czwartek, 2 sierpnia 2018

ja I MÓJ PAN


„Jezus udał się na drugi brzeg Jeziora Galilejskiego, czyli Tyberiadzkiego. Szedł za Nim wielki tłum, bo oglądano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą się do Niego, rzekł do Filipa: „Gdzie kupimy chleba, aby oni się najedli?” A mówił to, wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co ma czynić. Odpowiedział Mu Filip: „Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać”. Jeden z Jego uczniów, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: „Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?” Jezus rzekł zaś: „Każcie ludziom usiąść”. A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy. Jezus więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił i z rybami, rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili rzekł do uczniów: „Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło”. Zebrali więc i ułomki z pięciu chlebów jęczmiennych, napełnili dwanaście koszów.
A kiedy ludzie spostrzegli, jaki znak uczynił Jezus, mówili: „Ten prawdziwie jest prorokiem, który ma przyjść na świat”. Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę”
(J 6,1-15)

Ileż mądrości i ileż prawdy o człowieku przedstawia powyższy zapis jednej sceny z życia Jezusa Chrystusa?!... Przytoczony fragment Ewangelii według świętego Jana jest bowiem niczym te pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, którymi można nakarmić do syta duszę i ciało, którymi można zaspokoić każdy głód istoty ludzkiej. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę, wziąć w dłoń Pismo Święte, przeczytać kilka wersetów, by poczuć wewnętrzne zaspokojenie, pokój, harmonię i szczęście. Niewiele potrzeba, by człowiek mógł się nasycić, by mógł poczuć się prawdziwie zadowolonym i szczerze wdzięcznym… Niewiele potrzeba…
Muszę jednak przyznać się, że wyżej przytoczona Ewangelia jest formą pisemnego odrysowania mojej skromnej osoby, mojej codziennej drogi dojrzewania oraz przekwitania i żywego spotkania z Jezusem. Kiedy usta kapłana lub moje oczy odczytują zapis wyżej przedstawionej sceny, wspominam mimowolnie a z rozrzewnieniem historię własnego nawrócenia…
W wieku siedemnastu lat miałam przepiękny, ale (wówczas) tajemniczy i niezrozumiały sen, od którego (wydaje się) zaczęła się moja duchowa metamorfoza, który był jakby anonsem, zapowiedzią żywego spotkania z Panem Bogiem. Pamiętam, że (w owym śnie) siedziałam przy stole pochylona nad wielką, starą książką w grubych i masywnych okładach. Przygotowywałam się do egzaminu maturalnego w domowym zaciszu u mojej babci, ucząc się historii. Pokój, w którym byłam, wydawał się pełen przejrzystego, ciepłego, przyjemnego, wiosennego słońca. Wokół panował ład i nieskazitelny wręcz porządek. W pewnym momencie do pokoju wbiegła podekscytowana, podenerwowana babcia, trzymając w dłoni bieluteńką, lnianą, dobrze wykrochmaloną i starannie wyprasowaną ściereczkę. Poprosiła, bym ustąpiła miejsca wyjątkowemu gościowi. Nie potrafiła ukryć wrzących w niej emocji niepohamowanego, nieokiełznanego szczęścia, a kiedy zeszłam z krzesła, pochyliła się nad siedzeniem, polerując je trzymaną w dłoni ściereczką, i… w tym właśnie momencie pojawił się w drzwiach pokoju, w mizernym progu bardzo przeciętnego domostwa Pan Jezus… Piękny i pełen nieziemsko cudownego światła podszedł milczący do stołu. Usiadł na wypolerowanym krześle. Pochylił się w chwili głębokiej modlitwy, poczym położył na blat stołu wielki, pachnący jeszcze płomieniami piecowego ognia chleb o rumianej, chrupiącej skórce. W głębokiej zadumie i ciszy złamał bochen na pół. Odwrócił się do mnie i podał mi połowę chleba, milcząc i wpatrując się w moje oczy z Miłością…
Pamiętam, że… On w milczeniu łamał połowę chleba na kawałki, wkładał je w usta i z czcią oraz wielką wdzięcznością przeżuwał małe ułomki, delektując się chwilą spożywanego pokarmu w iście święty, uroczyście wzniosły sposób, a ja… stałam obok, pochłaniając Go wygłodzonymi oczami, trzymając w objęciach połowę podarowanego mi bochenka, zalewając się łzami szczerego wzruszenia i powtarzając uparcie w myślach z niedowierzaniem oraz z zawstydzeniem: „nie jestem godna, nie jestem godna”…
Opowiedziany sen tli się we mnie światłem żywego wydarzenia i żywego spotkania z Panem Bogiem, którego wówczas nie byłam jeszcze w ogóle świadoma. Nawet fakt, że kilka lat później, bo dwa tygodnie przed maturą, rzeczywiście przygotowywałam się do egzaminu z historii u mojej babci, ślęcząc godzinami przed wielką, starą książką w masywnych i grubych okładkach, nie wzbudził wtedy we mnie żadnej refleksji odnoszącej się do owego snu. Żyłam po prostu byle jak – po staremu, obok Boga.
W wieku trzydziestu trzech lat poznałam Edytę, która później okazała się klucznikiem drzwi mojej wiary, która uparcie i wytrwale opowiadała mi o Jezusie i Maryi, o uzdrowieniach i cudach, o Miłości i Ojcu. Bardzo lubiłam jej słuchać. Kochałam z nią rozmawiać, ale nadal żyłam obok Boga, po prostu po staremu i byle jak.
Rok później zostałam zaatakowana poważnymi chorobami, trudnościami, kryzysami, cierpieniami, ale… Nadal żyłam po staremu, byle jak, bo oko Boga., a On ustami Edyty wytrwale, cierpliwie, mozolnie i skrupulatnie nade mną pracował jak garncarz nad formowaną gliną, jak kowal nad rozgrzanym żeliwem, aż w końcu po kilku miesiącach próśb i błagań przyjęłam zaproszenie na spotkanie z Panem twarzą w twarz, oko w oko, na spotkanie, na którym ułomkiem jęczmiennego chleba i kawałkiem ryby nakarmił moją duszę i ciało do syta.
Doświadczyłam stanu, jakiego w żaden sposób nie jestem w stanie opisać.
Byłam jak „wielki tłum, idący za Jezusem, bo oglądający znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali” (J 6,2). Byłam jak wygłodniały, dręczony pragnieniem człowiek wymęczony drogą tułaczki i doczesnego wędrowania do nikąd, ale człowiek skażony nauką, żądny namacalnych dowodów, owych znaków, cudów potwierdzających wiarygodność Boga jako Boga. Nie byłam łatwowierną, uległą istotą. Zawzięcie i uparcie zakorzeniałam się w usilnym dążeniu do samodzielności oraz niezależności. Nie uległam, nie zaufałam, nie padłam z oddaniem w ramiona Boga, a szłam za Edytą wsłuchując się w jej wspaniałe, cudowne opowieści o Chrystusie jak ów tłum ciągnący za Jezusem i oglądający znaki, jakie czynił dla chorych, a On… nie narzucał się, nie nalegał, nie pouczał mnie i nie ganił, a kroczył przede mną, pokazując mi świat w barwach Miłości, po czym, gdy usiadł na trawie porastającej wzgórze, znajdujące się na drugim brzegu Jeziora Galilejskiego, wyciągnął w moją stronę dłoń, podając mi w milczeniu ułomek jęczmiennego chleba i kawałek ryby, bym się posiliła, bym zaspokoiła głód i męczące mnie pragnienie, bym ukoiła zmęczenie duszy i ciała utrudzonych tułaczką przez ścieżki codziennych trudności oraz cierpienia, a kiedy pożywiłam się,… zrozumiałam i poznałam, że w Nim mogę wszystko, że bez Niego nie mogę nic, bo jestem po prostu niczym. Rozkochałam się w Bogu bez pamięci, jak szaleniec, jak oblubienica nie potrafiąca być i żyć bez Oblubieńca, z którym i dzięki któremu stanowi jedno, ponieważ to właśnie Jezus niczym garncarz (Jr 18,1-6) nadaje mi kształt, wyrabia mnie ciepłem Swoich dłoni, budząc elastyczność i gładkość duszy oraz ciała, rzeźbi mnie jako człowieka opuszkami Swoich palców, nadając mi odpowiednią formę posiadanych talentów czy predyspozycji i tym samym nadając mi konkretną funkcję użytkową w grupie społecznej, powołując mnie tym samym do konkretnych zadań, do konkretnej pracy, stanowiącej odzwierciedlenie Bożej woli.
Dziś chciałabym być tym chłopcem z Ewangelii, który nosi w koszu pięć jęczmiennych chlebów i dwie ryby, który podbiega do Jezusa, by Pan mógł niesionym pożywieniem nasycić głodnych, pokrzepić utrudzonych i obciążonych, wzmocnić potrzebujących Bożego Miłosierdzia. Dziś pragnę być właśnie tym chłopcem, ale…
Uparta ze mnie kobieta o naturze wojownika i impulsywności gwałtownej burzy. Ciężki los ma ze mną Bóg Ojciec. Trafiła Mu się córka krnąbrna i zawzięta, uparta i niepokorna, którą nierzadko trzeba mocno szarpnąć za rękę, by grzecznie i posłusznie ruszyła do przodu.
Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z posiadanych ułomności i wad, ale tak trudno mi okiełznać ostry jak brzytwa charakterek, dlatego też tym większą czuję miłość i tym większą mam wdzięczność wobec Boga, który mnie szczerze i oddanie kocha mimo wszystko, cierpliwie znosząc moje paskudne zachowanie, humory i kaprysy, troskliwie opatrując rany i troskliwie tuląc w ramionach.
Czy byłabym zdolna do aż takiej pięknej, pełnej poświęcenia Miłości?,… a przecież chcę być chłopcem niosącym w koszu pięć bochenków jęczmiennego chleba i dwie ryby.
Uczyń mnie Panie naczyniem Twojej woli pełnym wody Życia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz