wtorek, 17 lipca 2018

WIARYGODNOŚĆ


„Następnie przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. „Ale idźcie obłuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien.” I mówił do nich: „Gdy do jakiegoś domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakimś miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich”. Oni więc wyszli i wzywali do nawracania się. Wyrzucali też wiele złych duchów, a wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali.”
(Mk 6,7-13)

Znam wielu pragnących naśladować Jezusa, a nawet wielu usilnie i ambitnie zmierzających do bycia Chrystusem w czynieniu cudów, w działaniu nie znajdującym się za zasłoną skromności i milczenia, a w czynach widocznych, budzących zachwyt wśród wiernych, przyciągających rzesze ludzi, w których sercach można zaskarbić sobie podziw i nierzadko uwielbienie, zaspokajając osobisty głód bycia kochanym i potrzebnym, niekiedy też i niezastąpionym, a przez to pysznie wielkim i dostojnym jak Bóg lub nawet często bardziej oczekiwanym przez parafian, biegnących na spotkanie nie z Ojcem Niebieskim, lecz z charyzmatykiem, stawianym niczym złoty cielec na piedestale Majestatu, a przecież… „uczeń nie przewyższa nauczyciela ani sługa swego pana”, bowiem „wystarczy, jeśli uczeń będzie jak jego nauczyciel, a sługa – jak jego pan” (Mt, 10,24-25).
Znam wielu szczycących się rosnącym w nich podobieństwem (?!) do Wszechmogącego Stworzyciela. Obnoszą się zdobywaną wiedzą, przechwalając się odbytymi seminariami duchowymi, rekolekcjami, warsztatami, dniami skupienia, jakby frekwencja na wyszczególnionych spotkaniach chrześcijańskich była wyznacznikiem wyższego uduchowienia i świętości. Znam wielu szczycących się posiadanymi charyzmatami i pouczających innych poprzez upomnienia, krytykę, wskazówki i wymagania, dotyczące prawidłowej (?) modlitwy czy posługi, jakby to oni – zwykli słudzy i uczniowie byli wyrocznią i wszechwiedzą tego, co dobre i miłe Panu Bogu. Często w grupie wzajemnej adoracji wyliczają posiadane już dary, licytując się w stopniu duchowej „wyższości”. Niektórzy nawet wyznają osobiste pragnienia, otwarcie i odważnie anonsując kolejny cel chrześcijańskiej pełni a tym samym zaznaczając, że „teraz chcieliby wskrzeszać umarłych”, jakby wszystko to, czym zostali już obdarzeni, było mizerną namiastką ambitnych możliwości i jakby zdobycie owego ludzkiego królowania nad śmiercią miało być wyznacznikiem sukcesu w doczesnym dążeniu do świętości… i być może nie ma w tym ludzkim pędzie do doskonałości niczego złego, chociaż (nie wiedzieć czemu) niepokoi mnie i przeraża wszechobecna zachłanność na bycie podobnym do Chrystusa czy na to, by wręcz być jak Jezus – przeraża mnie oraz niepokoi zachłanność pozbawiona pokory i skromności, posłuszeństwa i zaufania, zgody na decyzje podejmowane przez Boga a nie przez własne wyobrażenia, ostrożności wobec tego wszystkiego, co się posiada i czym się jest otoczonym; po prostu…
Nie dostrzegam w tych wielu wiarygodności. Nie poszłabym za nimi i nie dałabym się porwać ich charyzmatycznej naturze, oświetlonej neonami autoreklamy i samozadowolenia czy naśladowania Jezusa, ale na osobiście ustalonych warunkach, pozbawionych konieczności „zapierania się samego siebie” i obowiązku „co dnia brania swojego krzyża” (Łk 9,23). Szukam ludzi „nie posiadających nic prócz laski”, będącej dla mnie symbolem wielkiego oddania się Bogu i zaufania, pokładanego w Jego Mądrości oraz Miłosierdziu. Szukam ludzi "obłutych w sandały i nie wdziewających dwóch sukien” – ludzi skromnych, cichych, pokornych, w milczeniu i posłuszeństwie wypełniających wolę Ojca Niebieskiego oraz świadomych swej nędzy i niższości, świadomych tego, że jako uczniowie nigdy „nie przewyższą swego Nauczyciela i jako słudzy nie przewyższą swego Pana” (Mt 10,24-25).
Czyż zwykła, prosta dziewczyna, pozbawiona tytułów naukowych, nie posiadająca obszernej wiedzy i wyższego wykształcenia – św. Faustyna – nie jest wiarygodna w głoszeniu Bożego Miłosierdzia?! Czyż nie można jej zaufać? Czyż nie porywa ona tłumów spragnionych Miłości Ojca „Dzienniczkiem” osobistych doznań duchowych i doświadczeń?!
Gdyby św. Faustyna była osobą uczoną, wykształconą, obytą i światową, posiadającą wachlarze eksponowanych przez nią samą darów i mądrości, moglibyśmy mieć pewne wątpliwości do głoszonego przez nią słowa o Bożym Miłosierdziu, moglibyśmy owe słowo odebrać jako szelest kart księgi, stanowiącej jedynie spis nagromadzonych analiz i przemyśleń autora, jego wniosków i dedukcji, wyrastających z korzeni zdobytej wiedzy i poznawanej nauki. Prostota i skromność jej jest jednak wiarygodnym świadectwem Bożej Mądrości i Bożego Istnienia w ogóle, bo jeśli przez niewykształconego, szarego społecznie człowieka płyną myśli i wypowiedzi przerastające jego kompetencje, nie można nie ulec działaniu Ducha Świętego przepływającego owocnym procesem nawracania przez tegoż właśnie człowieka. W tym kontrastowym bowiem połączeniu nie mają prawa pojawić się jakiekolwiek wątpliwości, gdyż niemożliwe w ludzkiej mierze i rozumieniu staje się czymś normalnym oraz oczywistym.
Czy osoba nie cierpiąca i nie chorująca lub osoba opływająca w dostatek i bogactwo lekkiego życia doczesnego będzie w kryzysowych chwilach wiarygodnym przewodnikiem wiary dla potrzebujących pokrzepienia, pokazującym Pana swym oddaniem Bogu jako źródła ukojenia i pocieszenia? Czy syty zrozumie głodnego i czy głodny dzięki słownemu wsparciu sytego odnajdzie wewnętrzną równowagę i zrozumienie nieszczęścia w sytuacjach nędzy oraz bezsilności czy bezradności wobec okrutnej rzeczywistości?
Wiarygodnym nauczycielem w cierpieniu jest tylko ten, który sam cierpi, nie narzekając, nie lamentując a znajdując jedynie w Bogu radość życia i sens doświadczanego bólu lub niepełnosprawności, biedy i poniżenia, czego pięknym świadectwem była i jest chociażby Luisa Piccarreta.
W związku z powyższym uważam, że najwspanialszym i najbardziej pożądanym charyzmatem jest wiara, czyli bezgraniczne, ufne oddanie się Panu poprzez wierne i cierpliwe wypełnianie Jego woli w cichości oraz w pokorze, w milczeniu i w zgodzie na wszystko, cokolwiek człowieka spotyka i na co Ojciec Niebieski zezwala, ponieważ tylko taki charyzmat jest świadectwem Istnienia Boga w ogóle i przyczyną skłaniającą nienawróconych do przemyśleń, zastanowienia, analizy i poszukiwania Tego, który wszystko może i w którym wszystko jest możliwe, ponieważ właśnie taki charyzmat jest wiarygodnym wskazaniem Tego, od którego wszystko pochodzi i od którego wszystko zależy.
Możecie więc uzdrawiać, namaszczając chorych olejem, uwalniać opętanych i zniewolonych od złych duchów, a nawet wskrzeszać umarłych, ale jeśli w doczesnym życiu będziecie szukać poklasku i czegoś więcej prócz laski, sandałów i jednej sukni, zapominając, że w żaden sposób „nie przewyższycie swego Pana”, nie będziecie wiarygodni a wówczas też będziecie jedynie pięknie rozłożystym drzewem, pod którym strudzeni i obciążeni znajdą w cieniu liściastych gałęzi schronienie, ale nie znajdą pocieszenia, bo będziecie drzewem nie wydającym dobrych owoców a jedynie rodzącym liście.
Czy jestem wiarygodna?...
Bóg raczy wiedzieć najlepiej, gdyż sama wobec samej siebie mam mnóstwo wątpliwości i wiele zastrzeżeń.
Być może jestem niczym szelest kart pustej księgi?... Ocenę jednak zostawiam czytelnikom.
Wiem jedno – wierzę, a doczesne życie jest szlifowaniem i egzaminowaniem mojego oddania i wierności Panu Bogu, mojej wiarygodności.
Wierzę.



wtorek, 3 lipca 2018

DZIĘKUJĘ


Z wielkim trudem, pokonując drogę prowadzącą do szpitala, w którym miałam mieć wykonany tomograf stawu biodrowego, dotarłam wreszcie na miejsce. Byłam potwornie zmęczona. Musiałam bowiem nie tylko przejść ulicami znajdującymi się pod szczerymi strumieniami słonecznego żaru, ale również musiałam zmierzyć się z fizyczną nieudolnością stawiania swobodnych, pewnych kroków. Każde zatem posunięcie do przodu, każde zwycięskie pokonanie jakiegokolwiek odcinka drogi sprawiało mi niemałą trudność i towarzyszący jej okropny ból. Nogi z coraz większą bezczelnością odmawiały posłuszeństwa, więc nie było łatwo dotrzeć na wyznaczone miejsce pod wskazany adres, ale kiedy już znalazłam się w poczekalni, rozejrzałam się wokół, uważnie przyglądając się osobom, czekającym na wezwanie lekarza. Najbardziej zaskakującym doznaniem, które pojawiło się w momencie mojej obecności w gronie osób chorych i niepełnosprawnych, było poczucie wdzięczności wypełniające rozradowane serce. Dotarło bowiem do mnie spostrzeżenie ludzkiej kruchości i przynależności biologicznej do wszelkiego stworzenia Bożego.
Niczym się od siebie nie różnimy, absolutnie niczym.
W szpitalnej poczekalni znajdowali się różni ludzie. Było starsze, eleganckie małżeństwo rozmawiające ze sobą po włosku. Był również mężczyzna, który czekał na czas wykonania prześwietlenia w stroju roboczym i który z pewnością w sprawie badania zwolnił się na moment z pracy. Była też młoda i precyzyjnie dopracowana kobieta w szykownej, zwiewnej sukience, jak i młody chłopak wpatrujący się zawzięcie w telefon, łysawy i schludnie ubrany mężczyzna wczytany w książkę, kobieta w średnim wieku o dość krągłej posturze uwypuklonej przylegającą do ciała, krótką sukieneczką w różowym kolorze, i wysoki, (może) pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna poruszający się o kulach oraz mający obrażenia ciała przypominające przykre efekty jakiegoś niebanalnego wypadku.
Obserwując każdego człowieka siedzącego w poczekalni, poczułam w sercu szczerą wdzięczność. Dziękowałam Bogu za choroby i związane z nimi ograniczenia oraz cierpienia, i to nie dlatego, że kocham zadawać własnemu ciału ból, ale dlatego, że właśnie w chwili cierpliwego czekania na wykonanie prześwietlenia, uświadomiłam sobie, iż doświadczane przez ludzi chwile słabości lub nawet bezsilności są formą tarczy, osłaniającej nas przed pychą a w konsekwencji przed zagładą i samozniszczeniem – przed śmiercią. Choroba jest rodzajem szansy na zdobycie prawa do życia wiecznego – prawa, które człowiek nabywa poprzez szlifowanie w sobie pokory, cierpliwości, świadomości własnej nędzy, szacunku do bliźniego, miłości i zdolności cieszenia się nawet najdrobniejszymi, a dla wielu nic nieznaczącymi ułamkami codziennych doświadczeń. Choroba łamie w ludzkiej naturze pychę, kruszy egoizm i narcyzm, odbiera poczucie bycia wszechmocnym i niezależnym, wiecznie młodym i niemal nieśmiertelnym. Cierpienie obnaża naszą słabość i niemoc, zależność od drugiego człowieka, który często musi pomóc nam funkcjonować we wstydliwych aktach fizjologicznych potrzeb, obnażających naszą ziemską, biologiczną przynależność do Bożego stworzenia. W chorobie wszyscy jesteśmy słabi i nieudolni, wszyscy jesteśmy niedoskonali i nierzadko brzydcy, wszyscy pachniemy potem zmęczenia, wycieńczenia, bólu czy wysiłku, albo długotrwałego leżenia, przykuwającego nas do łóżka poczuciem całkowitej bezsilności i bezradności. W chorobie znika puder, znika obudowa pięknego opakowania, w którym tak naprawdę znajduje się tylko marne, mizerne, nieodporne na niszczycielski proces przemijania ciało, zachłannie pochłaniające każdego dnia uwagę człowieka, a wraz z uwagą przesadną dbałość i staranność o wygląd oraz kondycję, co niestety często wiąże się z całkowitym zaniedbywaniem duszy. W chorobie nie jesteśmy nikim wyjątkowym i wszechmocnym. W chorobie bowiem jesteśmy kruszynami, które śmierć może skonsumować w ułamkach mizernych sekund, które cierpienie ugniata palcami bólu i bezsenności, wstydliwości i zależności od drugiego człowieka. W chorobie jesteśmy po prostu niezwykle do siebie podobni i niemal niczym się od siebie nie różnimy, bo charakteryzuje nas ta sama brzydota ciała, ta sama fizjologia, ten sam zapach biologiczno – chemicznych procesów, buchających w organizmie żarem przyczyn i skutków niczym ogniem w rozgrzanym do czerwoności piecu.
Jacy byśmy byli wobec samych siebie i wobec innych, gdyby nie chwile cierpień i niepełnosprawności oraz związane z nimi upokorzenia? Kim byśmy się stawali każdego dnia, gdyby nie nasza bezradności i bezsilność, gdyby nie nasze ludzkie i brzydkie podobieństwo?
Ludzie odrzucili Boga, zepchnęli Pana z tronu Stworzyciela nieba i ziemi, zdeptali Ojca Niebieskiego i wypędzili z własnego, codziennego życia, przypisując sobie królewskie przywileje i uzurpując prawo decydowania o wszystkich oraz wszystkim. Ludzie rosną i wzrastają w poczuciu osobistej, „wrodzonej” wszechmocy. Żyją jakby byli bezkarni i nieśmiertelni, nieomylni i idealni, doskonali i godni naśladowania. Tworzą własne prawa i własne (pseudo) wartości. Wywyższają siebie, a jednocześnie drugiego człowieka traktują w sposób przedmiotowy i pogardliwy, jakby ktoś inny nie był godzien korzystać z tych samych przywilejów, co skażeni narcyzmem ludzie, jakby ktoś słabszy czy mniej urodziwy nie miał prawa zdobić własnych skroni laurowym liściem wyjątkowości.
Na co dzień nawet nie wykazujemy zainteresowania towarzyszem naszej doczesnej wędrówki przez życie, skracane nożycami wskazówek zegara. Na co dzień wpatrujemy się we własne źrenice, zakorzeniając się w przekonaniu, że nikt i nic nie jest nam do prawdziwego szczęścia potrzebny. Tymczasem właśnie w chorobie, w niepełnosprawności, w cierpieniu i często w samotności, towarzyszącej owemu fizycznemu nokautowi, poznajemy osobistą niemoc, ograniczoność, bezradność i nędzę, poznajemy jak bardzo potrzebujemy rąk i ramion drugiego człowieka, jego cierpliwości i wyrozumiałości, jego szacunku i uśmiechu, który w chwilach wstydliwego fizjologizmu pomaga nam zachować resztki ludzkiej godności. Tymczasem właśnie w chorobie i bólu, w fizycznym paraliżu ruchowych zdolności bycia niezależnym i sprawnym mamy czas na spojrzenie w oczy towarzysza naszej doczesnej wędrówki przez życie, mamy czas na refleksje i na wspomnienie, na analizę nas samych i całego naszego dorobku wykorzystanego już limitu ziemskiego zameldowania… Tymczasem właśnie w chorobie uczymy się pokory i cierpliwości, uczymy się samych siebie i człowieka w ogóle, odkrywamy również własną nędzę i prawdę, nierzadko poddając się refleksji nad początkiem i końcem, nad tym, co też będzie później, co też rozciągnie się przed oczami za progiem doczesności,… odkrywamy, że sami nie jesteśmy nikim wielkim i wyjątkowym oraz niczym szczególnym…
Wiele jeszcze muszę znieść. Czekam na operację stawu biodrowego. Nie wiem, jak przebiegnie operacja. Nie wiem też, jak będzie wyglądał czas mojej rehabilitacji i powrotu do zdrowia. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać za godzinę, dzień lub miesiąc, ale mimo to dziękuję Bogu za doświadczane utrudnienia, cierpienia, ból, dyskomfort – dziękuję Ojcu Niebieskiemu za tę lekcję pokory i cierpliwości, za tę ochronę przed pychą, za tę ofiarę, którą mogę w formie modlitwy zanieść przed oblicze Pana w intencji dusz cierpiących w czyśćcu i w intencji spragnionych oraz potrzebujących Bożego Miłosierdzia.
Oczywiście o zdrowie trzeba dbać. Nikt z nas nie ma prawa umartwiać się i okaleczać. Nikt nie ma prawa siebie zaniedbywać, bo (wydaje mi się) nie to jest wolą Ojca Niebieskiego, szczerze i bezgranicznie, ale mądrze nas kochającego. Mam jednak wewnętrzne przekonanie, że nie powinniśmy traktować choroby czy cierpienia jako kary, że nie powinniśmy nieustannie narzekać, pretensjonalnie lamentować, oskarżając Boga za obojętność i znieczulicę, dociekając przyczyny doświadczanego stanu dyskomfortu, który (jak często powtarzamy w chwilach codziennego kryzysu) „tylko nam się zawsze przydarza” (?!). Mam bowiem przekonanie, że to lekcja pokory i cierpliwości, że to forma ochrony przed pychą i potępieniem – lekcja być może bardzo nam w tym właśnie momencie codziennego życia potrzebna. Musimy przynajmniej starać się zaufać Bogu. Musimy modlić się o wytrwałość i cierpliwość. Musimy starać się trwać w wierze, by nie stracić zdolności cieszenia się życiem.
Nie jest to łatwe i proste, ale (ufam!) możliwe. Zauważyłam bowiem, że za każde podziękowanie, adresowane do Boga w chwilach trudności i upadków, Ojciec Niebieski odpłaca siłą i wytrwałością. Zawsze jest obok i wspiera mnie na ramieniu. Zawsze mnie podnosi, kiedy upadam w słabości i zwątpieniu. Zawsze mi wiernie towarzyszy. Ufam więc, że i teraz i zawsze tak będzie, dlatego dziękuję za wszystko, czego doświadczam, dziękuję bez względu na smak przeżywanych chwil i stanów. Dzięki temu bowiem czuję się odrobinę lepsza, dlatego... Dziękuję.



poniedziałek, 2 lipca 2018

ŚMIERĆ


„Gdy Jezus zobaczył tłum dokoła siebie, kazał odpłynąć na drugą stronę. A przystąpił pewien uczony w Piśmie i rzekł do Niego: Nauczycielu, pójdę za Tobą, dokądkolwiek się udasz. Jezus mu odpowiedział: Lisy mają nory, a ptaki podniebne – gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć. Ktoś inny z uczniów rzekł do Niego: Panie, pozwól mi- najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca. Lecz Jezus mu odpowiedział: Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych.”
(Mt 8,18-22)

Bardzo często zwracamy uwagę na rzeczy czysto ludzkie, przyziemne, doczesne, a dla Boga nic nie znaczące. Zachowujemy tradycję i zasady pielęgnowane w społeczności z pokolenia na pokolenie. Poddajemy się regułom i oczekiwaniom, ukształtowanym przez przodków, a nie potrafimy w żaden sposób wiernie i mądrze skoncentrować się na wartościach istotnych i ponadczasowych, bo pochodzących od Boga i będących odzwierciedleniem woli Pana. Często nawet wyrażamy przekonanie, że to, co w naszym mniemaniu jest słuszne i co idealnie niemal dopasowane do społecznych żądań oraz oczekiwań, jest równocześnie miłe Ojcu Niebieskiemu. Wydaje nam się, iż Bóg pragnie w nas widzieć człowieka pokornego i oddanego drugiemu człowiekowi, gdy tymczasem Stworzyciel nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych, wymaga od nas całkowitego posłuszeństwa wobec Jego woli, całkowitego zaangażowania w Miłość poprzez ofiarowanie Mu naszego serca, dlatego ustami Jezusa Chrystusa zachęca nas, byśmy „poszli za Nim”, porzucając wszystko, co ziemskie i doczesne, odrywając się od społecznego szablonu i grawitacji społecznych żądań czy nakazów niczym ptak, który z lekkością wzbija się do lotu, szybuje na przestrzeni wolności z podmuchem wiatru w piórach, nawołuje nas do „pójścia za Nim i do pozostawienia umarłym obowiązku grzebania umarłych”…
Mimo to, świadomie lub nieświadomie, wybieramy codzienne trwanie w sidłach ciernistego krzewu, zadającego jedynie ból i cierpienie, skazującego nas na poczucie samotności i oplatającego ciała oraz dusze nieustannie rosnącymi wyrzutami sumienia i to nie wobec Boga, odrzucanego krnąbrnością nieposłuszeństwa, a wobec społeczności, jakiej oczekiwaniom nie udaje nam się sprostać.
Po śmierci mojego ojca grono bliższych i dalszych znajomych, a nawet obcych nam ludzi, aktywnie żyło i zadręczało się szukaniem zgorszeń, które wyławiano z głębokiej analizy przebiegu ceremonii pogrzebowej, odstającej w niektórych punktach ogólnie przyjętego szablonu poprawności ostatniego pożegnania. To, co dla wielu było niezwykle ważne i karygodne z tytułu pominięcia lub zaniedbania, dla mnie – dzięki Bogu – stanowiło banał i nic nieznaczący element całej istoty śmierci. Dociekanie powodu, z którego to zmarły nie został pochowany na cmentarzu w miejscowości, związanej z jego narodzinami, dzieciństwem i młodością czy w ogóle z większym w przedziale czasowym przebiegiem jego ziemskiego życia, spędzało sen z powiek licznych badaczy jakże dla nich poważnej sprawy. Pretensjonalne usprawiedliwianie własnej nieobecności na ceremonii pogrzebowej zakłócało spokój ust wielu oburzonych odległością miejsca pochówku. Oskarżania związane z barkiem czarnego koloru w codziennych strojach, noszonych przez członków rodziny zmarłego, wrzały zgorszeniem i bezwzględną krytyką, niszcząc pokój dusz zadręczanych sprawami (wydaje mi się) dla Boga najmniej istotnymi a dla umarłych, bo zakorzenionych w doczesności, niezwykle ważnymi.
„Pójdź za Mną” – prosi Jezus, więc zdecydowanie idę za Nim, potykając się i przewracając, obdzierając kolana kalekich nóg, niekiedy nie rozumiejąc, ale ufając i dzięki temu pokonując upadki, a tym samym zrywając się niekiedy do lotu niczym ptak, by w przestrzeni wolności poczuć podmuch wiatru – tchnienie Ducha Świętego. Z powodu też tego pragnienia dla mnie w ceremonii pogrzebowej mojego ojca najważniejsza i bezcenna była modlitwa, którą wypraszaliśmy z oddaniem i wiarą miejsce w Królestwie Niebieskim dla duszy żegnanego ojca; dla mnie skarbem nad skarbami była garstka ludzi szczerze złączonych z Bogiem w akcie owej modlitwy; dla mnie wspaniałym miejscem spoczynku dla nieżyjącego już ciała była święta ziemia i to bez względu na jej miejsce położenia w kartograficznym splocie południków oraz równików; dla mnie najpiękniejszym doświadczeniem we wspomnianej ceremonii była Eucharystia – spotkanie z Panem twarzą w twarz, oko w oko.
To wszystko, związane z życiem wiecznym, było celem mojej obecności. To wszystko też jest sensem mojej żałoby. Uważam bowiem, że nie czarny strój a pragnienie serca i tym samym zaangażowanie człowieka w modlitwę, wypraszającą duszom Boże Miłosierdzie i łaskę zbawienia, winno być szatą codzienności, naznaczonej rozstaniem czy tęsknotą.
„Pójdź za Mną” – prosi cię Jezus. „Zostaw więc umarłym grzebanie ich umarłych” i chwyć za różaniec, by pacierzem prosić o Królestwo Niebieskie dla cierpiących w czyśćcu dusz. Nie zadręczaj się zagadnieniami absolutnie nieistotnymi i banalnymi w Bożych oczach, jak strój i trumna, w których ciało zmarłego zostały pochowane, jak ilość osób, gdyż większość potrafi wystąpić jedynie w roli obserwatora i recenzenta, jak ilość kwiatów czy kunszt florystycznych zdolności widoczny w splecionych wieńcach, jak kolor żałoby… Myślę, że dla Ojca Niebieskiego najcenniejsze jest trwanie żywych w modlitewnym czuwaniu i trosce o zbawienie duszy, o wyproszenie jej Miłosierdzia i miejsca w Królestwie Niebieskim, o piękne życie wieczne. „Zostaw więc umarłym grzebanie ich umarłych”, by śmierć żegnanej osoby nie okazała się w rzeczywistości również twoją śmiercią. Zostaw oprawę rzeczy banalnych i nieistotnych a skoncentruj się na Bogu oraz na tym, co Jemu jest miłe i przez Niego upragnione; po prostu „pójdź za Jezusem”. Ludzie bowiem otwarci szczerym, ufnym sercem na Ojca Niebieskiego widzą świat innymi oczami. Z powodu owej łaski wiary rzeczy bezcenne dla społeczeństwa stają się nic nieznaczącymi elementami doczesnego bytu – stają się bakterią śmierci. Ciało osoby oddanej Bogu i Jemu służącej patrzy bowiem na świat oczami duszy, nie korzystając już ze zmysłu wzroku. Ciało osoby prawdziwie rozkochanej w Panu i obdarzonej przez Ojca Niebieskiego łaską wiary garnie się do życia wiecznego, odrywa się od ziemi i doczesności jak ptak wzbijający się do lotu, z którego perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej, stając się małym, niewiele znaczącym punktem na mapie wszelkiego stworzenia i przede wszystkim woli Bożej, wskazującej drogę do Domu.
„Pójdź za Mną” – prosi Jezus – „i zostaw umarłym grzebanie ich umarłych” – zachęca; więc…
Na co czekać? Czyż nie warto zrezygnować ze śmierci, by móc rozkoszować się wiecznie pięknym, dobrym jak chleb życiem? Czyż nie warto oderwać się od ziemi, by z lotu wolnego ptaka, unoszącego się w przestrzeni szczęścia na skrzydłach Ducha Świętego, ujrzeć świat z innej, bo namaszczonej mądrością perspektywy? Czy celem i sensem ludzkiego życia, odmierzanego wskazówkami zegara, winna być śmierć, czy wieczność pozwalająca cieszyć się Miłością?
„Pójdź za Mną” – prosi Jezus, więc idę. Dołącz i ty. Zostaw umarłych. Nie szarp ich ciał roztrząsaniem dydaktycznych dociekań rzeczy nieistotnych a związanych jedynie ze śmiercią. Zatroszcz się o ich dusze. Zatroszcz się o swoją duszę.
„Pójdź za Mną” – prosi Jezus…