„Jeśli
więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie.
Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby
całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci
powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla
ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść
do piekła.”
Przeraża mnie protestancka fala „odnowy”
chrześcijańskiej, w której na Boga i świat patrzy się słodko oraz naiwnie przez
różowe okulary, w której pędzi się przez codzienne życie w dziecięcych
podskokach unoszących ciało i ducha nad kielichami kwiatów podtrzymujących
palcami płatków kolorowe motyle ludzkich marzeń i pragnień, w której pląs
radości i przekonanie o własnej wyjątkowości i wspaniałości, jako pociechy Ojca
Niebieskiego – Króla wszelkiego stworzenia, rzeczy widzialnych i
niewidzialnych, (w moim skromnym odczuciu, być może błędnym) graniczy z pychą.
(Mt 5, 27-31)
Człowiek przerażająco bardzo przywiązuje się do
ciała, do doczesności. Miłość do własnej osoby wydaje się przewyższać miłość do
Boga. Dziś możemy wszystko w Stwórcy i ze Stwórcą. Dziś jesteśmy w stanie
czerpać słodycz codzienności niczym pszczoły zbierające nektar z kwiatowych
kielichów. Dziś posiadamy zdolność radowania się i uzdrawiania, czynienia cudów
w głębokiej wierze, której potęga zdaje się zależeć od poziomu osobistego
powodzenia.
Wszystko, byleby nie cierpieć.
Pan Bóg dotknął mojego serca. Nie spodziewałam się
tego absolutnie. Nie oczekiwałam tego zaszczytu, którego w chwili doznania
nawet w pełni nie rozumiałam, rozpływając się we łzach przedziwnie pięknej,
dobrej spokojności ducha i radości serca…
Wołał mnie i czekał cierpliwie z szeroko
rozpostartymi ramionami pełnymi miłosierdzia. Dopuszczał cierpienia, z którymi początkowo
nie potrafiłam się pogodzić, a które później akceptowałam i traktowałam jak
część samej siebie, jak coś zupełnie naturalnego i normalnego… Zezwalał na
trudy codziennego życia, by skruszyć zatwardziałość i upartość niełatwego, bo
żelaznego charakteru, aż w końcu uległam, poszłam do Niego trzymając w sercu
depeszę niezwykle ważnych intencji, a On tak niezwykle mocno i szczerze mnie
wtulił w Ojcowskie ramiona, że… nie byłam w stanie nic innego wykrztusić z
siebie, jak tylko: „cała Twoja”.
Miłość zwyciężyła!
Byłam ufna i uległa. Nie miałam już żadnych
oczekiwań. Nie umiałam prosić o siebie i nadal nie umiem. Chciałam tylko, pragnę
by mnie prowadził.
Podczas Seminarium Odnowy w Duchu Świętym,
organizowanego przez ojców Jezuitów w Łodzi, otrzymałam (jako jedna z wielu)
pytanie, dotyczące moich osobistych pragnień, dotyczące moich relacji z Bogiem.
Pamiętam, jak koleżanka, z którą współuczestniczyłam w owym seminarium,
poprosiła w mojej obecności o łaskę poznania tajemnicy Męki Pańskiej…
Oddałam się Panu. Nie miałam pomysłu czy
oczekiwania… Uznałam po prostu, że Bóg sam najlepiej wie, na co jestem gotowa,
czego potrzebuję i do czego mnie powołał… Oddałam się Panu. W końcu, tak
pięknie mnie zaskoczył. Oddałam się więc Panu.
Jakimż OGROMNYM zaskoczeniem dla mnie był moment, w
którym wzięłam do ręki modlitwę – „Tajemnicę Szczęścia” i w którym zagłębiając
się całą sobą w treść owej modlitwy doświadczałam cierpienia, jakiemu poddawany
był Jezus i z jakim musiała się zmierzyć Matka Chrystusa. Tonęłam we łzach i
żalu. Przepełniała mnie gorycz, bo własnymi grzechami raniłam i przybijałam do
krzyża naszego Zbawiciela osobiście. Dusiłam się żalem i błagałam o
przebaczenie…
Wspomnianego doznania nie jestem w żaden sposób
opisać. To łaska, dzięki której dziś własne, jakiekolwiek cierpienie traktuję
jako formę modlitwy, jako moment niebywałego zaszczytu, bo oto właśnie w
obecnej chwili doświadczanych trudności staję przy Jezusie niczym Szymon z
Cyreny, jestem z nim ramię w ramię, wsuwam ręce pod Jego krzyż, by chociaż
trochę ulżyć Mu w cierpieniu i… zanurzam spojrzenie w Jego oczy zwrócone
bezpośrednio na mnie, zanurzam spojrzenie w źrenicach, w których niczym w
zwierciadle prawdy o mnie samej widzę własną twarz – swoje oblicze.
Czy się boję?...
Nie odczuwałam i nie odczuwam strachu.
Czy wytrwam w odwadze i pokorze?
Czuwaj nade mną Panie, żebym Ci nie zbłądziła!,
proszę całym sercem, bo bez Ciebie jestem niczym, bez Ciebie nic nie potrafię,
nic nie jestem w stanie uczynić – westchnienie wydaje się niemożliwym i
ogromnie trudnym czynem.
Wiem tylko, że dzięki cierpieniom czy jakimkolwiek
trudnościom staję się lepszym człowiekiem. Dziś patrzę na dziewczynę, którą
byłam i której oraz za którą się wstydzę. Dziś jestem lepsza, ale nadal i
jeszcze nijaka, wciąż twarda jak stal pokryta pyłem rdzy. Wiem, że nie ma innej
drogi do doskonałości i świętości, do której wszyscy jesteśmy powołani, jak
cierpienie i trud – przecież tą Drogą jest Jezus, więc winniśmy Go naśladować
we wszystkim, a nie tylko w charyzmatach.
Czyż w blasku osobistych sukcesów i powodzeń nie
wrastamy korzeniami pychy w samouwielbienie oraz bóstwo?...
Znalazłam źródło wewnętrznej siły – Maryję. Scena, w
której współuczestniczy w Męce umiłowanego Syna, w której tuli cierpiącego
Jezusa w matczynym sercu ogromem rodzicielskiej miłości, jest dla mnie
świadectwem Jej nieustannego, troskliwego trwania przy człowieku cierpiącym.
Cierpisz z powodu schorowanego ciała czy ducha? –
Maryja tuli ciebie w ramionach z przeogromną miłością matczynego zaangażowania.
Pocałunkami pocieszenia obsypuje twoją głowę, uspakajając przerażone serce i
pokojem napełniając ducha. Aksamitnym głosem troski i opiekuńczości szepcze ci
do ucha słowo zapewnienia: „JESTEM”, niszcząc w tobie poczucie osamotnienia i
wyobcowania.
Cierpisz z powodu chorującego, umierającego lub
krnąbrnego i niepokornego dziecka? – Maryja obejmuje ciebie ramieniem Matki,
pokazując ci wzór mamy i pomagając ci wytrwać w bólu serca przebitego mieczem
odczuwanej męki rodzicielskiej bezradności i bezsilności.
W cierpieniu człowiek traci cząstkę siebie dawnego.
Obumiera w nim to, co zrobaczywiałe, co niebezpieczne i zgubne, co
niszczycielskie i odrażające. W cierpieniu człowiek staje się NOWYM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz