„Jezus
powiedział do swoich uczniów: Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie
wpierw znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją
własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze
świata, dlatego was świat nienawidzi. Pamiętajcie o słowie, które do was
powiedziałem: „Sługa nie jest większy od swego pana”. Jeżeli Mnie
prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i
wasze będą zachowywać. Ale to wszystko wam będą czynić z powodu mego istnienia,
bo nie znają Tego, który Mnie posłał.”
(J
15,18-21)
Bóg potrafi wszystko doskonale i składnie ułożyć. Codzienność, nawet najbardziej bolesna, w reżyserii Ojca Wszechmogącego staje się klarowna i sensowna. Z perspektywy czasu człowiek dostrzega niepowtarzalną, owocną wartość wydarzeń, rozumie cierpienie, za które potrafi być wdzięczny, umie cieszyć się drobiazgami, posiada zdolność patrzenia na ludzi i zjawiska, rzeczy czy stany w zupełnie inny, mądrzejszy, głębszy i ponadludzki sposób, wyrywający się lotem ptaka poza szablon przyziemnych powierzchowności…
Wystarczy tylko i aż poddać się ufnie woli Pana, by
móc dostrzec kolory tęczy nawet w najbardziej pochmurne, najbardziej mroczne
dni życia, bo w końcu świat, chociaż stworzony przez Boga, jest pełen
nienawiści, bo w końcu wszystko, co dobre i piękne nie jest ze świata…
Słowa wyżej przytoczonej Ewangelii według świętego
Jana wbiły się we mnie ostrzem niebywale głębokiej refleksji. Nie potrafiłam
oderwać się od przeczytanego zapisu. Wracałam do wypowiedzi Jezusa
wielokrotnie, zanurzając się w głębię poznanego przekazu. Powtarzałam niemal do
znudzenia: „Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność”,
wzrastając w poczuciu wyobcowania, całkowitej izolacji, upragnionej samotności
wypełnianej szczerą rozmową z Bogiem, któremu nieustannie nadmieniałam, że w
osaczającej mnie doczesności czuję się jak na przystanku autobusowym, na którym
czekam ze zmęczeniem i znużeniem na autokar, by móc wreszcie wrócić do Domu.
Wszystko wokół wydawało się mnie ogarniać chłodem i obcością. Piękno natury,
będącej kroplą ukojenia zwilżającą spieczone pragnieniem usta tęsknoty, było
dla mnie jedynie mizernym odrysowaniem pięknego Ogrodu, który otulał i
wypełniał Dom Ojca. Wyciszyłam się i zamknęłam w czterech ścianach własnej
samotności. Nie miałam najmniejszej ochoty na towarzystwo, na rozmowy, żarty,
spotkania… Tylko ja i cisza, cisza i ja w obecności Boga. Czas namiętnej,
głębokiej degustacji słowem Ewangelii, która wydawała się wrastać potężnymi
korzeniami siły i szczęścia w moją duszę. Tylko Bóg i ja, ja i Bóg w toni
głębokiej, nieskazitelnej ciszy. Cudownie piękny czas.
To było przygotowanie do egzaminu… - tak sądzę.
W drodze do Polski, w drodze na Pierwszą Komunię Świętą
mojej chrześnicy, na autostradzie, przy prędkości 140 km na godzinę
eksplodowało koło. Poczuliśmy kilka mocnych szarpnięć samochodem. Mąż zaczął
redukować prędkość, starając się opanować szalejące na pasie szybkiego ruchu
auto. Wokół wiły się sznury tirów i samochodów osobowych. Syn siedział za mną
wyprostowany i gotowy na najgorsze. Nawet nie wiem, czy czuł przerażenie. Nie
rozmawiałam. Nic nie mówiłam. Milczałam. Siedziałam na miejscu pasażera obok
kierowcy spokojna i opanowana. Nie czułam strachu. Czekałam na koniec
rozgrywającej się akcji. Miałam głębokie zaufanie do Boga. Czekałam na koniec jak
na gest Ojca Wszechmogącego: TAK lub NIE. Stan mojego ducha był dziwnie, bo
nieludzko opanowany i ukołysany. Żadnej paniki! Absolutnie żadnego strachu i lęku!
Żadnej płochliwej, tchórzliwej myśli!
Niech się dzieje wola Twoja Panie.
Cudem zjechaliśmy na pas awaryjny, przebijając się
szczeliną przez szpaler rozpędzonych tirów. Natężenie ruchu było naprawdę
ogromne. Udało nam się jednak z Bożym błogosławieństwem i łaską dojechać do
domu rodzinnego, do którego dotarliśmy około godziny 22:00 zmęczeni, ale
szczęśliwi i niemogący nachwalić się Pana, wielbiąc Go i wywyższając w stanie
wielkiej wdzięczności.
Chwała i cześć i uwielbienie Tobie mój Boże!
Następnego dnia – w piątek o siódmej rano otrzymaliśmy telefoniczną wiadomość o śmierci mojego sześćdziesięcioośmioletniego ojca. Tata zmarł w czwartek 10 maja 2018 roku o godzinie 23:00,… sześćdziesiąt minut po naszym przyjeździe do Polski…
Chwała i cześć i uwielbienie Tobie mój Boże!
Następnego dnia – w piątek o siódmej rano otrzymaliśmy telefoniczną wiadomość o śmierci mojego sześćdziesięcioośmioletniego ojca. Tata zmarł w czwartek 10 maja 2018 roku o godzinie 23:00,… sześćdziesiąt minut po naszym przyjeździe do Polski…
Boże, czy zdążył się z Tobą pojednać? – pytałam –
Czy zdołał się z Tobą pojednać Panie? Zachowaj go Ojcze mój Miłosierny od ognia
piekielnego. – prosiłam – Okaż mu swoje Miłosierdzie. O, mój Jezu – błagałam –
odpuść mu i przebacz mu jego winy, jako i ja mu przebaczam, zachowaj go od
ognia piekielnego. Zabierz jego duszę do Nieba – prosiłam – i okaż mu Swoje
Miłosierdzie. Błagam Ciebie Panie całą duszą i całym ciałem, całym sercem…
Nic nie liczyło się poza wyproszeniem u Boga Ojca
Wszechmogącego łaski litości i odpuszczenia grzechów, poza wyproszeniem miejsca
dla duszy zmarłego w Królestwie Niebieskim. Nic nie miało znaczenia,
kompletnie! nic.
Siedziałam na dworze otoczona pierścieniem lasu,
rozśpiewanego wiatrem, mnóstwem ptactwa i koncertujących świerszczy. Siedziałam
sama w towarzystwie natury i błagalnych myśli, adresowanych do Boga w intencji
duszy zmarłego ojca. Zamarłam w kilku dniach samotności. Przebywałam w duchowej izolacji, odrywając
się od wszystkich i wszystkiego. Duszą wzbijałam się do Boga, mimowolnie
powtarzając wiernie towarzyszące mi od tygodnia słowa Ewangelii według świętego
Jana: „Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność”…
Człowiek nie jest ze świata. Stanowi jego część, ale
nie własność. Człowiek jest bowiem stworzeniem Bożym, dzieckiem Ojca
Wszechmogącego i dopóki tego nie zrozumie, nie zaakceptuje, nie przyjmie z
ufnością i wdzięcznością Miłości, nie pokocha szczerze i szalenie, otwarcie i wiernie
Stworzyciela Nieba i Ziemi oraz wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych,
dopóty nie będzie w pełni szczęśliwy.
Ludzie żyją bezmyślnie i zachłannie, obżerając się
czasem i uzależniając się od dóbr doczesnych jakby tu i teraz mieli pozostać na
wieki wieków, a przecież to, co jest w ludzkim prawdziwym i namacalnym
posiadaniu to tylko wczoraj oraz dziś… Jutro przecież może w ogóle nie
nastąpić, a nawet dziś może być brutalnie przerwane nieoczekiwaną i niepożądaną
śmiercią.
„Gdybyśmy byli z tego świata”?..., ale nie jesteśmy
i dlatego kiedyś wydarzy się moment pożegnania, odejścia, rozstania z tym
właśnie światem, który nie jest nam dany na własność i któremu my nie jesteśmy
ofiarowani na własność. Doczesność to tylko krótki odcinek skrupulatnie i
oszczędnie wyliczonego czasu precyzyjnie zaplanowanej podróży – powrotu do
Domu; to nasze czekanie na autokar, którym wrócimy kiedyś wreszcie do Ojca
Niebieskiego.
Czy mój zmarły tata zdał sobie z tego sprawę jeszcze
przed śmiercią? Czy zdołał pojednać się z Bogiem?...
Nie wiem, ale wierzę gorąco, że Miłosierny Pan ze
względu na szczere pragnienia serc ludzi, modlących się za duszę mojego zmarłego taty,
wyjdzie mu naprzeciw jak Ojciec witający Syna Marnotrawnego, by w objęciach
Rodzicielskiej Miłości „ubrać go w najlepszą szatę, dać mu pierścień na rękę i sandały
na nogi” (Łk 15,11-24) i wprowadzić do Królestwa Niebieskiego.
„Przyprowadźcie więc utuczone cielę i zabijcie!: będziemy
ucztować i bawić się, – jak Ojciec Niebieski rzekł do swoich sług – ponieważ ten
mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się” (Łk 15,23-24), tak i ja
uprzejmie proszę o modlitwę za duszę mojego zmarłego taty, by mogła radować się
i cieszyć Królestwem Niebieskim, a my wszyscy wraz z nią przy dźwiękach zabawy i
świętowania, spływających na nas strumieniami Bożych łask oraz błogosławieństw.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz