poniedziałek, 15 stycznia 2018

WYCHOWAWCZYNI

„Miłość, aby była prawdziwa, musi kosztować, musi boleć, musi ogołacać nas z samych siebie.”

- pod słowami przytoczonego cytatu, wypowiedzianymi przez błogosławioną Matkę Teresę z Kalkuty a w niebywale piękny i dosadny, bo w mądry sposób odzwierciedlający potęgę, charakter i wartość owego zaangażowania, mogłaby się podpisać każda matka, której znany jest doskonale smak bólu i ogołocenia, jak i ciężar wszelkich inwestycji emocjonalnych i kosztów, będących podsumowaniem sukcesów i porażek, spełnionych oczekiwań i niechcianych rozczarowań. Rola wychowawczyni, obejmującej troskliwymi ramionami miłości ukochane dziecko, jest niezwykle trudnym i niebywale odpowiedzialnym zadaniem. Radości i smutki przeplatają się warkoczem ze słodyczą i cierpkością mijającego czasu. Wspomnienia gromadzą fotografie chwil uskrzydlonego uniesienia i szczęścia oraz lęku i bezradności, które przeszywają serce ostrzem okrutnego cierpienia. Matka bowiem pragnie dla własnego dziecka wszystkiego, co najlepsze, wiążące się z bezpieczeństwem i z nienagannym szlifem kultury osobistej oraz wrażliwości moralnej, z dobrym wykształceniem i tym samym z owocną możliwością realizowania, jak również rozwijania talentów, którymi Bóg obdarzył pociechę, z sielanką wzorowej i kochającej się rodziny… - z bajką po prostu. Niestety żadna z nas nie jest w stanie wypełnić powierzonych prawem i przywilejem rodzicielskich obowiązków wychowawczyni, by uczynić z pociechy głównego bohatera owej cudownej i jakże pięknie wymarzonej bajki. Często bowiem stoimy w progu niczym ojciec tęsknym wzrokiem żegnający odchodzącego w świat syna marnotrawnego. Bezradnie błądzimy zatroskanym spojrzeniem za krnąbrnym dzieckiem, które pragnie poznawać rzeczywistość na własną rękę. Serce wówczas trzepocze w piersi skrzydłami lęku, próbując wydostać się z sideł okrutnego bólu. Płaczemy, cierpimy, oskarżamy siebie za błędy wychowawcze, za niedopatrzenia, za coś, co z pewnością zostało pominięte, niezauważone, za zbyt słabe zaangażowanie, za zaniedbania… Świat nasz zostaje pochłonięty gradową, mroczną chmurą matczynego bólu i duszącego poczucia winy.
Nie możemy przeżyć życia za własne dzieci.
Nie było mi łatwo. Pomijam choroby mojego dziecka, bo to rzecz wpisana w życie każdego człowieka. Oczywiście cierpiałam z tego powodu. Pragnęłam przejąć na siebie wszelkie tego rodzaju doświadczenia, przez które przechodził mój syn. Nie żałowałam nigdy nieprzespanej nocy, będącej formą czuwania przy chorującym dziecku. To takie naturalne i oczywiste. Muszę jednak zaznaczyć, że trudnością i największym bólem wpisanym w rolę matki jest bezradność wobec aktów rzeczywistości bezwzględnej i wymagającej, wychowanie, przykrości, które los wkłada do koszyka doświadczeń ukochanej pociechy a których rodzic nie jest w stanie przewidzieć, wyeliminować, zdusić w zarodku, by uchronić syna lub córkę przed cierpieniem.
Codzienność ukoronowana wolnością człowieka, zmierzającą do akceptacji i zaspokojenia jego potrzeb, tolerancją pozbawioną granic moralnej przyzwoitości, komfortem i wygodą doczesnego życia jest największym wrogiem matki.
Nigdy nie mieliśmy poważnych problemów. Relacje rodzinne kształtowane były zawsze na fundamencie zaufania, szacunku, prawdy, wzajemnej, bezinteresownej pomocy oraz zaangażowania. W honorowym, centralnym miejscu naszego codziennego życia był Bóg. On był też Gospodarzem, Ojcem i Przyjacielem – najważniejszym Członkiem naszej rodziny. Staraliśmy się żyć zgodnie z Miłością i w Miłości. Miewaliśmy wzloty i upadki, jak każdy przeciętny człowiek. Wszystko jednak z czasem zaczęło się zmieniać. Kulminacyjnym punktem codziennego życia było środowisko modnej, wyzwolonej, tolerancyjnej i swobodnej codzienności. Zderzyłam się z murem oporu i buntu, bombardowana zarzutami i pytaniami, pretensjami i prośbami a niekiedy i żądaniami, z okresem dorastania i dojrzewania. Liberalnie wychowywane towarzystwo rówieśnicze okazywało się wypierać mnie z pozycji autorytetu. Mój syn nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi wracać do domu o wyznaczonej porze, kiedy jego np. dziewięcioletni koledzy mogli jeszcze swobodnie bawić się na dworze pod osłoną nocy?!, dlaczego musimy chodzić do Kościoła, skoro inni tego nie robią?!, dlaczego zmuszam go do uczęszczania na zajęcia z religii, narażając własne dziecko na przykrości i tym samym odbierając mu możliwość spędzenia czasu w miłym (wyzwolonym) towarzystwie?!, dlaczego zabraniam mu zabawy w paradzie kolorowych przebierańców Halloween?!...
Czasami czułam się bezradna i nokautowana przez poczucie bezsilności. Bywałam cierpliwa i spokojna. Bywałam również nieszczęśliwa i zrozpaczona. Płakałam i szukałam w sobie poczucia winy. Analizowałam każde słowo, każdy czyn, każdą decyzję czy prośbę, zakaz lub metodę wychowawczą, wykorzystaną w relacjach z dzieckiem. Zadręczałam Boga pytaniami i prośbami o pomoc, o wskazówkę, poradę, o cokolwiek, co ułatwi mi zrozumienie sytuacji, mojego obowiązku, czegokolwiek!, mogącego okazać się słusznym i pożytecznym dla rodziny, i… zawsze w momencie szczerej, bezkompromisowej rozmowy z Panem otrzymywałam jedną, mocną odpowiedź – obraz, jako realne, niczym filmowe odtworzenie kazania, wygłoszonego podczas Mszy Świętej, w trakcie której zostałam nawrócona, obraz świętej Moniki i świętego Augustyna, obraz matki cierpliwie, nieustannie, ufnie i szczerze modlącej się o syna, przysparzającego więcej zmartwień niż radości. W każdej kryzysowej chwili rodzicielskiej codzienności odpowiedzialnych obowiązków wspomniany obraz powracał do mnie i nadal powraca niczym telegram zaadresowany przez Ojca Niebieskiego z poradą i pocieszeniem.
Bardzo dużo czasu poświęcałam na tłumaczenia i wyjaśnienia, potwierdzane Słowem Bożym, na rozmowy dotyczące tematów banalnych i poważnych, czysto ludzkich i doczesnych. Walczyliśmy i ścieraliśmy się, budowaliśmy i niszczyliśmy, radowaliśmy się i złościliśmy się na siebie wzajemnie… Zaciskałam zęby, by poskromić dzikość wzburzanych trudnościami emocji. Niekiedy krzyczałam. Czasami milczałam, ale zawsze! modliłam się i powierzałam buntującego się, dojrzewającego syna najlepszej, najdoskonalszej Wychowawczyni – Matce Bożej. Niekiedy bezradnie, bezsilnie wzdychałam do Maryi, szepcząc strzelistymi myślami: „Ty się tym zajmij Najświętsza Panienko, w końcu to Twoje dziecko”, a niekiedy w radosny i w rozśpiewany sposób chwaliłam i dziękowałam Jej, prosząc nieustannie o pomoc i zaangażowanie w wykonywanie rodzicielskich obowiązków i przyjemności kształtujących codzienne życie rodzinne.
Bywało różnie. Sukcesy i porażki, upadki i wzloty… Szalona karuzela matczynych stanów i osiągnięć. Ból, cierpienie, ogołacanie samej z siebie, koszty i koszty, a zysku… jak na lekarstwo, bo ze strony syna bunt, gniew, pragnienie wolności i swobody, chęć bycia dorosłym, tęsknota za liberalnie wychowywanym towarzystwem… Ot, po prostu zwykły matczyny dzienniczek pracy.
Doświadczyłam jednak dnia, w którym Bóg udowodnił mi słuszność trwania w modlitwie, sukces płynący z zawierzenia siebie i dziecka Jezusowi przez Maryję. Wszelkie obawy i troski, ból matczynego, cierpiącego serca, łzy i smutki, trud cierpliwości i zaangażowania – wszystko to zostało wynagrodzone. W chwili egzaminu człowieczeństwa, w której rówieśnicy szkolni oczekiwali od mojego syna wykonania zadania wymyślonej zabawy (tzw. ustawki, kradzieże), moje dziecko okazało się bohaterem. Sprzeciwił się agresji, nie uległ namowom i zachętom, nie wybrał łatwej drogi, nie poszedł na ustępstwa zastraszany możliwością utraty kolegów. Bezkompromisowo i odważnie wyłamał się z grupy. Wybierał bezcenne wartości, ale i tym samym naraził się na odrzucenie, nieprzyjemności, szyderstwa i szykanowania. Musieliśmy zmierzyć się z agresją w szkole – to była cena odwagi i mądrości mojego dziecka, ale zwyciężyliśmy. Dziś z dumą i radością mogę zaznaczyć, iż warto było ponieść wspomniany koszt, ból, ogołocenie, bo miłość okazała się prawdziwa i dobra.
Mój syn to bohater.
Nie odniosłam jeszcze pełnego sukcesu jako matka. Życie nadal się toczy. Walka trwa. Nadal ocieram się boleśnie o porażki, ale i cieszę się wzlotami takich chociażby chwil, jak wyżej opisana. Nie poddaję się. Staram się czerpać mądrość matczynego zaangażowania i miłości z Maryi. Staram się wzorować na najlepszych. Staram się naśladować matkę Augustyna, której przecież udało się rodzonemu synowi wymodlić świętość.
Może każdy człowiek musi zdać egzamin syna marnotrawnego, by umieć być prawdą szczerze kochającą w miłosiernych ramionach Ojca?... Czy jesteśmy w sanie i czy bylibyśmy w stanie miłować Boga, gdybyśmy nie poznali mroku przerażającego życia bez Niego? Czy potrafilibyśmy docenić wyjątkowość światła, gdybyśmy wcześniej nie przestraszyli się ciemności?...

Jednego tylko jestem pewna i jedno mogę polecić – MÓDL SIĘ i nie ustawaj, powierzaj własne dzieci Maryi – nie ma bowiem doskonalszej i lepszej matki nad tę Niepokalanie Poczętą Matkę Bożą, z której należy czerpać wzór codziennego zaangażowania w wykonywanie nawet tych banalnie prostych czynności rodzicielskich obowiązków. Trwaj w modlitwie i trwaj przy Najświętszej Panience. Spotykaj się z Nią na kawie jak córka z Matką i ucz się być tak kochającą, tak cierpliwą, tak dobrą i czułą, tak pokorną i silną jak Ona właśnie. To nie jest łatwe, ale z pomocą Matki Bożej jesteś w stanie wzbić się na szczyt rodzicielskiej satysfakcji. Oddaj Jej swoje dzieci pod opiekę. Niech będzie im Matką.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz