„Tak
bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w
Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego
Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego
zbawiony”.
(J 3,16-18)
- przytoczone słowa towarzyszą mi każdego niemal
dnia od momentu mojego nawrócenia, a dokładnie od 27 sierpnia 2010 roku.
Nieświadoma zamiarów Boga wobec mojej krnąbrnej, ambitnej, niepokornej i
twardej jak stal osoby, przyjechałam do Miasteczka Krwi Chrystusa w Rawie
Mazowieckiej. Przekroczyłam próg owego świętego miejsca, a w kaplicy, w której
każdego dnia odbywa się adoracja Przenajświętszego Sakramentu znajdowała się
kartka z wydrukowanym na niej cytatem wyżej przytoczonego fragmentu Ewangelii
według świętego Jana. Stałam przed Słowem Bożym bardzo długo. Wpatrywałam się w
każdą wydrukowaną literę. Czytałam wspomniany fragment Dobrej Nowiny
kilkakrotnie, nie mogąc się oderwać od wyeksponowanej przy ołtarzu informacji.
Wtapiałam się w sens wyszczególnionych zdań, odkrywając przedziwną jeszcze dla
mnie tajemnicę Miłości. Nie rozumiałam wartości owych zdefiniowanych relacji,
łączących Boga z człowiekiem i człowieka z Bogiem. Nie byłam jeszcze w pełni
świadoma ogromu i wyjątkowości zapisanego przymierza…
„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego
Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie
wieczne…”
- te słowa wrosły w mojej serce, kiedy (po spowiedzi
generalnej) po piątkowej Mszy Świętej zostałam pobłogosławiona przez ojca
Leszka Niewiadomskiego, kładącego na moją głowę relikwię Korony Cierniowej przy
wypowiadanych przez niego słowach: „Niech będzie błogosławiony i uwielbiony
Jezus Chrystus”…
Nawet nie pamiętam, czy zdążyłam odpowiedzieć:
„zawsze i wszędzie”, bowiem moje ciało w głębokim śnie upadło na podłogę, jakby
zanurzało się w lekkim, aksamitnym puchu, a dusza wzbiła się w przeszywającą
mnie na wskroś przestrzeń – przestrzeń niebywałej i trudnej do opisania świeżości
i przyjemności, słodyczy nieskazitelnego pokoju, głębokiego wyciszenia.
Opisanemu doświadczeniu towarzyszył wewnętrzny, potężny ogień wypalający mnie
jako człowieka od środka. Nie odczuwałam żadnego bólu, ale przedziwną
przyjemność. Stapiałam się w płomieniach owego odczuwalnego zmysłowo ognia,
który wydawał się mnie doszczętnie niszczyć i równocześnie tworzyć na nowo.
Kiedy się przebudziłam, tonęłam w wodospadach łez
nieposkromionej radości i wdzięczności. Zrozumiałam bowiem słowa studiowanego
przeze mnie fragmentu Ewangelii według świętego Jana. Poczułam niezmierzony,
bezgraniczny ogrom Miłości, którą Bóg mnie ogarnia, którą mnie przenika i
napełnia, którą uświęca każdy dzień mojego doczesnego życia, którą mnie wspiera
i wzmacnia w trudach oraz pielęgnuje w poranieniach i cierpieniach. Poczułam
się równocześnie niegodna istniejącego wyróżnienia, a jednocześnie niesamowicie
wdzięczna, bo oto mizerna, grzeszna, zbuntowana i raniąca serce Ojca
Niebieskiego nędzna istota – ja! jestem tak bardzo i tak wręcz nierealnie, bo w
ponadludzki, niewyobrażalny sposób
kochana przez Stwórcę, gotowego w imię Rodzicielskiej troski poświęcić
Jednorodzonego Syna dla ratowania właśnie mnie mimo wielu przykrości, jakich
przysporzyłam i (niestety) nadal przysparzam.
Nie ma większej miłości ponad tę Miłość Boga Ojca
Wszechmogącego.
Dziś wyżej przytoczone Słowo jest dla mnie
przypomnieniem owego Rodzicielskiego uczucia, którym jestem ogarnięta i wtulona
w Serce Pana. Wspomniany fragment jest niczym ciepły szept, łaskoczący świadomość
i zaspokajający potrzebę bycia kimś wyjątkowym wypowiadanego Ojcowskimi ustami
zapewnienia: KOCHAM CIĘ. Dziś jest to dowód Miłości, którego nie jestem w
stanie w żaden sposób podważyć, zignorować, odrzucić czy zbagatelizować. Dziś
jest to również pytanie – zagadnienie dotyczące wartości mojej miłości.
Bóg tak bardzo mocno mnie umiłował, że Syna swego
Jednorodzonego dał, aby mnie zbawić, uszczęśliwić, ratować, kochać i uświęcać…
Czy i w jaki sposób ja odwzajemniam tę Miłość? Co
byłabym w stanie poświęcić lub kogo byłabym w stanie oddać, by wiarygodnie i
szczerze zwrócić się do Boga słowami: KOCHAM CIĘ? Jaka jest moja miłość? Czy w
ogóle jestem zdolna do kochania? Czy potrafię aż tak szczerze i prawdziwie
zaangażować się w miłość, by bezkompromisowo i ufnie oddać się Bogu?
Każdy dzień jest egzaminem moich uczuć, mojego
rozmiłowania się w Panu. W każdej chwili staję w akcie osobistej szczerości i
prawdy, w akcie moich relacji z Bogiem i muszę się przyznać, że jestem jak
dziecko. Kocham, ufam, czuję się szczęśliwa i bezpieczna, ale jakże często
trudno jest mi się pogodzić z odmową, kiedy to proszę o coś całą sobą Ojca
Niebieskiego, kiedy zderzam się z oporem sytuacji i z rozczarowaniem wywołanym
niepowodzeniem, kiedy to ogrom wysiłku, jaki wkładam w pracę nad realizacją
szczytnych planów, okazuje się domkiem z kart. Wpadam wówczas w przygnębienie i
smutek, ale na szczęście krótkotrwały, bo w momentach codziennych upadków i
kryzysów, trudności i cierpień, gdziekolwiek bym nie była, pojawiają się wyżej
przytoczone słowa z Ewangelii według świętego Jana – wydrukowane na kartce lub
wypowiadane ustami kogoś napotkanego a w ogóle mnie nie znającego. Czuję się
wówczas jak mała dziewczynka z rozbitym kolanem, przestraszona i zapłakana, ale
wtulona w ramiona Ojca, który przygarnia pociechę do serca troskliwie
splecionymi rękoma, który pociesza, obsypuje głowę pocałunkami, wtula policzek
w policzek dziecka i czule szepcze do ucha magiczne słowa miłości: KOCHAM CIĘ,
łagodząc ból, kojąc żal, napełniając pokojem serce i uciszając strachem
przejęte ciało, wzmacniając i uświęcając.
Pragnę właśnie tak kochać. Pragnę, ale uczę się
Miłości, dojrzewam w Niej i do Niej, ale to dzięki Panu, który nieustannie,
wytrwale, cierpliwie, wiernie, w trudnych momentach codzienności wtula mnie w
ramiona i ustami druku lub ludzi powtarza niestrudzenie: córko moja tak bardzo
mocno cię umiłowałem, że Syna swego Jdnorodzonego dałem, abyś wierząc w Niego
nie zginęła, ale miała życie wieczne, bo posłałem swego Syna na świat nie po
to, aby cię potępił, ale po to, byś przez Niego została zbawiona – KOCHAM CIĘ.
Dziś mogę jedynie powiedzieć, stając przed Bogiem
jako mała dziewczynka wyciągająca spragnione miłości ręce: Tatusiu!, oto jestem
– cała Twoja.
Panie, uświęcaj mnie swoją Miłością każdego dnia –
kocham Cię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz