Ludzie doszukują się źródła bytu, przyczyny
wszelkiego istnienia, które można byłoby scharakteryzować, udowodnić,
przedstawić w sposób czysto naukowy, namacalny i choć w tej dziedzinie
zawziętego, ślepego dążenia są bezradni, walczą z Tobą Panie przeciwko Tobie na
własne utrapienie i potępienie.
Czyżbyś nie był nieomylny i doskonały? Czyżby
człowiek jako jedyne stworzenie Twego dzieła był wadliwą konstrukcją i błędem,…
czy raczej efektem zbyt wielkiej, potężnej Miłości? Czy aż tak niepoprawnie i
tak bardzo mocno umiłowałeś istotę ludzką, że w stanie owego rozkochania
obdarowałeś ją talentami i zdolnościami niemal na własną miarę, wolną wolą, by
mogła swobodnie podejmować wszelkie decyzje, by mogła czuć się szczęśliwą i
niezależną, potrzebną i wartościową, kształtując osobistą codzienność i
wpływając tym samym na formę wszelkich zwyczajów, obyczajów, norm czy relacji?...
A, człowiek się zbuntował. Przygarnął skrzynie ofiarowanych mu darów i
możliwości, oderwał się od Boga i przekraczając próg niewdzięczności ruszył w
przyszłość przed siebie na skrzydłach egoizmu unosząc się nad ziemią i niestrudzenie budując obręcze oddzielającego go od Stwórcy muru obronnego teorii naukowych, w których i tak
wiele nie potrafi ująć, i którymi niewiele umie wyjaśnić, wytłumaczyć,
uzasadnić i udowodnić, ale… mimo wszystko uparcie brnie w samotność i pustkę
własnego istnienia zimny i twardy jak skała na Twój dotyk w słońcu, na Twoje
spojrzenie w oczy w kwiatach i zjawiskach cudownej, zaskakującej pięknem
natury, na Twój głos w szelestach liści, w plusku wody czy w śpiewie ptaków, na
Twój oddech w powiewach wiatru, na Twoje łzy w deszczu...
Jakże tu Ciebie nie kochać, jakże nie wierzyć w
Ciebie, jakże nie pokładać w Tobie Panie Boże nadziei na lepsze jutro?, skoro
wokół rozlewa się cały Twój majestat, całe Twoje dobrodziejstwo i zdolności
wszechmocne… Czyż można być aż tak pustym, nieczułym człowiekiem?!
Obudziłam się ze snu wczesnym rankiem. Szarość wtapiała
się smugami wschodzącego słońca w powoli odpływającą ciemność drzemiącej
jeszcze nocy. Otworzyłam okna na oścież, by śpiew ptaków, w których dominowała
partytura kosów, wsunął się strumieniem muzyki do mieszkania. Przydrożne latarnie
płonęły wzdłuż chodników niczym topniejące bladą łuną światła świece. Wszystkie
domy i mieszkania w kilkupiętrowych budynkach pogrążone były jeszcze we śnie. Powieki
ciemnych okien nie zdradzały bowiem wschodzącej aktywności powstającego z
pieleszy kolejnego dnia toczącego się życia. Wszystko zdawało się nieobecne…
Zaparzyłam kawę. Okryłam ramiona ciepłym swetrem, by
chłód porannej świeżości nie otulił ciała. Usiadłam naprzeciwko otwartego na
oścież okna, wsłuchując się w przepiękny śpiew chóralnego ptactwa i… myślałam o
Tobie mój Panie, dziękując Ci całą sobą za ten jakże wyjątkowy, jakże baśniowy
moment ludzkiej wędrówki – spokój i kojącą ciszę, drzewa w kapeluszach
rozłożystych koron zdobionych pióropuszami białych lub różowych kwiatów, krzewy
w żółtych koralikach pączkujących forsycji, bukiety tulipanów, żonkili i
narcyzów w ogrodach, przez które w rytmicznych podskokach przemykają czarne,
błyszczące politurą skrzydeł kosy jakby wystrojone w eleganckie fraki
dostojników królewskiej filharmonii… Zamykam oczy i odpływam w Twoje Ojcowskie
ramiona. Tulę się w Ciebie mój Panie z całkowitą wdzięcznością i ufnością,
prosząc o błogosławieństwo na ten czas dla wszystkich ludzi bez wyjątku, dla
całego świata, który tak pięknie stworzyłeś i tak hojnie nam podarowałeś…
Mój umiłowany Boże, cała natura zdaje się być
pogrążoną w stanie głębokiej modlitwy porannej,… a ludzie? Wszystkie ptaki
wyśpiewują: „Tobie chwała i cześć i dziękczynienie!”,… a ludzie? Wszystkie
drzewa w powiewie delikatnego wiatru zdają się pochylać i klękać przed Twoim
majestatem,… a ludzie? Wszystkie kwiaty i trawy pod kroplami porannej rosy czy
w pokorze wilgotnego chłodu świeżości wydają się być skulone w pokłonie i
niegodne wznieść się w górę prężnie i dumnie przed Twoim obliczem,… a ludzie?
Budzimy się i w pędzie chorobliwego pośpiechu gnamy
gdzieś na oślep przed siebie w pogoni za złudzeniem, za marnością nad
marnościami. Nerwowymi ruchami plączących się palców zapinamy niedbale koszule,
myląc porządek poprzyszywanych do niej guzików, które z sykiem paskudnego
słownictwa i złości staramy się zdyscyplinować w przypisanych im kolejnością
dziurkach. Szarpiemy szczotką fale włosów, rozczesując je we wszystkie strony. W
pośpiechu pijemy kawę i wybiegamy w świat za sprawunkami, obowiązkami,
godzinami, ludźmi,… ale jakże rzadko lub wcale za Bogiem. Narzekamy nieustannie
na wielu oraz na wiele. Cierpimy w chorobie i w niepowodzeniach, w niedostatku
i w samotności, nie szukając pociechy w ramionach Ojca i tym samym pogrążając
się coraz bardziej w osobistej goryczy, beznadziei, niemocy, w przekonaniu, że
nic nie jesteśmy warci i nikomu już nie jesteśmy potrzebni, a w konsekwencji topimy się w depresji
i wstręcie do oddychania, do otwierania oczu i podnoszenia powiek, gdyż te
wszystkie, niby proste i niemal bezwarunkowe czynności, sprawiają okropny ból. A
przecież wystarczy tak niewiele, by uspokoić w duszy ten przerażającym,
niszczycielski sztorm samookaleczeń. A przecież wystarczy wstać kilkanaście lub
kilkadziesiąt minut wcześniej, by zatrzymać się na chwilę w bezruchu, by
wyjrzeć przez okno, by spojrzeć światu w przepiękne źrenice, w których niczym w
wodnej, lustrzanej tafli odbija się obraz raju, by spokojnie wtopić się w
brzask wschodu z kubkiem kawy lub herbaty przy rozmodlonych milczeniem ustach i
rozśpiewanej radością duszy, by wyobraźnią wybiec boso w przezroczystym
jedwabiu skóry na zewnątrz do ogrodu w ramiona natury, by poczuć pocałunki
wiatru, otulić trawą stopy i obmyć je rosą, by wtulić twarz w dłonie kwiatów a
skronie ozdobić wiankiem nut rozśpiewanych ptaków, by… spotkać się z Bogiem i
poprosić o błogosławieństwo na budzący się ze snu dzień.
Potrzeba tak niewiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz