Z wielkim trudem, pokonując drogę prowadzącą do szpitala, w którym miałam mieć wykonany tomograf
stawu biodrowego, dotarłam wreszcie na miejsce. Byłam potwornie zmęczona.
Musiałam bowiem nie tylko przejść ulicami znajdującymi się pod szczerymi
strumieniami słonecznego żaru, ale również musiałam zmierzyć się z fizyczną
nieudolnością stawiania swobodnych, pewnych kroków. Każde zatem posunięcie do
przodu, każde zwycięskie pokonanie jakiegokolwiek odcinka drogi sprawiało mi
niemałą trudność i towarzyszący jej okropny ból. Nogi z coraz większą
bezczelnością odmawiały posłuszeństwa, więc nie było łatwo dotrzeć na
wyznaczone miejsce pod wskazany adres, ale kiedy już znalazłam się w
poczekalni, rozejrzałam się wokół, uważnie przyglądając się osobom, czekającym
na wezwanie lekarza. Najbardziej zaskakującym doznaniem, które pojawiło się w
momencie mojej obecności w gronie osób chorych i niepełnosprawnych, było
poczucie wdzięczności wypełniające rozradowane serce. Dotarło bowiem do mnie
spostrzeżenie ludzkiej kruchości i przynależności biologicznej do wszelkiego
stworzenia Bożego.
Niczym się od siebie
nie różnimy, absolutnie niczym.
W szpitalnej poczekalni
znajdowali się różni ludzie. Było starsze, eleganckie małżeństwo rozmawiające
ze sobą po włosku. Był również mężczyzna, który czekał na czas wykonania
prześwietlenia w stroju roboczym i który z pewnością w sprawie badania zwolnił
się na moment z pracy. Była też młoda i precyzyjnie dopracowana kobieta w
szykownej, zwiewnej sukience, jak i młody chłopak wpatrujący się zawzięcie w
telefon, łysawy i schludnie ubrany mężczyzna wczytany w książkę, kobieta w
średnim wieku o dość krągłej posturze uwypuklonej przylegającą do ciała, krótką
sukieneczką w różowym kolorze, i wysoki, (może) pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna
poruszający się o kulach oraz mający obrażenia ciała przypominające przykre
efekty jakiegoś niebanalnego wypadku.
Obserwując każdego
człowieka siedzącego w poczekalni, poczułam w sercu szczerą wdzięczność.
Dziękowałam Bogu za choroby i związane z nimi ograniczenia oraz cierpienia, i
to nie dlatego, że kocham zadawać własnemu ciału ból, ale dlatego, że właśnie w
chwili cierpliwego czekania na wykonanie prześwietlenia, uświadomiłam sobie, iż
doświadczane przez ludzi chwile słabości lub nawet bezsilności są formą tarczy,
osłaniającej nas przed pychą a w konsekwencji przed zagładą i samozniszczeniem
– przed śmiercią. Choroba jest rodzajem szansy na zdobycie prawa do życia
wiecznego – prawa, które człowiek nabywa poprzez szlifowanie w sobie pokory, cierpliwości,
świadomości własnej nędzy, szacunku do bliźniego, miłości i zdolności cieszenia
się nawet najdrobniejszymi, a dla wielu nic nieznaczącymi ułamkami codziennych
doświadczeń. Choroba łamie w ludzkiej naturze pychę, kruszy egoizm i narcyzm,
odbiera poczucie bycia wszechmocnym i niezależnym, wiecznie młodym i niemal
nieśmiertelnym. Cierpienie obnaża naszą słabość i niemoc, zależność od drugiego
człowieka, który często musi pomóc nam funkcjonować we wstydliwych aktach
fizjologicznych potrzeb, obnażających naszą ziemską, biologiczną przynależność
do Bożego stworzenia. W chorobie wszyscy jesteśmy słabi i nieudolni, wszyscy
jesteśmy niedoskonali i nierzadko brzydcy, wszyscy pachniemy potem zmęczenia,
wycieńczenia, bólu czy wysiłku, albo długotrwałego leżenia, przykuwającego nas
do łóżka poczuciem całkowitej bezsilności i bezradności. W chorobie znika
puder, znika obudowa pięknego opakowania, w którym tak naprawdę znajduje się
tylko marne, mizerne, nieodporne na niszczycielski proces przemijania ciało,
zachłannie pochłaniające każdego dnia uwagę człowieka, a wraz z uwagą przesadną
dbałość i staranność o wygląd oraz kondycję, co niestety często wiąże się z
całkowitym zaniedbywaniem duszy. W chorobie nie jesteśmy nikim wyjątkowym i
wszechmocnym. W chorobie bowiem jesteśmy kruszynami, które śmierć może
skonsumować w ułamkach mizernych sekund, które cierpienie ugniata palcami bólu
i bezsenności, wstydliwości i zależności od drugiego człowieka. W chorobie
jesteśmy po prostu niezwykle do siebie podobni i niemal niczym się od siebie
nie różnimy, bo charakteryzuje nas ta sama brzydota ciała, ta sama fizjologia,
ten sam zapach biologiczno – chemicznych procesów, buchających w organizmie
żarem przyczyn i skutków niczym ogniem w rozgrzanym do czerwoności piecu.
Jacy byśmy byli wobec
samych siebie i wobec innych, gdyby nie chwile cierpień i niepełnosprawności
oraz związane z nimi upokorzenia? Kim byśmy się stawali każdego dnia, gdyby nie
nasza bezradności i bezsilność, gdyby nie nasze ludzkie i brzydkie
podobieństwo?
Ludzie odrzucili Boga,
zepchnęli Pana z tronu Stworzyciela nieba i ziemi, zdeptali Ojca Niebieskiego i
wypędzili z własnego, codziennego życia, przypisując sobie królewskie
przywileje i uzurpując prawo decydowania o wszystkich oraz wszystkim. Ludzie
rosną i wzrastają w poczuciu osobistej, „wrodzonej” wszechmocy. Żyją jakby byli
bezkarni i nieśmiertelni, nieomylni i idealni, doskonali i godni naśladowania.
Tworzą własne prawa i własne (pseudo) wartości. Wywyższają siebie, a
jednocześnie drugiego człowieka traktują w sposób przedmiotowy i pogardliwy,
jakby ktoś inny nie był godzien korzystać z tych samych przywilejów, co skażeni
narcyzmem ludzie, jakby ktoś słabszy czy mniej urodziwy nie miał prawa zdobić
własnych skroni laurowym liściem wyjątkowości.
Na co dzień nawet nie
wykazujemy zainteresowania towarzyszem naszej doczesnej wędrówki przez życie,
skracane nożycami wskazówek zegara. Na co dzień wpatrujemy się we własne
źrenice, zakorzeniając się w przekonaniu, że nikt i nic nie jest nam do
prawdziwego szczęścia potrzebny. Tymczasem właśnie w chorobie, w
niepełnosprawności, w cierpieniu i często w samotności, towarzyszącej owemu
fizycznemu nokautowi, poznajemy osobistą niemoc, ograniczoność, bezradność i
nędzę, poznajemy jak bardzo potrzebujemy rąk i ramion drugiego człowieka, jego
cierpliwości i wyrozumiałości, jego szacunku i uśmiechu, który w chwilach
wstydliwego fizjologizmu pomaga nam zachować resztki ludzkiej godności.
Tymczasem właśnie w chorobie i bólu, w fizycznym paraliżu ruchowych zdolności
bycia niezależnym i sprawnym mamy czas na spojrzenie w oczy towarzysza naszej
doczesnej wędrówki przez życie, mamy czas na refleksje i na wspomnienie, na
analizę nas samych i całego naszego dorobku wykorzystanego już limitu
ziemskiego zameldowania… Tymczasem właśnie w chorobie uczymy się pokory i
cierpliwości, uczymy się samych siebie i człowieka w ogóle, odkrywamy również
własną nędzę i prawdę, nierzadko poddając się refleksji nad początkiem i
końcem, nad tym, co też będzie później, co też rozciągnie się przed oczami za progiem
doczesności,… odkrywamy, że sami nie jesteśmy nikim wielkim i wyjątkowym oraz
niczym szczególnym…
Wiele jeszcze muszę
znieść. Czekam na operację stawu biodrowego. Nie wiem, jak przebiegnie
operacja. Nie wiem też, jak będzie wyglądał czas mojej rehabilitacji i powrotu
do zdrowia. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać za godzinę, dzień lub
miesiąc, ale mimo to dziękuję Bogu za doświadczane utrudnienia, cierpienia,
ból, dyskomfort – dziękuję Ojcu Niebieskiemu za tę lekcję pokory i
cierpliwości, za tę ochronę przed pychą, za tę ofiarę, którą mogę w formie
modlitwy zanieść przed oblicze Pana w intencji dusz cierpiących w czyśćcu i w
intencji spragnionych oraz potrzebujących Bożego Miłosierdzia.
Oczywiście o zdrowie
trzeba dbać. Nikt z nas nie ma prawa umartwiać się i okaleczać. Nikt nie ma
prawa siebie zaniedbywać, bo (wydaje mi się) nie to jest wolą Ojca
Niebieskiego, szczerze i bezgranicznie, ale mądrze nas kochającego. Mam jednak
wewnętrzne przekonanie, że nie powinniśmy traktować choroby czy cierpienia jako
kary, że nie powinniśmy nieustannie narzekać, pretensjonalnie lamentować,
oskarżając Boga za obojętność i znieczulicę, dociekając przyczyny
doświadczanego stanu dyskomfortu, który (jak często powtarzamy w chwilach
codziennego kryzysu) „tylko nam się zawsze przydarza” (?!). Mam bowiem
przekonanie, że to lekcja pokory i cierpliwości, że to forma ochrony przed
pychą i potępieniem – lekcja być może bardzo nam w tym właśnie momencie
codziennego życia potrzebna. Musimy przynajmniej starać się zaufać Bogu. Musimy
modlić się o wytrwałość i cierpliwość. Musimy starać się trwać w wierze, by nie
stracić zdolności cieszenia się życiem.
Nie jest to łatwe i
proste, ale (ufam!) możliwe. Zauważyłam bowiem, że za każde podziękowanie,
adresowane do Boga w chwilach trudności i upadków, Ojciec Niebieski odpłaca
siłą i wytrwałością. Zawsze jest obok i wspiera mnie na ramieniu. Zawsze mnie podnosi,
kiedy upadam w słabości i zwątpieniu. Zawsze mi wiernie towarzyszy. Ufam więc, że
i teraz i zawsze tak będzie, dlatego dziękuję za wszystko, czego doświadczam, dziękuję
bez względu na smak przeżywanych chwil i stanów. Dzięki temu bowiem czuję się odrobinę
lepsza, dlatego... Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz