Zmawiając różaniec za zmarłego ojca, odniosłam
wrażenie, jakby każde słowo modlitwy stawało się formą uwalniania i uzdrawiania,
jakby zdzierało ze mnie grubą warstwę chorej, popękanej, obrzydliwie chropowatej
i cuchnącej skóry, napełniając wnętrze mojego ciała stanem wolności, świeżości,
piękna, miłości i dobra, jakiejś przejrzystej, nieskazitelnej a delikatnej
szlachetności, jakbym przeobrażała się mimowolnie w szklany dzban napełniany
krystaliczną, orzeźwiającą wodą sączącą się z przestrzeni spokojnym, małym
strumieniem nowego życia. Poczułam się niczym łania, z której nóg wybawca
zerwał okowy wnyk, boleśnie wgryzających się w kończyny żeliwnymi zębami
zniewolenia, która w lekkości i swobodzie mogła wreszcie w podskokach radości
oraz nadziei pogalopować w bezkresne ramiona rozkrzewionego bujną zielenią
lasu, pachnącego poranną rosą, deszczem, żywicą i igliwiem. Ogarnęło mnie
poczucie przeogromnego szczęścia, jakiego w żaden sposób nie potrafię opisać.
Miałam nieodparte wrażenie, że słowami odmawianej modlitwy nieświadomie
otwieram drzwi, za którymi znajduje się i czeka czas Ziemi Obiecanej,
poszukiwanej w drodze czterdziestodwuletniej wędrówki przez pustynne, spękane
bezwzględnie gorącym i brutalnym słońcem tereny mojego codziennego życia.
Wystarczyło tylko przekroczyć próg…
Po ceremonii pogrzebowej wróciłam do domu – do
miejsca, w którym mieszkam od pięciu lat, a które okazało się zupełnie nową
przestrzenią. Miałam bowiem przedziwne wrażenie, jakbym dopiero co wprowadziła
się w znane mi przecież bardzo dobrze, a mimo wszystko świeżo odkrywane kąty
czterech ścian.
Wspomniane wrażenie nieustannie, wiernie mi
towarzyszy.
Patrzę na otaczający mnie świat: rośliny, zwierzęta,
rzeczy, przedmioty, ludzi niczym dziecko, które zaczyna poznawać wszelkie
stworzenie. Dotykam wszystkiego wzrokiem, odczuwając przedziwną ekscytację
szczęścia i zachwytu. Wstaję każdego ranka, tradycyjnie rozpoczynając dzień od
kubka świeżo zaparzonej, gorącej kawy, a mam wrażenie jakbym robiła to po raz
pierwszy w życiu, ucząc się prostych, opanowanych przecież i automatycznie
wykonywanych, a mimo to kontemplowanych pieczołowicie czynności, urastających
do rangi uroczystego, sakralnego rytuału delektowania się czasem i degustowania
przemijających bezpowrotnie sekund czy minut, a w konsekwencji godzin… Zwykłe,
banalne zjawiska, jak chociażby aromat herbaty lub zapach ziemi skropionej rosą
i budzącej się z nocnego snu wschodem wynurzającego się zza horyzontu słońca,
widok biedronki na płatkach kwiatu, okruch chleba na stole,… wprowadzają mnie w
stan szalonego w szczerości szczęścia. Bogu dziękuję za niemal niewyczuwalny
ruch liści na gałęziach drzew, za bezwarunkowe karmienie ciała powietrzem, za
dotyk dłoni mojego męża i za uśmiech syna czy spojrzenie w oczy, za ludzi,
którzy mnie kochają i uskrzydlają i za tych, którzy mnie nie lubią a którzy
mnie szlifują niczym diament szorstkim papierem „dyplomatycznych” relacji, za
przemijanie uczące szacunku do wszystkich i wszystkiego w danej, obecnej chwili,
za… życie po prostu w całej jego okazałości i krasie!
Ciałem jestem w czasoprzestrzenni doczesności, ale
duchem w ramionach i ojcowskich objęciach Boga. Neuronami ludzkich zdolności
czuję Jego wszechogarniającą mnie i pełną Miłości Obecność. Wrastam w Boga,
zanurzam się w Bogu i wtapiam się w Boga niczym ziarenko piasku w bursztyn.
Wtulam się w Ojca Wszechmogącego jak nagi, szczęśliwy, zaspokojony miłością i
troskliwością, opieką i pielęgnacją noworodek w kokonie jedwabnej,
śnieżnobiałej chusty z płatków pachnącego słodyczą jaśminu.
Siedzę oddalona od ciała duchem. Trzymam w dłoni
różaniec, ale nie wypowiadam słów pacierza, lecz milczę, rozkoszując się
obecnością Boga. Milczę i kocham. Milczę i czuję wyrazistość ogarniającej mnie,
wypełniającej mnie Miłości. Wykonuję obowiązki codziennego, zwykłego życia, a
jestem ponad wszelkimi czynnościami, bo w towarzystwie Boga. Nieustannie z Nim przebywam,
z Nim rozmawiam, z Nim piję kawę, rozmyślam i milczę, podziwiając obraz Jego wielkiego
dzieła jakim jest świat.
Wybaczcie. Nie mam ochoty rozmawiać. Nie jestem spragniona
towarzystwa. Nie czuję zdolności ani przyjemności wypowiadania słów. Potrzebuję
ciszy. Pragnę milczeć i tworzyć. Pragnę być kobietą, żoną, matką, córką, siostrą,
przyjaciółką czy koleżanką, ale w ciszy, w Bogu…
- taką mam potrzebę.
Wybaczcie, że się oddalam, izoluję, zamykam i odsuwam
w samotność głębokiego milczenia; po prostu
- taką mam potrzebę.
Cokolwiek robię, czynię to z grzeczności i z szacunku
do wszystkich oraz wszystkiego, ale w niezaspokojonym głodzie niewyobrażalnie potężnej
tęsknoty za Bogiem, za byciem z Nim sam na sam w cztery oczy, bowiem
- taką mam potrzebę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz