„Miłość,
aby była prawdziwa, musi kosztować, musi boleć, musi ogołacać nas z samych
siebie.”
- pod słowami przytoczonego cytatu, wypowiedzianymi
przez błogosławioną Matkę Teresę z Kalkuty a w niebywale piękny i dosadny, bo w
mądry sposób odzwierciedlający potęgę, charakter i wartość owego zaangażowania,
mogłaby się podpisać każda matka, której znany jest doskonale smak bólu i
ogołocenia, jak i ciężar wszelkich inwestycji emocjonalnych i kosztów, będących
podsumowaniem sukcesów i porażek, spełnionych oczekiwań i niechcianych
rozczarowań. Rola wychowawczyni, obejmującej troskliwymi ramionami miłości
ukochane dziecko, jest niezwykle trudnym i niebywale odpowiedzialnym zadaniem.
Radości i smutki przeplatają się warkoczem ze słodyczą i cierpkością mijającego
czasu. Wspomnienia gromadzą fotografie chwil uskrzydlonego uniesienia i
szczęścia oraz lęku i bezradności, które przeszywają serce ostrzem okrutnego
cierpienia. Matka bowiem pragnie dla własnego dziecka wszystkiego, co
najlepsze, wiążące się z bezpieczeństwem i z nienagannym szlifem kultury
osobistej oraz wrażliwości moralnej, z dobrym wykształceniem i tym samym z
owocną możliwością realizowania, jak również rozwijania talentów, którymi Bóg
obdarzył pociechę, z sielanką wzorowej i kochającej się rodziny… - z bajką po
prostu. Niestety żadna z nas nie jest w stanie wypełnić powierzonych prawem i
przywilejem rodzicielskich obowiązków wychowawczyni, by uczynić z pociechy
głównego bohatera owej cudownej i jakże pięknie wymarzonej bajki. Często bowiem
stoimy w progu niczym ojciec tęsknym wzrokiem żegnający odchodzącego w świat syna
marnotrawnego. Bezradnie błądzimy zatroskanym spojrzeniem za krnąbrnym
dzieckiem, które pragnie poznawać rzeczywistość na własną rękę. Serce wówczas
trzepocze w piersi skrzydłami lęku, próbując wydostać się z sideł okrutnego
bólu. Płaczemy, cierpimy, oskarżamy siebie za błędy wychowawcze, za
niedopatrzenia, za coś, co z pewnością zostało pominięte, niezauważone, za zbyt
słabe zaangażowanie, za zaniedbania… Świat nasz zostaje pochłonięty gradową,
mroczną chmurą matczynego bólu i duszącego poczucia winy.
Nie możemy przeżyć życia za własne dzieci.
Nie było mi łatwo. Pomijam choroby mojego dziecka,
bo to rzecz wpisana w życie każdego człowieka. Oczywiście cierpiałam z tego
powodu. Pragnęłam przejąć na siebie wszelkie tego rodzaju doświadczenia, przez
które przechodził mój syn. Nie żałowałam nigdy nieprzespanej nocy, będącej
formą czuwania przy chorującym dziecku. To takie naturalne i oczywiste. Muszę
jednak zaznaczyć, że trudnością i największym bólem wpisanym w rolę matki jest
bezradność wobec aktów rzeczywistości bezwzględnej i wymagającej, wychowanie,
przykrości, które los wkłada do koszyka doświadczeń ukochanej pociechy a
których rodzic nie jest w stanie przewidzieć, wyeliminować, zdusić w zarodku,
by uchronić syna lub córkę przed cierpieniem.
Codzienność ukoronowana wolnością człowieka,
zmierzającą do akceptacji i zaspokojenia jego potrzeb, tolerancją pozbawioną
granic moralnej przyzwoitości, komfortem i wygodą doczesnego życia jest
największym wrogiem matki.
Nigdy nie mieliśmy poważnych problemów. Relacje
rodzinne kształtowane były zawsze na fundamencie zaufania, szacunku, prawdy,
wzajemnej, bezinteresownej pomocy oraz zaangażowania. W honorowym, centralnym
miejscu naszego codziennego życia był Bóg. On był też Gospodarzem, Ojcem i
Przyjacielem – najważniejszym Członkiem naszej rodziny. Staraliśmy się żyć
zgodnie z Miłością i w Miłości. Miewaliśmy wzloty i upadki, jak każdy
przeciętny człowiek. Wszystko jednak z czasem zaczęło się zmieniać.
Kulminacyjnym punktem codziennego życia było środowisko modnej, wyzwolonej,
tolerancyjnej i swobodnej codzienności. Zderzyłam się z murem oporu i buntu,
bombardowana zarzutami i pytaniami, pretensjami i prośbami a niekiedy i żądaniami,
z okresem dorastania i dojrzewania. Liberalnie wychowywane towarzystwo
rówieśnicze okazywało się wypierać mnie z pozycji autorytetu. Mój syn nie
potrafił zrozumieć, dlaczego musi wracać do domu o wyznaczonej porze, kiedy
jego np. dziewięcioletni koledzy mogli jeszcze swobodnie bawić się na dworze
pod osłoną nocy?!, dlaczego musimy chodzić do Kościoła, skoro inni tego nie
robią?!, dlaczego zmuszam go do uczęszczania na zajęcia z religii, narażając
własne dziecko na przykrości i tym samym odbierając mu możliwość spędzenia
czasu w miłym (wyzwolonym) towarzystwie?!, dlaczego zabraniam mu zabawy w
paradzie kolorowych przebierańców Halloween?!...
Czasami czułam się bezradna i nokautowana przez
poczucie bezsilności. Bywałam cierpliwa i spokojna. Bywałam również
nieszczęśliwa i zrozpaczona. Płakałam i szukałam w sobie poczucia winy.
Analizowałam każde słowo, każdy czyn, każdą decyzję czy prośbę, zakaz lub
metodę wychowawczą, wykorzystaną w relacjach z dzieckiem. Zadręczałam Boga
pytaniami i prośbami o pomoc, o wskazówkę, poradę, o cokolwiek, co ułatwi mi
zrozumienie sytuacji, mojego obowiązku, czegokolwiek!, mogącego okazać się
słusznym i pożytecznym dla rodziny, i… zawsze w momencie szczerej,
bezkompromisowej rozmowy z Panem otrzymywałam jedną, mocną odpowiedź – obraz,
jako realne, niczym filmowe odtworzenie kazania, wygłoszonego podczas Mszy
Świętej, w trakcie której zostałam nawrócona, obraz świętej Moniki i świętego
Augustyna, obraz matki cierpliwie, nieustannie, ufnie i szczerze modlącej się o
syna, przysparzającego więcej zmartwień niż radości. W każdej kryzysowej chwili
rodzicielskiej codzienności odpowiedzialnych obowiązków wspomniany obraz
powracał do mnie i nadal powraca niczym telegram zaadresowany przez Ojca
Niebieskiego z poradą i pocieszeniem.
Bardzo dużo czasu poświęcałam na tłumaczenia i
wyjaśnienia, potwierdzane Słowem Bożym, na rozmowy dotyczące tematów banalnych
i poważnych, czysto ludzkich i doczesnych. Walczyliśmy i ścieraliśmy się,
budowaliśmy i niszczyliśmy, radowaliśmy się i złościliśmy się na siebie
wzajemnie… Zaciskałam zęby, by poskromić dzikość wzburzanych trudnościami
emocji. Niekiedy krzyczałam. Czasami milczałam, ale zawsze! modliłam się i
powierzałam buntującego się, dojrzewającego syna najlepszej, najdoskonalszej
Wychowawczyni – Matce Bożej. Niekiedy bezradnie, bezsilnie wzdychałam do Maryi,
szepcząc strzelistymi myślami: „Ty się tym zajmij Najświętsza Panienko, w końcu
to Twoje dziecko”, a niekiedy w radosny i w rozśpiewany sposób chwaliłam i
dziękowałam Jej, prosząc nieustannie o pomoc i zaangażowanie w wykonywanie
rodzicielskich obowiązków i przyjemności kształtujących codzienne życie
rodzinne.
Bywało różnie. Sukcesy i porażki, upadki i wzloty…
Szalona karuzela matczynych stanów i osiągnięć. Ból, cierpienie, ogołacanie
samej z siebie, koszty i koszty, a zysku… jak na lekarstwo, bo ze strony syna bunt,
gniew, pragnienie wolności i swobody, chęć bycia dorosłym, tęsknota za
liberalnie wychowywanym towarzystwem… Ot, po prostu zwykły matczyny dzienniczek
pracy.
Doświadczyłam jednak dnia, w którym Bóg udowodnił mi
słuszność trwania w modlitwie, sukces płynący z zawierzenia siebie i dziecka
Jezusowi przez Maryję. Wszelkie obawy i troski, ból matczynego, cierpiącego
serca, łzy i smutki, trud cierpliwości i zaangażowania – wszystko to zostało
wynagrodzone. W chwili egzaminu człowieczeństwa, w której rówieśnicy szkolni
oczekiwali od mojego syna wykonania zadania wymyślonej zabawy (tzw. ustawki,
kradzieże), moje dziecko okazało się bohaterem. Sprzeciwił się agresji, nie
uległ namowom i zachętom, nie wybrał łatwej drogi, nie poszedł na ustępstwa
zastraszany możliwością utraty kolegów. Bezkompromisowo i odważnie wyłamał się
z grupy. Wybierał bezcenne wartości, ale i tym samym naraził się na odrzucenie,
nieprzyjemności, szyderstwa i szykanowania. Musieliśmy zmierzyć się z agresją w
szkole – to była cena odwagi i mądrości mojego dziecka, ale zwyciężyliśmy. Dziś
z dumą i radością mogę zaznaczyć, iż warto było ponieść wspomniany koszt, ból,
ogołocenie, bo miłość okazała się prawdziwa i dobra.
Mój syn to bohater.
Nie odniosłam jeszcze pełnego sukcesu jako matka.
Życie nadal się toczy. Walka trwa. Nadal ocieram się boleśnie o porażki, ale i
cieszę się wzlotami takich chociażby chwil, jak wyżej opisana. Nie poddaję się.
Staram się czerpać mądrość matczynego zaangażowania i miłości z Maryi. Staram
się wzorować na najlepszych. Staram się naśladować matkę Augustyna, której
przecież udało się rodzonemu synowi wymodlić świętość.
Może każdy człowiek musi zdać egzamin syna
marnotrawnego, by umieć być prawdą szczerze kochającą w miłosiernych ramionach
Ojca?... Czy jesteśmy w sanie i czy bylibyśmy w stanie miłować Boga, gdybyśmy
nie poznali mroku przerażającego życia bez Niego? Czy potrafilibyśmy docenić
wyjątkowość światła, gdybyśmy wcześniej nie przestraszyli się ciemności?...
Jednego tylko jestem pewna i jedno mogę polecić –
MÓDL SIĘ i nie ustawaj, powierzaj własne dzieci Maryi – nie ma bowiem doskonalszej
i lepszej matki nad tę Niepokalanie Poczętą Matkę Bożą, z której należy czerpać
wzór codziennego zaangażowania w wykonywanie nawet tych banalnie prostych
czynności rodzicielskich obowiązków. Trwaj w modlitwie i trwaj przy
Najświętszej Panience. Spotykaj się z Nią na kawie jak córka z Matką i ucz się
być tak kochającą, tak cierpliwą, tak dobrą i czułą, tak pokorną i silną jak
Ona właśnie. To nie jest łatwe, ale z pomocą Matki Bożej jesteś w stanie wzbić
się na szczyt rodzicielskiej satysfakcji. Oddaj Jej swoje dzieci pod opiekę.
Niech będzie im Matką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz