wtorek, 3 lipca 2018

DZIĘKUJĘ


Z wielkim trudem, pokonując drogę prowadzącą do szpitala, w którym miałam mieć wykonany tomograf stawu biodrowego, dotarłam wreszcie na miejsce. Byłam potwornie zmęczona. Musiałam bowiem nie tylko przejść ulicami znajdującymi się pod szczerymi strumieniami słonecznego żaru, ale również musiałam zmierzyć się z fizyczną nieudolnością stawiania swobodnych, pewnych kroków. Każde zatem posunięcie do przodu, każde zwycięskie pokonanie jakiegokolwiek odcinka drogi sprawiało mi niemałą trudność i towarzyszący jej okropny ból. Nogi z coraz większą bezczelnością odmawiały posłuszeństwa, więc nie było łatwo dotrzeć na wyznaczone miejsce pod wskazany adres, ale kiedy już znalazłam się w poczekalni, rozejrzałam się wokół, uważnie przyglądając się osobom, czekającym na wezwanie lekarza. Najbardziej zaskakującym doznaniem, które pojawiło się w momencie mojej obecności w gronie osób chorych i niepełnosprawnych, było poczucie wdzięczności wypełniające rozradowane serce. Dotarło bowiem do mnie spostrzeżenie ludzkiej kruchości i przynależności biologicznej do wszelkiego stworzenia Bożego.
Niczym się od siebie nie różnimy, absolutnie niczym.
W szpitalnej poczekalni znajdowali się różni ludzie. Było starsze, eleganckie małżeństwo rozmawiające ze sobą po włosku. Był również mężczyzna, który czekał na czas wykonania prześwietlenia w stroju roboczym i który z pewnością w sprawie badania zwolnił się na moment z pracy. Była też młoda i precyzyjnie dopracowana kobieta w szykownej, zwiewnej sukience, jak i młody chłopak wpatrujący się zawzięcie w telefon, łysawy i schludnie ubrany mężczyzna wczytany w książkę, kobieta w średnim wieku o dość krągłej posturze uwypuklonej przylegającą do ciała, krótką sukieneczką w różowym kolorze, i wysoki, (może) pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna poruszający się o kulach oraz mający obrażenia ciała przypominające przykre efekty jakiegoś niebanalnego wypadku.
Obserwując każdego człowieka siedzącego w poczekalni, poczułam w sercu szczerą wdzięczność. Dziękowałam Bogu za choroby i związane z nimi ograniczenia oraz cierpienia, i to nie dlatego, że kocham zadawać własnemu ciału ból, ale dlatego, że właśnie w chwili cierpliwego czekania na wykonanie prześwietlenia, uświadomiłam sobie, iż doświadczane przez ludzi chwile słabości lub nawet bezsilności są formą tarczy, osłaniającej nas przed pychą a w konsekwencji przed zagładą i samozniszczeniem – przed śmiercią. Choroba jest rodzajem szansy na zdobycie prawa do życia wiecznego – prawa, które człowiek nabywa poprzez szlifowanie w sobie pokory, cierpliwości, świadomości własnej nędzy, szacunku do bliźniego, miłości i zdolności cieszenia się nawet najdrobniejszymi, a dla wielu nic nieznaczącymi ułamkami codziennych doświadczeń. Choroba łamie w ludzkiej naturze pychę, kruszy egoizm i narcyzm, odbiera poczucie bycia wszechmocnym i niezależnym, wiecznie młodym i niemal nieśmiertelnym. Cierpienie obnaża naszą słabość i niemoc, zależność od drugiego człowieka, który często musi pomóc nam funkcjonować we wstydliwych aktach fizjologicznych potrzeb, obnażających naszą ziemską, biologiczną przynależność do Bożego stworzenia. W chorobie wszyscy jesteśmy słabi i nieudolni, wszyscy jesteśmy niedoskonali i nierzadko brzydcy, wszyscy pachniemy potem zmęczenia, wycieńczenia, bólu czy wysiłku, albo długotrwałego leżenia, przykuwającego nas do łóżka poczuciem całkowitej bezsilności i bezradności. W chorobie znika puder, znika obudowa pięknego opakowania, w którym tak naprawdę znajduje się tylko marne, mizerne, nieodporne na niszczycielski proces przemijania ciało, zachłannie pochłaniające każdego dnia uwagę człowieka, a wraz z uwagą przesadną dbałość i staranność o wygląd oraz kondycję, co niestety często wiąże się z całkowitym zaniedbywaniem duszy. W chorobie nie jesteśmy nikim wyjątkowym i wszechmocnym. W chorobie bowiem jesteśmy kruszynami, które śmierć może skonsumować w ułamkach mizernych sekund, które cierpienie ugniata palcami bólu i bezsenności, wstydliwości i zależności od drugiego człowieka. W chorobie jesteśmy po prostu niezwykle do siebie podobni i niemal niczym się od siebie nie różnimy, bo charakteryzuje nas ta sama brzydota ciała, ta sama fizjologia, ten sam zapach biologiczno – chemicznych procesów, buchających w organizmie żarem przyczyn i skutków niczym ogniem w rozgrzanym do czerwoności piecu.
Jacy byśmy byli wobec samych siebie i wobec innych, gdyby nie chwile cierpień i niepełnosprawności oraz związane z nimi upokorzenia? Kim byśmy się stawali każdego dnia, gdyby nie nasza bezradności i bezsilność, gdyby nie nasze ludzkie i brzydkie podobieństwo?
Ludzie odrzucili Boga, zepchnęli Pana z tronu Stworzyciela nieba i ziemi, zdeptali Ojca Niebieskiego i wypędzili z własnego, codziennego życia, przypisując sobie królewskie przywileje i uzurpując prawo decydowania o wszystkich oraz wszystkim. Ludzie rosną i wzrastają w poczuciu osobistej, „wrodzonej” wszechmocy. Żyją jakby byli bezkarni i nieśmiertelni, nieomylni i idealni, doskonali i godni naśladowania. Tworzą własne prawa i własne (pseudo) wartości. Wywyższają siebie, a jednocześnie drugiego człowieka traktują w sposób przedmiotowy i pogardliwy, jakby ktoś inny nie był godzien korzystać z tych samych przywilejów, co skażeni narcyzmem ludzie, jakby ktoś słabszy czy mniej urodziwy nie miał prawa zdobić własnych skroni laurowym liściem wyjątkowości.
Na co dzień nawet nie wykazujemy zainteresowania towarzyszem naszej doczesnej wędrówki przez życie, skracane nożycami wskazówek zegara. Na co dzień wpatrujemy się we własne źrenice, zakorzeniając się w przekonaniu, że nikt i nic nie jest nam do prawdziwego szczęścia potrzebny. Tymczasem właśnie w chorobie, w niepełnosprawności, w cierpieniu i często w samotności, towarzyszącej owemu fizycznemu nokautowi, poznajemy osobistą niemoc, ograniczoność, bezradność i nędzę, poznajemy jak bardzo potrzebujemy rąk i ramion drugiego człowieka, jego cierpliwości i wyrozumiałości, jego szacunku i uśmiechu, który w chwilach wstydliwego fizjologizmu pomaga nam zachować resztki ludzkiej godności. Tymczasem właśnie w chorobie i bólu, w fizycznym paraliżu ruchowych zdolności bycia niezależnym i sprawnym mamy czas na spojrzenie w oczy towarzysza naszej doczesnej wędrówki przez życie, mamy czas na refleksje i na wspomnienie, na analizę nas samych i całego naszego dorobku wykorzystanego już limitu ziemskiego zameldowania… Tymczasem właśnie w chorobie uczymy się pokory i cierpliwości, uczymy się samych siebie i człowieka w ogóle, odkrywamy również własną nędzę i prawdę, nierzadko poddając się refleksji nad początkiem i końcem, nad tym, co też będzie później, co też rozciągnie się przed oczami za progiem doczesności,… odkrywamy, że sami nie jesteśmy nikim wielkim i wyjątkowym oraz niczym szczególnym…
Wiele jeszcze muszę znieść. Czekam na operację stawu biodrowego. Nie wiem, jak przebiegnie operacja. Nie wiem też, jak będzie wyglądał czas mojej rehabilitacji i powrotu do zdrowia. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać za godzinę, dzień lub miesiąc, ale mimo to dziękuję Bogu za doświadczane utrudnienia, cierpienia, ból, dyskomfort – dziękuję Ojcu Niebieskiemu za tę lekcję pokory i cierpliwości, za tę ochronę przed pychą, za tę ofiarę, którą mogę w formie modlitwy zanieść przed oblicze Pana w intencji dusz cierpiących w czyśćcu i w intencji spragnionych oraz potrzebujących Bożego Miłosierdzia.
Oczywiście o zdrowie trzeba dbać. Nikt z nas nie ma prawa umartwiać się i okaleczać. Nikt nie ma prawa siebie zaniedbywać, bo (wydaje mi się) nie to jest wolą Ojca Niebieskiego, szczerze i bezgranicznie, ale mądrze nas kochającego. Mam jednak wewnętrzne przekonanie, że nie powinniśmy traktować choroby czy cierpienia jako kary, że nie powinniśmy nieustannie narzekać, pretensjonalnie lamentować, oskarżając Boga za obojętność i znieczulicę, dociekając przyczyny doświadczanego stanu dyskomfortu, który (jak często powtarzamy w chwilach codziennego kryzysu) „tylko nam się zawsze przydarza” (?!). Mam bowiem przekonanie, że to lekcja pokory i cierpliwości, że to forma ochrony przed pychą i potępieniem – lekcja być może bardzo nam w tym właśnie momencie codziennego życia potrzebna. Musimy przynajmniej starać się zaufać Bogu. Musimy modlić się o wytrwałość i cierpliwość. Musimy starać się trwać w wierze, by nie stracić zdolności cieszenia się życiem.
Nie jest to łatwe i proste, ale (ufam!) możliwe. Zauważyłam bowiem, że za każde podziękowanie, adresowane do Boga w chwilach trudności i upadków, Ojciec Niebieski odpłaca siłą i wytrwałością. Zawsze jest obok i wspiera mnie na ramieniu. Zawsze mnie podnosi, kiedy upadam w słabości i zwątpieniu. Zawsze mi wiernie towarzyszy. Ufam więc, że i teraz i zawsze tak będzie, dlatego dziękuję za wszystko, czego doświadczam, dziękuję bez względu na smak przeżywanych chwil i stanów. Dzięki temu bowiem czuję się odrobinę lepsza, dlatego... Dziękuję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz