poniedziałek, 15 stycznia 2018

MÓJ RODOWÓD

Jak to Pan Bóg działa?!, aż szeroki uśmiech rozciąga moje usta w niemal niemożliwie elastyczny, bo szczery sposób.
Opublikowałam tekst o świętym Piotrze, o moim podświadomym uciekaniu przed samą sobą, a następnego dnia pod namową koleżanki wsłuchuję się w rekolekcje w Gorliczynie z 2013 roku, przeprowadzone przez o. Augustyna Pelanowskiego.
Mój rodowód…
O. Augustyn Pelanowski przedstawia ludzkie pragnienie odcięcia się od rodzinnych korzeni, które są grzeszne, osaczają wstydem i zażenowaniem, wzbudzając przykrość i rozgoryczenie, okradając z godności. Przytaczając natomiast rodowód Jezusa, uwalnia człowieka od stanu bezwartościowości oraz beznadziei. Zbawiennym bowiem szlakiem okazuje się niedoskonałość pochodzenia Chrystusa, którą o. Augustyn Pelanowski charakteryzuje w niezwykle dosadny sposób, pozbawiony jakiegokolwiek cienia tajemnicy.
Rodzina Chrystusa… Rodowód pełen potknięć, grzechów, niedoskonałości, błędów, karygodnych czynów zasługujących na potępienie, ludzi skażonych grzechem i zdeformowanych przez grzech. Chciałoby się powiedzieć: WSTYD, ale… czy na pewno?
W świetle owego wielkiego rodu nagle patrzę na własnych przodków i uświadamiam sobie, że sama jestem częścią skażonej wspólnoty społecznej, że korzeniami własnego pochodzenia karmię ciało i duszę skłonnościami oraz słabościami gorzkiego przynależenia do grzechu, którego pragnęłam się wyrzec, od którego próbowałam się odciąć, uciekając chociażby od św. Piotra, obnażającego moje osobiste niedoskonałości, i starając się być, a nawet wierząc, iż byłabym czy jestem lepszą od wspomnianego apostoła, bo bardziej odporną na kryzysy wiary oraz wierności.
Uświadomiłam sobie, że bardzo długo stałam pod własnym drzewem genealogicznym – pięknym, rozłożystym dębem o potężnej i silnej koronie konarów, wyrastających z masywnego, dumnie wyprostowanego pnia i pokrytych zdrowymi liśćmi czy ozdobionych koralami cudownych owoców. Pod parasolem owego rodzinnego drzewa zawsze znajdowałam ukojenie, cień, spokojne miejsce, by odpocząć od codziennego zgiełku, by się schować przed światem, by zatrzymać się na chwilkę we wspomnieniu, w zadumie, w milczeniu czy w rozmowie z samą sobą. Uświadomiłam sobie również, że bardzo długo próbowałam odciąć się od korzeni, odgryźć się od nich, uwolnić się, by móc swobodnie i z wielkim zaufaniem oraz miłością pobiec przed siebie w poszukiwaniu osobistego szczęścia. Owe próby oderwania się od własnego drzewa rodzinnego były podświadomą lawiną różnorodnych działań, podświadomą ucieczką przed sobą samą do bycia kimś innym, bo lepszym, bo wolnym od grzechu. Poszukiwałam. Błądziłam, by się odnaleźć. Pragnęłam oczyścić się od wszelkiego brudu, grzechu, słabości, by uwolnić się od międzypokoleniowego splątania – sieci, w której miotała się moja umęczona i bezdomna dusza.
Stałam pod pięknym, rozłożystym drzewem genealogicznym w rozpaczy szukając siekiery, którą mogłabym odciąć się od korzeni. Gdzieś w głębi duszy miałam to ogniste pragnienie oderwania się od własnej rodziny, by móc stać się kimś lepszym i prawdziwie wolnym, a przez to i szczęśliwym.
Nie pochodzę z rodziny okrutnej, patologicznej, nie posiadającej jakiejkolwiek dobrej cechy. Absolutnie. Nie pochodzę jednak z rodziny idealnej i nieskazitelnej, doskonałej i wyjątkowej. Jestem zwykłym, przeciętnym owocem dębowego drzewa. Pochodzę z rodziny równie skażonej jak sam Jezus Chrystus.
Czyż może być piękniejsze podobieństwo?
Moja rodzina to wspaniali, kochający, uzdolnieni, mądrzy i inteligentni ludzie o wielkich sercach oraz otwartych umysłach, ale to również ludzie zdominowani przez chęć posiadania, przez zawiść i zazdrość, podporządkowani chorej, bo bezwzględnej rywalizacji.
Mój pradziadek był oficerem, wysoko postawionym urzędnikiem państwowym i niezwykle bogatym człowiekiem, ale człowiekiem bardzo kochającym pieniądze, a przez to i człowiekiem chciwym. Jego żona była kobietą skromną, cierpliwą, pokorną, a tym samym i uległą. Dzieci natomiast… No, cóż. To była genetyczna tęcza codziennego życia. Mój dziadek na przykład był prawdziwym artystą. Pisał wiersze i przedstawienia teatralne. Wspaniale grał na skrzypcach – podobnie jak jego brat. Obaj byli wybitnymi muzykami i samoukami. Można by napisać, że ze skrzypcami i z piórem urodzeni. Jedna siostra mojego dziadka była kobietą – aniołem, ale druga jej odwrotnością i szczerym odbiciem w krzywym zwierciadle, a nawet doskonałą kopią kochającego pieniądze ojca. Moja babcia natomiast była kobietą skromną, pobożną, prostą i niezwykle pracowitą, wytrwałą i rycersko zmagającą się z trudami gospodarczych obowiązków.
Wdrapując się na wyższą partię genealogicznych konarów pokoleniowych pragnę nadmienić, iż moja mama jest kobietą, o której mogę pisać w nieskończoność z wielką miłością i czcią. Mój tata natomiast był żeglarzem kawalerskiego życia, marynarzem dryfującym po przestworzach osobistych potrzeb…
Gdzieś zatem było we mnie podświadome przekonanie, że gdybym tak wbiła łopatę pod pień owego mojego pięknego drzewa rodzinnego, by dokopać się do korzeni, zobaczyłabym niejedną dżdżownicę wypełzającą spod ziemi, niejednego robaka wstydliwych powiązań z grzeszną naturą. Ze źródła owego podświadomego przekonania wypływała potrzeba duchowego odcięcia się od rodzinnego dębu.
Błądziłam więc i szukałam, aż trafiłam na seminarium Odnowy w Duchu Świętym, organizowane przez Jezuitów w Łodzi. Stanęłam przed Bogiem krucha i bezbronna niczym (jak to pięknie napisała w komentarzu do poprzedniego tekstu moja Szanowna Czytelniczka – Pani Jadzia) gliniane naczynie. Podczas Mszy Świętej pojawiła się propozycja, byśmy wszyscy stanęli przed Krzyżem z szeroko rozłożonymi rękoma, nadzy i bezwstydni niczym Jezus Chrystus upokorzony i czekający pokornie na wykonanie wyroku ukrzyżowania, prości i goli, szczerzy w prawdzie. Byśmy oddali się Panu ze wszystkimi naszymi poranieniami, grzechami osobistymi i rodzinnymi, pokoleniowymi, międzypokoleniowymi. Byśmy zerwali zasłonę z ciała i duszy.
Stanęłam więc przed Krzyżem. Rozłożyłam ramiona i wyobraziłam sobie siebie zupełnie bezwstydną, nagą, niedoskonałą, pokrzywioną, brudną. Zrozumiałam, że bez Boga jestem niczym, że tylko z Nim i dzięki Niemu jestem kimś. Zapragnęłam być Jego dzieckiem. Schować się w Jego ramionach, a nie w cieniu rodzinnego drzewa genealogicznego.
I stało się.
Pan wręczył mi siekierę. Odrąbałam pień rodzinnego drzewa. Odcięłam się od korzeni. Gliniane naczynie runęło na posadzkę i z wielkim, niewyobrażalnym hukiem! rozbiło się w drobny mak, w maleńkie ziarenka piaszczystej, wysuszonej gliny. Wodospad oczyszczenia strumieniem Wody Życia spłukał moją duszę. Łkałam jak maleńkie, bezbronne dzieciątko, czując jak bardzo jestem niczym bez Boga, jak bardzo jestem niegodna i słaba, grzeszna i nijaka bez Ojca Niebieskiego, aż…
Jezus podszedł do mnie, nie zwracając uwagi na przepełniające mnie rozgoryczenie i płacz. Pogrążony w milczeniu schylił się, przykucnął i rękoma pozbierał z posadzki kawałki, kawalątka rozbitego naczynia. Z ogromną miłością i czcią układał je na dłoni, dopasowując do siebie potłuczone elementy. Podniósł każdy, najdrobniejszy okruch roztrzaskanego dzbanuszka, poczym odsunął moje ręce z topniejącej płaczem twarzy, spojrzał w zaszklone oczy z serdecznym i ciepłym uśmiechem, a następnie wręczył mi posklejane gliniane naczynie, wyglądające jak nowe. Przyjęłam z wielką wdzięcznością ten wyjątkowy dar. Dłońmi objęłam gliniane naczynie, nie odrywając od Jezusa wzroku. Czułam lekkość i wielką, potężną radość. Pan otulił rękoma moje dłonie, przysuwając gliniane naczynie do spieczonych pragnieniem ust. Zrobiłam jak prosił. Zanurzyłam usta w wodzie i poczułam nowe życie – wolność i Miłość.
Każdego dnia niosę w koszyku własnych dłoni to podarowane mi gliniane naczynie ze świeżą wodą w środku. Staram się kroczyć ścieżkami codzienności tak, by nie uronić ani jednej kropli, by nie stracić tego, co dostałam, by móc naprawdę ŻYĆ a nie wegetować.
Poproś o swoje gliniane naczynie, jeśli jeszcze takiego nie posiadasz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz