środa, 29 sierpnia 2018

CHŁÓD


Doskonale pamiętam Mszę Świętą na obczyźnie, na której uczestniczyłam oderwana losem emigracji od matczynych ramion ojczyzny, zalewając się łzami i czując w sercu bolesną tęsknotę za Bogiem żywym oraz namacalnym, bo szczerze i wyczuwalnie obecnym w Kościele podczas Eucharystii. Wówczas po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z utraty słodyczy, jaką jest realne obcowanie z umiłowanym Panem. Każda następna Msza Święta była spotkaniem z Bogiem, ale już nie tak wyraźnym i silnym, nie tak realnym i prawdziwym jak przed wyjazdem z ojczystego kraju – po prostu zawsze wpadałam w stan niedosytu, nie mogąc zaspokoić duchowego głodu i pragnienia.
Ostatnie dwa tygodnie spędziłam w Polsce. Wróciłam z wakacji, podczas których każdego niemal dnia uczestniczyłam w Eucharystii Świętej, napełniając się szczerą radością spotkania z Panem.
Dlaczego Bóg jest tak wyraźnie i namacalnie obecny w polskim Kościele? Z jakiego powodu na obczyźnie odczuwa się Pana podczas Eucharystii Świętej w mglisty i niepełny sposób?...
Mieszkając poza granicami ojczyzny zauważyłam, że większość kapłanów pełni posługę duszpasterską jakby wypełniali obowiązek zawodowy, jakby bycie księdzem było jedną z wielu profesji tzw. budżetówki. Stoją przed ołtarzem niczym przed zwykłym blatem urzędowego biurka. Wszelkie czynności obrzędu liturgicznego wykonują bez większego zaangażowania w Miłość, jakby z nałogu przyzwyczajenia, proformy. Widoczny mechanizm tworzy dystans pomiędzy człowiekiem a Bogiem, gdyż realny Gospodarz zostaje zamknięty na zapleczu Kościoła – w zakrystii. Kapłan zdaje się czcić bardziej obecnych na Mszy Świętej parafian niż Pana, któremu winien służyć wypełniając Jego wolę a nie spełniając oczekiwania wiernych, kontrolujących nieustannie czas odprawianego nabożeństwa, by nie przedłużyło się ono do wymiaru przekraczającego przeznaczonych na modlitwę sześćdziesięciu minut, albo wiernych nieustannie krytykujących lub pouczających wszystkich co i w jaki sposób winno być prowadzone, organizowane, przemodlone czy zrobione, oceniających siebie samych i siebie samych rozgrzeszających.
W Polsce miałam łaskę uczęszczania na Msze Święte odprawiane przez księży, w których widziałam autorytet pasterzy, których słowa, gesty, celebrowanie najdrobniejszej minuty obcowania z Bogiem były dla mnie źródłem prawdziwie świeżej i krystalicznej wody Życia, nauką i wzorem godnym naśladowania. Oddanie i zaangażowanie, wrażliwość i skromność stanowiły formę czci oddawanej Panu, znajdującemu się na ołtarzu – na tronie chwały. Gospodarz był w samym centrum Kościoła, w samym centrum wydarzenia – nabożeństwa, a nie parafianie! Ksiądz odprawiający Mszę Świętą pochylał się przed Bogiem, wiernie Mu usługując i tym samym służąc ludziom. Kapłan nie adorował wiernych, lecz Ojca Niebieskiego. Postawa księdza była dla mnie żywym świadectwem na prawdziwą obecność Boga w Kościele podczas Eucharystii. W pokornej posłudze kapłana widziałam Majestat Trójcy Świętej realnie i uroczyście Królujący w Kościele, a tym samym w świecie i we wszechświecie, nad każdym stworzeniem i nad każdym ludzkim istnieniem. Wrażliwość i oddanie księdza budziły we mnie empatię oraz potrzebę uniżenia się przed Obliczem Boga. Doskonale bowiem wiedziałam, że wspólnie celebrujemy i adorujemy Pana a nie parafian, że stoimy przed tronem Króla a nie przed fotelem, na którym może zasiąść każdy szybszy, sprytniejszy i silniejszy od pozostałych, przybyłych do Kościoła.
Jakże ważna jest rola księdza! Jak ważne jest w stawaniu się duszpasterzem powołanie a nie wybór czysto ludzkiej decyzji!
Często zapomina się o tym, że „im mniejsza jest liczba pracowników, na których musi polegać kapłan, tym bardziej Pan polega na nim, gdyż sam będąc ubogim, jest bogaty w Chrystusa. Wówczas bowiem parafianie nie widzą w nim ludzkiej osoby; widzą Chrystusa żyjącego, nauczającego, odwiedzającego i pocieszającego, odnawiającego Kalwarię” (Abp Fulton Jhon Sheen). Często też widoczna jest przez to zapomnienie wszechobecność zaangażowanych w życie Kościoła parafian, degradujących kapłana do funkcji rzemieślnika, wykonującego powierzone mu obowiązki według wskazówek dominujących wiernych, przywłaszczających sobie prawo kształtowania Kościoła na wzór osobistych potrzeb. Często owe działanie ludzkiej samowoli i władzy staje się świętokradztwem oraz chłodem duchowej jałowości.
Jakież wielkie błogosławieństwo ma człowiek, który może uczestniczyć w nabożeństwie odprawianym właśnie przez duszpasterza powołanego do roli przewodnika stada – powołanego przez Boga!, a nie przez splot zdarzeń czy przypadków, pchniętego do posługi przez ambitnie zaślepione babcie lub mamusie, realizujące w ten sposób własne pragnienia. Jakież to wielkie błogosławieństwo.
Nie trzeba wówczas szukać fajerwerków, charyzmatów, widowiskowych doznań czy gromadzonych cudów, gdyż pokorna posługa kapłana szczerze i z miłością adorującego Boga oraz Bogu służącego staje się żywym spojrzeniem oczu Jezusa, prawdziwym dźwiękiem Jego głosu, realnym dotykiem i ciepłem Jego dłoni. Nierzadko ten najmniej widoczny, najbardziej bezdźwięczny a wiernie oddany Ojcu Niebieskiemu w całkowitym akcie zawierzenia i miłości kapłan jest najgoręcej wyczekiwanym pasterzem, potrafiącym poprowadzić trzodę powierzanych mu owiec do Królestwa Niebieskiego.
Módlmy się za kapłanów, by byli oddani tylko i wyłącznie Bogu Wszechmogącemu a nie ludziom, gdyż tylko i wyłącznie przez Ojca Niebieskiego mogą być godnymi oraz wiarygodnymi pasterzami parafialnych owczarni, tylko przez Ojca Niebieskiego mogą służyć człowiekowi, kochając go, szanując, prowadząc mądrze do Królestwa Niebieskiego drogą świętości codziennego życia, ucząc go i kształtując na chwałę Pana. Módlmy się za kapłanów, byśmy widzieli w nich „Chrystusa żyjącego, nauczającego, odwiedzającego i pocieszającego oraz odnawiającego Kalwarię”.
Tylko w Bogu poznajemy Miłość i Dobroć, Mądrość i Sprawiedliwość. Tylko w Bogu potrafimy kochać, szanować, dbać i troszczyć się o człowieka, dlatego!, Bóg powinien być zawsze i wszędzie na pierwszy miejscu.
Bez Niego wszyscy jesteśmy niczym.



piątek, 10 sierpnia 2018

WAKACJE

Szanowni moi Czytelnicy.

Obecnie korzystam z wakacyjnego urlopu w miejscu, w którym nie ma możliwości swobodnego korzystania z internetu, dlatego też z tego powodu do 26 sierpnia 2018 roku na pewno nic nowego nie pojawi się na niniejszej stronie.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie.

Izabela Młynarska


wtorek, 7 sierpnia 2018

ŁAKNIENIE


„W odpowiedzi rzekł im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do syta. Zabiegajcie nie o ten pokarm, który niszczeje, ale o ten, który trwa na życie wieczne, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęciom swą naznaczył Bóg Ojciec. Oni zaś rzekli do Niego: Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boga? Jezus odpowiadając, rzekł do nich: Na tym polega dzieło Boga, abyście wierzyli w Tego, którego On posłał. Rzekli do Niego: Jaki więc Ty uczynisz znak, abyśmy go zobaczyli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z nieba”. Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleba z nieba, ale dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Rzekli więc do Niego: Panie dawaj nam zawsze ten chleb! Odpowiedział im Jezus: Ja jestem chlebem życia. Kto do mnie przychodzi, nie będzie łaknął, a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.”
(J 6,26-35)

Grono moich znajomych postrzega mnie jako człowieka smutnego. Czytają moje wiersze (www.litera-piora.blogspot.com) i ze współczuciem pochylają się nade mną, tuląc w ramionach pocieszenia.
Nie przeszkadza mi to, nie ubliża, nie denerwuje oraz nie drażni. Wspominam o wyżej przytoczonej opinii, ponieważ właśnie uświadomiła sobie w pełni, że nie odczuwam łaknienia na to, co tu i teraz, na to, co społecznie pożądane, promowane, wytyczane i realizowane. Siedzę szczęśliwie w łodzi mojego ciała i spokojnie dryfuję po tafli płynącej codzienności. Wszyscy dokoła mnie wiosłują, zmagają się z żywiołem wody, pokonują granice czasu, spieszą się do wytyczonego ambicjami celu, siłując się z rzeczywistością, zalewając się potem pracy i wzbijając się na wyżyny prestiżowych poziomów społecznego wyścigu, a ja… Sunę wolniutko przed siebie, rozglądając się dokoła, podziwiając przezrocze leniwych fal skąpanych w złocie słońca i przecinanych z łoskotem kadłubem mojej podróży, wpatruję się w błękit nieba, który mieni się różnorodnością odcieni niczym kalejdoskop, przyglądam się szuwarom i drzewom pochylonym nad szklistą taflą lustrzanych odbić, wyławiam stworzenia ukryte w zaroślach, w splotach gałęzi i czuprynach liści czy kielichach kwiatów, wsłuchuję się w plusk wody, w szum wiatru, w szelest i śpiew ciszy… Wszystko dokoła mnie pęcznieje prawdziwym życiem. Wszystko dzieje się namacalnie, chociaż dyskretnie, nadając sens ludzkiej egzystencji, wskazując realny początek wszelkiego stworzenia – Boga.
Osiem lat temu (przed 2010 rokiem) byłam jedną z wielu najambitniejszych, najciężej pracujących uczestników wielkiego wyścigu społecznego o laur zwycięstwa – o sukces. Dziś, po nawróceniu, po spotkaniu z Panem Jezusem, jestem turystą, który przemierza szlaki codziennego życia w wierze i w namacalnym obcowaniu z Bogiem w każdej minucie obowiązków i przyjemności, wzlotów i upadków.
Nie odczuwam łaknienia na więcej i więcej, i jeszcze więcej. Wykonuję pracę codziennych poleceń wpisanego w karty historii jednostkowego bytu, starając się w pełni wykorzystać podarowany mi czas, by zebrać jak najwięcej owoców. Nie toleruję lenistwa. Nie lubię marnotrawienia czasu, trwonienia mijających godzin, ponieważ jestem świadoma ich niepowtarzalności, niemożliwości ich odtworzenia czy mizernego skopiowania. Oglądając film, szydełkuję, by w pełni wycisnąć sok powoli więdnącego życia. Nie odkładam na jutro tego, co zamierzam lub chcę, albo powinnam zrobić dzisiaj. Nie zaklinam milczeniem słów tego, co pragnę powiedzieć komuś właśnie w danym momencie, bo… juto już mogę nie zdążyć. Kocham się uczyć, pracować, tworzyć i zmieniać, kolorować szarości dnia gestami czy wyznaniami miłości, sympatii. Delektuję się każdym doznaniem codziennej egzystencji, nawet wtedy, kiedy smak jej doprawiony jest szczyptą goryczy, rozczarowania, bólu i porażki. Kocham tę różnorodność. Kocham tę nieuchwytność przemijania. Mam nieposkromiony, niepohamowany apetyt na życie, ale nie posiadam łaknienia na zdobywanie sukcesów, na gromadzenie majątków, na troszczenie się o pokarm, który niszczeje. Mam po prostu głód Boga, dlatego szukam Go w pracy, w tworzeniu, w codziennych ważnych i mniej ważnych obowiązkach, w relacjach międzyludzkich, w przyrodzie, w cykaniu zegara i w ciszy, w żywiołach natury i w spokoju… Mam głód Boga – Chleba Życia.
Dziś patrzę na świat i ludzi innymi oczami. Chłonę wygłodniałym spojrzeniem każdy milimetr i każdą sekundę czasoprzestrzeni. Badam i obserwuję. Podziwiam i staram się zapamiętać kształt, dotyk, smak, zapach i dźwięk. Dzięki temu wszystkiemu czuję się najbogatszym i najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, choć nędznym i prostym zarazem. Jestem wdzięczna Bogu za wszystkich i wszystko bez względu na charakter relacji i doznań, doświadczeń i gromadzonych wspomnień. Niczego bym w swoim życiu nie zmieniła, nawet! tych najbardziej bolesnych chwil czy momentów pomyłek. Dzięki temu wszystkiemu jestem przecież kimś lepszym niż byłam, kimś dojrzalszym, mądrzejszym, chociaż jeszcze ułomnym, niedojrzałym i głupiutkim. Czuję się jak dziecko, które właśnie stawia pierwsze kroki. Tak wiele widzę, tak wiele czuję, tak wiele potrafię, a jednocześnie tak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Dziś jestem najedzona do syta, ale wciąż pragnę chleba z nieba, chleba życia, rozpalana Bożą Miłością, rozkochana w Jezusie, dzięki któremu nie odczuwam łaknienia na to, co ziemskie i doczesne, przyjmowane przeze mnie w zgodzie z wolą Pana.
Oczywiście, że niekiedy miewam chwile zwątpienia i upadku, bo jak dziecko przy stawianiu pierwszych kroków nieraz się przewracam, płaczę poobijana i poraniona, i szukam pocieszenia w ramionach Ojca, ale mimo ludzkiej słabości nie czuję łaknienia na szczyty społecznych sukcesów i przywilejów. Wszystko to, co smutne dla człowieka i z czym człowiekowi trudno się pogodzić, dla mnie jest czymś pięknym, oryginalnym, cudownym i normalnym. Zatrzymuję się i pochylam nad czasem, nad zmarszczką oraz siwym włosem, nad skruszonym jesienią liściem i delektuję się tą chwilą, wzdychając w uśmiechu: „Skraca się przede mną droga powrotu do Domu”…
Jednego czego tak naprawdę łaknę i pragnę całą sobą to Królestwo Niebieskie – Chleb Życia. Wszystko inne tu i teraz na ziemi wokół mnie to tylko krucha chwila, której jestem w pełni świadoma, a pewnie i przez tę świadomość odbierana przez ludzi jako osoba smutna, chociaż w rzeczywistości tylko pozbawiona (dzięki Bogu) łaknienia na społeczny laur samorealizacji i spełnienia a posiadająca jedynie głód chleba z nieba.
Chwała Tobie mój Panie!



czwartek, 2 sierpnia 2018

ja I MÓJ PAN


„Jezus udał się na drugi brzeg Jeziora Galilejskiego, czyli Tyberiadzkiego. Szedł za Nim wielki tłum, bo oglądano znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali. Jezus wszedł na wzgórze i usiadł tam ze swoimi uczniami. A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. Kiedy więc Jezus podniósł oczy i ujrzał, że liczne tłumy schodzą się do Niego, rzekł do Filipa: „Gdzie kupimy chleba, aby oni się najedli?” A mówił to, wystawiając go na próbę. Wiedział bowiem, co ma czynić. Odpowiedział Mu Filip: „Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł choć trochę otrzymać”. Jeden z Jego uczniów, Andrzej, brat Szymona Piotra, rzekł do Niego: „Jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu?” Jezus rzekł zaś: „Każcie ludziom usiąść”. A w miejscu tym było wiele trawy. Usiedli więc mężczyźni, a liczba ich dochodziła do pięciu tysięcy. Jezus więc wziął chleby i odmówiwszy dziękczynienie, rozdał siedzącym; podobnie uczynił i z rybami, rozdając tyle, ile kto chciał. A gdy się nasycili rzekł do uczniów: „Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło”. Zebrali więc i ułomki z pięciu chlebów jęczmiennych, napełnili dwanaście koszów.
A kiedy ludzie spostrzegli, jaki znak uczynił Jezus, mówili: „Ten prawdziwie jest prorokiem, który ma przyjść na świat”. Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę”
(J 6,1-15)

Ileż mądrości i ileż prawdy o człowieku przedstawia powyższy zapis jednej sceny z życia Jezusa Chrystusa?!... Przytoczony fragment Ewangelii według świętego Jana jest bowiem niczym te pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, którymi można nakarmić do syta duszę i ciało, którymi można zaspokoić każdy głód istoty ludzkiej. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę, wziąć w dłoń Pismo Święte, przeczytać kilka wersetów, by poczuć wewnętrzne zaspokojenie, pokój, harmonię i szczęście. Niewiele potrzeba, by człowiek mógł się nasycić, by mógł poczuć się prawdziwie zadowolonym i szczerze wdzięcznym… Niewiele potrzeba…
Muszę jednak przyznać się, że wyżej przytoczona Ewangelia jest formą pisemnego odrysowania mojej skromnej osoby, mojej codziennej drogi dojrzewania oraz przekwitania i żywego spotkania z Jezusem. Kiedy usta kapłana lub moje oczy odczytują zapis wyżej przedstawionej sceny, wspominam mimowolnie a z rozrzewnieniem historię własnego nawrócenia…
W wieku siedemnastu lat miałam przepiękny, ale (wówczas) tajemniczy i niezrozumiały sen, od którego (wydaje się) zaczęła się moja duchowa metamorfoza, który był jakby anonsem, zapowiedzią żywego spotkania z Panem Bogiem. Pamiętam, że (w owym śnie) siedziałam przy stole pochylona nad wielką, starą książką w grubych i masywnych okładach. Przygotowywałam się do egzaminu maturalnego w domowym zaciszu u mojej babci, ucząc się historii. Pokój, w którym byłam, wydawał się pełen przejrzystego, ciepłego, przyjemnego, wiosennego słońca. Wokół panował ład i nieskazitelny wręcz porządek. W pewnym momencie do pokoju wbiegła podekscytowana, podenerwowana babcia, trzymając w dłoni bieluteńką, lnianą, dobrze wykrochmaloną i starannie wyprasowaną ściereczkę. Poprosiła, bym ustąpiła miejsca wyjątkowemu gościowi. Nie potrafiła ukryć wrzących w niej emocji niepohamowanego, nieokiełznanego szczęścia, a kiedy zeszłam z krzesła, pochyliła się nad siedzeniem, polerując je trzymaną w dłoni ściereczką, i… w tym właśnie momencie pojawił się w drzwiach pokoju, w mizernym progu bardzo przeciętnego domostwa Pan Jezus… Piękny i pełen nieziemsko cudownego światła podszedł milczący do stołu. Usiadł na wypolerowanym krześle. Pochylił się w chwili głębokiej modlitwy, poczym położył na blat stołu wielki, pachnący jeszcze płomieniami piecowego ognia chleb o rumianej, chrupiącej skórce. W głębokiej zadumie i ciszy złamał bochen na pół. Odwrócił się do mnie i podał mi połowę chleba, milcząc i wpatrując się w moje oczy z Miłością…
Pamiętam, że… On w milczeniu łamał połowę chleba na kawałki, wkładał je w usta i z czcią oraz wielką wdzięcznością przeżuwał małe ułomki, delektując się chwilą spożywanego pokarmu w iście święty, uroczyście wzniosły sposób, a ja… stałam obok, pochłaniając Go wygłodzonymi oczami, trzymając w objęciach połowę podarowanego mi bochenka, zalewając się łzami szczerego wzruszenia i powtarzając uparcie w myślach z niedowierzaniem oraz z zawstydzeniem: „nie jestem godna, nie jestem godna”…
Opowiedziany sen tli się we mnie światłem żywego wydarzenia i żywego spotkania z Panem Bogiem, którego wówczas nie byłam jeszcze w ogóle świadoma. Nawet fakt, że kilka lat później, bo dwa tygodnie przed maturą, rzeczywiście przygotowywałam się do egzaminu z historii u mojej babci, ślęcząc godzinami przed wielką, starą książką w masywnych i grubych okładkach, nie wzbudził wtedy we mnie żadnej refleksji odnoszącej się do owego snu. Żyłam po prostu byle jak – po staremu, obok Boga.
W wieku trzydziestu trzech lat poznałam Edytę, która później okazała się klucznikiem drzwi mojej wiary, która uparcie i wytrwale opowiadała mi o Jezusie i Maryi, o uzdrowieniach i cudach, o Miłości i Ojcu. Bardzo lubiłam jej słuchać. Kochałam z nią rozmawiać, ale nadal żyłam obok Boga, po prostu po staremu i byle jak.
Rok później zostałam zaatakowana poważnymi chorobami, trudnościami, kryzysami, cierpieniami, ale… Nadal żyłam po staremu, byle jak, bo oko Boga., a On ustami Edyty wytrwale, cierpliwie, mozolnie i skrupulatnie nade mną pracował jak garncarz nad formowaną gliną, jak kowal nad rozgrzanym żeliwem, aż w końcu po kilku miesiącach próśb i błagań przyjęłam zaproszenie na spotkanie z Panem twarzą w twarz, oko w oko, na spotkanie, na którym ułomkiem jęczmiennego chleba i kawałkiem ryby nakarmił moją duszę i ciało do syta.
Doświadczyłam stanu, jakiego w żaden sposób nie jestem w stanie opisać.
Byłam jak „wielki tłum, idący za Jezusem, bo oglądający znaki, jakie czynił dla tych, którzy chorowali” (J 6,2). Byłam jak wygłodniały, dręczony pragnieniem człowiek wymęczony drogą tułaczki i doczesnego wędrowania do nikąd, ale człowiek skażony nauką, żądny namacalnych dowodów, owych znaków, cudów potwierdzających wiarygodność Boga jako Boga. Nie byłam łatwowierną, uległą istotą. Zawzięcie i uparcie zakorzeniałam się w usilnym dążeniu do samodzielności oraz niezależności. Nie uległam, nie zaufałam, nie padłam z oddaniem w ramiona Boga, a szłam za Edytą wsłuchując się w jej wspaniałe, cudowne opowieści o Chrystusie jak ów tłum ciągnący za Jezusem i oglądający znaki, jakie czynił dla chorych, a On… nie narzucał się, nie nalegał, nie pouczał mnie i nie ganił, a kroczył przede mną, pokazując mi świat w barwach Miłości, po czym, gdy usiadł na trawie porastającej wzgórze, znajdujące się na drugim brzegu Jeziora Galilejskiego, wyciągnął w moją stronę dłoń, podając mi w milczeniu ułomek jęczmiennego chleba i kawałek ryby, bym się posiliła, bym zaspokoiła głód i męczące mnie pragnienie, bym ukoiła zmęczenie duszy i ciała utrudzonych tułaczką przez ścieżki codziennych trudności oraz cierpienia, a kiedy pożywiłam się,… zrozumiałam i poznałam, że w Nim mogę wszystko, że bez Niego nie mogę nic, bo jestem po prostu niczym. Rozkochałam się w Bogu bez pamięci, jak szaleniec, jak oblubienica nie potrafiąca być i żyć bez Oblubieńca, z którym i dzięki któremu stanowi jedno, ponieważ to właśnie Jezus niczym garncarz (Jr 18,1-6) nadaje mi kształt, wyrabia mnie ciepłem Swoich dłoni, budząc elastyczność i gładkość duszy oraz ciała, rzeźbi mnie jako człowieka opuszkami Swoich palców, nadając mi odpowiednią formę posiadanych talentów czy predyspozycji i tym samym nadając mi konkretną funkcję użytkową w grupie społecznej, powołując mnie tym samym do konkretnych zadań, do konkretnej pracy, stanowiącej odzwierciedlenie Bożej woli.
Dziś chciałabym być tym chłopcem z Ewangelii, który nosi w koszu pięć jęczmiennych chlebów i dwie ryby, który podbiega do Jezusa, by Pan mógł niesionym pożywieniem nasycić głodnych, pokrzepić utrudzonych i obciążonych, wzmocnić potrzebujących Bożego Miłosierdzia. Dziś pragnę być właśnie tym chłopcem, ale…
Uparta ze mnie kobieta o naturze wojownika i impulsywności gwałtownej burzy. Ciężki los ma ze mną Bóg Ojciec. Trafiła Mu się córka krnąbrna i zawzięta, uparta i niepokorna, którą nierzadko trzeba mocno szarpnąć za rękę, by grzecznie i posłusznie ruszyła do przodu.
Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z posiadanych ułomności i wad, ale tak trudno mi okiełznać ostry jak brzytwa charakterek, dlatego też tym większą czuję miłość i tym większą mam wdzięczność wobec Boga, który mnie szczerze i oddanie kocha mimo wszystko, cierpliwie znosząc moje paskudne zachowanie, humory i kaprysy, troskliwie opatrując rany i troskliwie tuląc w ramionach.
Czy byłabym zdolna do aż takiej pięknej, pełnej poświęcenia Miłości?,… a przecież chcę być chłopcem niosącym w koszu pięć bochenków jęczmiennego chleba i dwie ryby.
Uczyń mnie Panie naczyniem Twojej woli pełnym wody Życia.