sobota, 14 kwietnia 2018

O PORANKU


Ludzie doszukują się źródła bytu, przyczyny wszelkiego istnienia, które można byłoby scharakteryzować, udowodnić, przedstawić w sposób czysto naukowy, namacalny i choć w tej dziedzinie zawziętego, ślepego dążenia są bezradni, walczą z Tobą Panie przeciwko Tobie na własne utrapienie i potępienie.
Czyżbyś nie był nieomylny i doskonały? Czyżby człowiek jako jedyne stworzenie Twego dzieła był wadliwą konstrukcją i błędem,… czy raczej efektem zbyt wielkiej, potężnej Miłości? Czy aż tak niepoprawnie i tak bardzo mocno umiłowałeś istotę ludzką, że w stanie owego rozkochania obdarowałeś ją talentami i zdolnościami niemal na własną miarę, wolną wolą, by mogła swobodnie podejmować wszelkie decyzje, by mogła czuć się szczęśliwą i niezależną, potrzebną i wartościową, kształtując osobistą codzienność i wpływając tym samym na formę wszelkich zwyczajów, obyczajów, norm czy relacji?... A, człowiek się zbuntował. Przygarnął skrzynie ofiarowanych mu darów i możliwości, oderwał się od Boga i przekraczając próg niewdzięczności ruszył w przyszłość przed siebie na skrzydłach egoizmu unosząc się nad ziemią i niestrudzenie budując obręcze oddzielającego go od Stwórcy muru obronnego teorii naukowych, w których i tak wiele nie potrafi ująć, i którymi niewiele umie wyjaśnić, wytłumaczyć, uzasadnić i udowodnić, ale… mimo wszystko uparcie brnie w samotność i pustkę własnego istnienia zimny i twardy jak skała na Twój dotyk w słońcu, na Twoje spojrzenie w oczy w kwiatach i zjawiskach cudownej, zaskakującej pięknem natury, na Twój głos w szelestach liści, w plusku wody czy w śpiewie ptaków, na Twój oddech w powiewach wiatru, na Twoje łzy w deszczu...
Jakże tu Ciebie nie kochać, jakże nie wierzyć w Ciebie, jakże nie pokładać w Tobie Panie Boże nadziei na lepsze jutro?, skoro wokół rozlewa się cały Twój majestat, całe Twoje dobrodziejstwo i zdolności wszechmocne… Czyż można być aż tak pustym, nieczułym człowiekiem?!
Obudziłam się ze snu wczesnym rankiem. Szarość wtapiała się smugami wschodzącego słońca w powoli odpływającą ciemność drzemiącej jeszcze nocy. Otworzyłam okna na oścież, by śpiew ptaków, w których dominowała partytura kosów, wsunął się strumieniem muzyki do mieszkania. Przydrożne latarnie płonęły wzdłuż chodników niczym topniejące bladą łuną światła świece. Wszystkie domy i mieszkania w kilkupiętrowych budynkach pogrążone były jeszcze we śnie. Powieki ciemnych okien nie zdradzały bowiem wschodzącej aktywności powstającego z pieleszy kolejnego dnia toczącego się życia. Wszystko zdawało się nieobecne…
Zaparzyłam kawę. Okryłam ramiona ciepłym swetrem, by chłód porannej świeżości nie otulił ciała. Usiadłam naprzeciwko otwartego na oścież okna, wsłuchując się w przepiękny śpiew chóralnego ptactwa i… myślałam o Tobie mój Panie, dziękując Ci całą sobą za ten jakże wyjątkowy, jakże baśniowy moment ludzkiej wędrówki – spokój i kojącą ciszę, drzewa w kapeluszach rozłożystych koron zdobionych pióropuszami białych lub różowych kwiatów, krzewy w żółtych koralikach pączkujących forsycji, bukiety tulipanów, żonkili i narcyzów w ogrodach, przez które w rytmicznych podskokach przemykają czarne, błyszczące politurą skrzydeł kosy jakby wystrojone w eleganckie fraki dostojników królewskiej filharmonii… Zamykam oczy i odpływam w Twoje Ojcowskie ramiona. Tulę się w Ciebie mój Panie z całkowitą wdzięcznością i ufnością, prosząc o błogosławieństwo na ten czas dla wszystkich ludzi bez wyjątku, dla całego świata, który tak pięknie stworzyłeś i tak hojnie nam podarowałeś…
Mój umiłowany Boże, cała natura zdaje się być pogrążoną w stanie głębokiej modlitwy porannej,… a ludzie? Wszystkie ptaki wyśpiewują: „Tobie chwała i cześć i dziękczynienie!”,… a ludzie? Wszystkie drzewa w powiewie delikatnego wiatru zdają się pochylać i klękać przed Twoim majestatem,… a ludzie? Wszystkie kwiaty i trawy pod kroplami porannej rosy czy w pokorze wilgotnego chłodu świeżości wydają się być skulone w pokłonie i niegodne wznieść się w górę prężnie i dumnie przed Twoim obliczem,… a ludzie?
Budzimy się i w pędzie chorobliwego pośpiechu gnamy gdzieś na oślep przed siebie w pogoni za złudzeniem, za marnością nad marnościami. Nerwowymi ruchami plączących się palców zapinamy niedbale koszule, myląc porządek poprzyszywanych do niej guzików, które z sykiem paskudnego słownictwa i złości staramy się zdyscyplinować w przypisanych im kolejnością dziurkach. Szarpiemy szczotką fale włosów, rozczesując je we wszystkie strony. W pośpiechu pijemy kawę i wybiegamy w świat za sprawunkami, obowiązkami, godzinami, ludźmi,… ale jakże rzadko lub wcale za Bogiem. Narzekamy nieustannie na wielu oraz na wiele. Cierpimy w chorobie i w niepowodzeniach, w niedostatku i w samotności, nie szukając pociechy w ramionach Ojca i tym samym pogrążając się coraz bardziej w osobistej goryczy, beznadziei, niemocy, w przekonaniu, że nic nie jesteśmy warci i nikomu już nie jesteśmy potrzebni, a w konsekwencji topimy się w depresji i wstręcie do oddychania, do otwierania oczu i podnoszenia powiek, gdyż te wszystkie, niby proste i niemal bezwarunkowe czynności, sprawiają okropny ból. A przecież wystarczy tak niewiele, by uspokoić w duszy ten przerażającym, niszczycielski sztorm samookaleczeń. A przecież wystarczy wstać kilkanaście lub kilkadziesiąt minut wcześniej, by zatrzymać się na chwilę w bezruchu, by wyjrzeć przez okno, by spojrzeć światu w przepiękne źrenice, w których niczym w wodnej, lustrzanej tafli odbija się obraz raju, by spokojnie wtopić się w brzask wschodu z kubkiem kawy lub herbaty przy rozmodlonych milczeniem ustach i rozśpiewanej radością duszy, by wyobraźnią wybiec boso w przezroczystym jedwabiu skóry na zewnątrz do ogrodu w ramiona natury, by poczuć pocałunki wiatru, otulić trawą stopy i obmyć je rosą, by wtulić twarz w dłonie kwiatów a skronie ozdobić wiankiem nut rozśpiewanych ptaków, by… spotkać się z Bogiem i poprosić o błogosławieństwo na budzący się ze snu dzień.
Potrzeba tak niewiele.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz