poniedziałek, 15 stycznia 2018

ŚWIĘTY PIETREK

Podświadomie unikałam św. Piotra. Nie wiedzieć czemu, wzbudzał we mnie negatywne emocje. Święty, ale jakoś nieszczególnie przeze mnie lubiany. Raczej unikany, omijany szerokim łukiem bezpiecznego dystansu i apatii, odpychany przy każdej okazji jakiegokolwiek spotkania. Jakiś taki niepokorny, impulsywny, porywczy, wcale nie taki mocny i silny duchowo jakby się wydawało, że święty powinien być. Najpierw wybucha entuzjastycznym działaniem, pasją, ogromną wiarą, a później szuka pocieszenia i ratunku w sytuacjach, przerastających posiadane przez niego umiejętności czy możliwości. Jakiś taki kontrastowy w kontekście własnego charakteru do roli niezwykle poważnej i szlachetnej, bo roli apostoła. Zatem zdawałoby się nie byle kto, ale w moim osobistym odczuciu słaby, przeciętny człowieczyna, który całym sercem pragnie, lecz nie potrafi wiele.
Weźmy chociażby pod uwagę Piotrowy zapał obrony Jezusa przed cierpieniem za wszelką cenę. Wspomniany święty w przypływie wielkiej miłości, rozpalającej ogniem troski proste, ludzkie serce, zwraca się do Zbawiciela słowami: „Panie niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie.”, na które Chrystus odpowiada: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś mi zawadą, bo nie myślisz po Bożemu, lecz po ludzku.” (Mt 16,22-23)…
Po zderzeniu się z przytoczoną sytuacja westchnęłam w duchu pełna zdegustowania: „Oj, Pietrek, Pietrek, jak ty nic nie rozumiesz. Jakiś ty wyrywny. Gdzie się pchasz?! Przed Kogo?! Naprawdę wstyd. Nic pokory, nic.”
A, kiedy usłyszałam fragment Ewangelii, w której to wspomniany apostoł zapragnął rozkładać namioty na górze Tabor, pokręciłam głową w akcie dezaprobaty, myśląc nieustannie: „I ten znowu swoje, znowu się wychyla z propozycjami, jakby był mądrzejszy od samego Pana Boga.”
Później jeszcze obraz Piotra spacerującego po jeziorze i ta jego wyrywna, nieudolna próba naśladowania Jezusa, ten jego rażący lęk przed byle wiatrem, ta jego słaba wiara i ludzka, mizerna natura malutkiego człowieka (Mt 14,22-33). Albo chociażby to Piotrowe wyznanie miłości i wierności, które przepłoszyło trzykrotne pienie kura (J 18,12-27). No, naprawdę! (mimo szczerych chęci) nie potrafiłam zaakceptować przedstawionego apostoła jako świętego, bo przecież tyle w nim sprzeczności, ułomności, niedoskonałości, słabości i wszystkiego tego, co absolutnie nie przystoi i nie pasuje osobie tak czcigodnej oraz szlachetnej. Jan – to co innego. Pokorny, skromny, posłuszny, cierpliwy. Piotr… całkowita odwrotność. Z tego też właśnie powodu instynktownie omijałam go wielkim, szerokim łukiem, bo przecież jak się kocha i wierzy, to całym sobą na dobre i na złe, niezłomnie i wiernie, rycersko i odważnie, tak!, by Bóg był pewien ludzkiego, szczerego oddania, by nie miał żadnych wątpliwości. Jeszcze apostoł?, święty?!...
Akceptowałam wybór Jezusa, który wybrał Piotra na Opokę Kościoła. Nie rozumiałam, ale przyjmowałam pokornie. W końcu Pan Bóg wie, co robi. Z Nim się nie polemizuje. Chociaż… gdzieś tam w środku, w głębi serca czułam jakąś dociekliwość, jakieś uszczypliwe, małe niepogodzenie. Nie potrafiłam bowiem w żaden sposób zrozumieć wyboru wspomnianej osoby. Kościół o ruchomych, niestabilnych kolumnach, o kruchych fundamentach?... Jakoś w czysto ludzki sposób nie umiałam pojąć decyzji Chrystusa, ale mimo odczuwanej i dręczącej duszę niewiadomej, szanowałam zaistniały stan rzeczy, uciekając od Piotra wszelkimi, możliwymi i skutecznymi metodami.
Pojechałyśmy z koleżanką na dni skupienia do Miasteczka Krwi Chrystusa do Rawy Mazowieckiej. Bardzo się cieszyłam na to wyjątkowe spotkanie z Panem Bogiem. Czułam wówczas w sercu ogromną, nieodpartą potrzebę, by z Nim szczerze i otwarcie porozmawiać. Niech mi powie, co chce. Wysłucham i postaram się przyjąć do wiadomości, by móc żyć lepiej, bo zgodnie z wolą Ukochanego Ojca.
W szczelnie zamkniętym ciszą i skupieniem pokoju pod skrzydłami siostry Konsolaty pomodliliśmy się, a następnie przystąpiliśmy do czytania i rozważania Pisma Świętego. Jakież to było dla mnie zaskoczenie?! Jakaż terapia wstrząsowa?!... Po prostu szok, kiedy tematem podejmowanych rozważań okazał się główny bohater mojego duchowego lęku i dezaprobaty – święty Piotr.
Po ambitnej lekturze udaliśmy się na modlitwę, by wsłuchać się w Głos Pana Boga, by rozeznać, co pragnie mi przekazać Ojciec Niebieski, co chce mi powiedzieć lub uświadomić. Wszyscy ruszyliśmy zgodnym, przykładnym chórem do kaplicy przed Najświętszy Sakrament. Nie mogłam się jednak skupić. Poczułam, że muszę wyjść na zewnątrz, by być zupełnie sama. Poszłam w kąt bajkowej, późnojesiennej natury, pod baldachimem której westchnęłam, spoglądając w niebo,: „Dobry żart… Co mi zatem chcesz powiedzieć?” – zapytałam po chwili, wsłuchując się w ciszę, podskubywaną szelestem kolorowych, przerzedzonych liści, lekko bujających się na prawie nagich już konarach. I wtem, w szczerym akcie osobistej golizny i zaskoczenia, Pan Bóg podsunął mi pod nos wielkie lustro, w którym zobaczyłam swoją śmieszną twarz. „Ty to święty Piotr, a święty Piotr to ty” – usłyszałam, a słowa owego zdemaskowania uderzyły we mnie z tak ogromną siłą prawdy, że aż oniemiałam. Zrozumiałam jednak, że unikałam wspomnianego apostoła, bo uciekałam przed własnymi słabościami, że uciekałam przed sobą, gdyż nie potrafiłam zaakceptować własnej ułomności i marności. Zrozumiałam również, iż Pan Bóg jak wybrał Piotra i go umiłował mimo wielu jego wad, tak wybrał i umiłował mnie. Zobaczyłam, że i ja pragnę wierzyć i kochać całą sobą, chcę naśladować Jezusa, chodzić po jeziorze, ale przy byle kryzysie wrzeszczę w niebogłosy: „Panie ratuj! Ratuj mnie Panie!”, a gdy czuję się już bezpieczna w Jego ramionach i gdy rozglądam się dokoła, wstydliwie zauważam, że dreptałam zaledwie po kałuży a nie głębinach wzburzonej wiatrem wody. Roześmiałam się wówczas szeroko i niezwykle szczerze, czując w sercu wzruszenie i oczyszczenie. „No, tak – pomyślałam – dobra kobieta jestem. Do rany przyłóż, a gangrena się wda i nogi trzeba będzie amputować”.
Ot, taki to ze mnie święty Pietrek, bo na pewno jeszcze nie Piotr, do którego przede mną daleka, długa droga.
Jedno jest jednak pewne! – Każdy z nas, każdy!, jest powołany do świętości i z Bożą pomocą możemy zostać owocem owego powołania, możemy chodzić po jeziorze, ale tylko i wyłącznie z pomocą Ojca Niebieskiego, gdyż to tylko On wszystko potrafi wykonać. Człowiek jest niedoskonały, słaby, kruchy i uległy wobec pokus osobistych słabości. Człowiek myśli po ludzku, nie po Bożemu.
Jednak… każdy z nas może być Opoką Kościoła, rodziny, wspólnoty, przyjaźni, miłości, dobra. Wszystko bowiem zależy od naszego serca, a nie od charakteru. Dla Boga (tak to zrozumiałam) nie ważnym jest, że jesteś osobą impulsywną, słabą, grzeszną, w gorącej wodzie kąpaną, krnąbrną czy niepokorną. On kocha ciebie mimo tego wszystkiego. Jego miłość jest ponad twoimi wadami i niedoskonałościami. On kocha ciebie po prostu bezwarunkowo. Dla Boga liczy się twoje serce, to, czy jesteś zdolny do szczerej i oddanej miłości, dlatego ktoś tak nie pasujący do wzoru świętego, jak Piotr, został wybrany do pełnienia tak niezwykle poważnej roli w chrześcijaństwie. On potrafił gorąco i mocno kochać ze szczerym, choć ludzkim, a przez to niedoskonałym oddaniem. On umiał też walczyć o tę miłość by zaspokoić duchowy głód. Robił to oczywiście w sposób impulsywny, drapieżny i nie zawsze podobający się Panu Bogu, ale… był człowiekiem zdolnym do poświęcenia się tej wyjątkowej cnocie.
Modlę się każdego dnia, by Pan mnie temperował, bym była dobrze zastruganym ołówkiem w Jego dłoni, by z Pietrka uczynił ze mnie Piotra, bym potrafiła iść za Nim po jeziorze i by zawsze mnie wówczas trzymał za rękę. Bez Niego mnie nie ma. Bez Niego nie istnieję.

A, jak jest z tobą, szanowny Pietrku?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz