piątek, 25 maja 2018

POTRZEBA


Zmawiając różaniec za zmarłego ojca, odniosłam wrażenie, jakby każde słowo modlitwy stawało się formą uwalniania i uzdrawiania, jakby zdzierało ze mnie grubą warstwę chorej, popękanej, obrzydliwie chropowatej i cuchnącej skóry, napełniając wnętrze mojego ciała stanem wolności, świeżości, piękna, miłości i dobra, jakiejś przejrzystej, nieskazitelnej a delikatnej szlachetności, jakbym przeobrażała się mimowolnie w szklany dzban napełniany krystaliczną, orzeźwiającą wodą sączącą się z przestrzeni spokojnym, małym strumieniem nowego życia. Poczułam się niczym łania, z której nóg wybawca zerwał okowy wnyk, boleśnie wgryzających się w kończyny żeliwnymi zębami zniewolenia, która w lekkości i swobodzie mogła wreszcie w podskokach radości oraz nadziei pogalopować w bezkresne ramiona rozkrzewionego bujną zielenią lasu, pachnącego poranną rosą, deszczem, żywicą i igliwiem. Ogarnęło mnie poczucie przeogromnego szczęścia, jakiego w żaden sposób nie potrafię opisać. Miałam nieodparte wrażenie, że słowami odmawianej modlitwy nieświadomie otwieram drzwi, za którymi znajduje się i czeka czas Ziemi Obiecanej, poszukiwanej w drodze czterdziestodwuletniej wędrówki przez pustynne, spękane bezwzględnie gorącym i brutalnym słońcem tereny mojego codziennego życia. Wystarczyło tylko przekroczyć próg…
Po ceremonii pogrzebowej wróciłam do domu – do miejsca, w którym mieszkam od pięciu lat, a które okazało się zupełnie nową przestrzenią. Miałam bowiem przedziwne wrażenie, jakbym dopiero co wprowadziła się w znane mi przecież bardzo dobrze, a mimo wszystko świeżo odkrywane kąty czterech ścian.
Wspomniane wrażenie nieustannie, wiernie mi towarzyszy.
Patrzę na otaczający mnie świat: rośliny, zwierzęta, rzeczy, przedmioty, ludzi niczym dziecko, które zaczyna poznawać wszelkie stworzenie. Dotykam wszystkiego wzrokiem, odczuwając przedziwną ekscytację szczęścia i zachwytu. Wstaję każdego ranka, tradycyjnie rozpoczynając dzień od kubka świeżo zaparzonej, gorącej kawy, a mam wrażenie jakbym robiła to po raz pierwszy w życiu, ucząc się prostych, opanowanych przecież i automatycznie wykonywanych, a mimo to kontemplowanych pieczołowicie czynności, urastających do rangi uroczystego, sakralnego rytuału delektowania się czasem i degustowania przemijających bezpowrotnie sekund czy minut, a w konsekwencji godzin… Zwykłe, banalne zjawiska, jak chociażby aromat herbaty lub zapach ziemi skropionej rosą i budzącej się z nocnego snu wschodem wynurzającego się zza horyzontu słońca, widok biedronki na płatkach kwiatu, okruch chleba na stole,… wprowadzają mnie w stan szalonego w szczerości szczęścia. Bogu dziękuję za niemal niewyczuwalny ruch liści na gałęziach drzew, za bezwarunkowe karmienie ciała powietrzem, za dotyk dłoni mojego męża i za uśmiech syna czy spojrzenie w oczy, za ludzi, którzy mnie kochają i uskrzydlają i za tych, którzy mnie nie lubią a którzy mnie szlifują niczym diament szorstkim papierem „dyplomatycznych” relacji, za przemijanie uczące szacunku do wszystkich i wszystkiego w danej, obecnej chwili, za… życie po prostu w całej jego okazałości i krasie!
Ciałem jestem w czasoprzestrzenni doczesności, ale duchem w ramionach i ojcowskich objęciach Boga. Neuronami ludzkich zdolności czuję Jego wszechogarniającą mnie i pełną Miłości Obecność. Wrastam w Boga, zanurzam się w Bogu i wtapiam się w Boga niczym ziarenko piasku w bursztyn. Wtulam się w Ojca Wszechmogącego jak nagi, szczęśliwy, zaspokojony miłością i troskliwością, opieką i pielęgnacją noworodek w kokonie jedwabnej, śnieżnobiałej chusty z płatków pachnącego słodyczą jaśminu.
Siedzę oddalona od ciała duchem. Trzymam w dłoni różaniec, ale nie wypowiadam słów pacierza, lecz milczę, rozkoszując się obecnością Boga. Milczę i kocham. Milczę i czuję wyrazistość ogarniającej mnie, wypełniającej mnie Miłości. Wykonuję obowiązki codziennego, zwykłego życia, a jestem ponad wszelkimi czynnościami, bo w towarzystwie Boga. Nieustannie z Nim przebywam, z Nim rozmawiam, z Nim piję kawę, rozmyślam i milczę, podziwiając obraz Jego wielkiego dzieła jakim jest świat.
Wybaczcie. Nie mam ochoty rozmawiać. Nie jestem spragniona towarzystwa. Nie czuję zdolności ani przyjemności wypowiadania słów. Potrzebuję ciszy. Pragnę milczeć i tworzyć. Pragnę być kobietą, żoną, matką, córką, siostrą, przyjaciółką czy koleżanką, ale w ciszy, w Bogu…
- taką mam potrzebę.
Wybaczcie, że się oddalam, izoluję, zamykam i odsuwam w samotność głębokiego milczenia; po prostu
- taką mam potrzebę.
Cokolwiek robię, czynię to z grzeczności i z szacunku do wszystkich oraz wszystkiego, ale w niezaspokojonym głodzie niewyobrażalnie potężnej tęsknoty za Bogiem, za byciem z Nim sam na sam w cztery oczy, bowiem
- taką mam potrzebę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz