Jak to Pan Bóg działa?!, aż szeroki uśmiech rozciąga
moje usta w niemal niemożliwie elastyczny, bo szczery sposób.
Opublikowałam tekst o świętym Piotrze, o moim
podświadomym uciekaniu przed samą sobą, a następnego dnia pod namową koleżanki
wsłuchuję się w rekolekcje w Gorliczynie z 2013 roku, przeprowadzone przez o.
Augustyna Pelanowskiego.
Mój rodowód…
O. Augustyn Pelanowski przedstawia ludzkie
pragnienie odcięcia się od rodzinnych korzeni, które są grzeszne, osaczają
wstydem i zażenowaniem, wzbudzając przykrość i rozgoryczenie, okradając z
godności. Przytaczając natomiast rodowód Jezusa, uwalnia człowieka od stanu
bezwartościowości oraz beznadziei. Zbawiennym bowiem szlakiem okazuje się
niedoskonałość pochodzenia Chrystusa, którą o. Augustyn Pelanowski
charakteryzuje w niezwykle dosadny sposób, pozbawiony jakiegokolwiek cienia
tajemnicy.
Rodzina Chrystusa… Rodowód pełen potknięć, grzechów,
niedoskonałości, błędów, karygodnych czynów zasługujących na potępienie, ludzi
skażonych grzechem i zdeformowanych przez grzech. Chciałoby się powiedzieć:
WSTYD, ale… czy na pewno?
W świetle owego wielkiego rodu nagle patrzę na
własnych przodków i uświadamiam sobie, że sama jestem częścią skażonej
wspólnoty społecznej, że korzeniami własnego pochodzenia karmię ciało i duszę
skłonnościami oraz słabościami gorzkiego przynależenia do grzechu, którego
pragnęłam się wyrzec, od którego próbowałam się odciąć, uciekając chociażby od św.
Piotra, obnażającego moje osobiste niedoskonałości, i starając się być, a nawet
wierząc, iż byłabym czy jestem lepszą od wspomnianego apostoła, bo bardziej odporną
na kryzysy wiary oraz wierności.
Uświadomiłam sobie, że bardzo długo stałam pod
własnym drzewem genealogicznym – pięknym, rozłożystym dębem o potężnej i silnej
koronie konarów, wyrastających z masywnego, dumnie wyprostowanego pnia i
pokrytych zdrowymi liśćmi czy ozdobionych koralami cudownych owoców. Pod
parasolem owego rodzinnego drzewa zawsze znajdowałam ukojenie, cień, spokojne
miejsce, by odpocząć od codziennego zgiełku, by się schować przed światem, by
zatrzymać się na chwilkę we wspomnieniu, w zadumie, w milczeniu czy w rozmowie
z samą sobą. Uświadomiłam sobie również, że bardzo długo próbowałam odciąć się
od korzeni, odgryźć się od nich, uwolnić się, by móc swobodnie i z wielkim
zaufaniem oraz miłością pobiec przed siebie w poszukiwaniu osobistego
szczęścia. Owe próby oderwania się od własnego drzewa rodzinnego były
podświadomą lawiną różnorodnych działań, podświadomą ucieczką przed sobą samą
do bycia kimś innym, bo lepszym, bo wolnym od grzechu. Poszukiwałam. Błądziłam,
by się odnaleźć. Pragnęłam oczyścić się od wszelkiego brudu, grzechu, słabości,
by uwolnić się od międzypokoleniowego splątania – sieci, w której miotała się
moja umęczona i bezdomna dusza.
Stałam pod pięknym, rozłożystym drzewem
genealogicznym w rozpaczy szukając siekiery, którą mogłabym odciąć się od
korzeni. Gdzieś w głębi duszy miałam to ogniste pragnienie oderwania się od
własnej rodziny, by móc stać się kimś lepszym i prawdziwie wolnym, a przez to i
szczęśliwym.
Nie pochodzę z rodziny okrutnej, patologicznej, nie
posiadającej jakiejkolwiek dobrej cechy. Absolutnie. Nie pochodzę jednak z
rodziny idealnej i nieskazitelnej, doskonałej i wyjątkowej. Jestem zwykłym,
przeciętnym owocem dębowego drzewa. Pochodzę z rodziny równie skażonej jak sam
Jezus Chrystus.
Czyż może być piękniejsze podobieństwo?
Moja rodzina to wspaniali, kochający, uzdolnieni,
mądrzy i inteligentni ludzie o wielkich sercach oraz otwartych umysłach, ale to
również ludzie zdominowani przez chęć posiadania, przez zawiść i zazdrość,
podporządkowani chorej, bo bezwzględnej rywalizacji.
Mój pradziadek był oficerem, wysoko postawionym
urzędnikiem państwowym i niezwykle bogatym człowiekiem, ale człowiekiem bardzo
kochającym pieniądze, a przez to i człowiekiem chciwym. Jego żona była kobietą
skromną, cierpliwą, pokorną, a tym samym i uległą. Dzieci natomiast… No, cóż.
To była genetyczna tęcza codziennego życia. Mój dziadek na przykład był
prawdziwym artystą. Pisał wiersze i przedstawienia teatralne. Wspaniale grał na
skrzypcach – podobnie jak jego brat. Obaj byli wybitnymi muzykami i samoukami.
Można by napisać, że ze skrzypcami i z piórem urodzeni. Jedna siostra mojego
dziadka była kobietą – aniołem, ale druga jej odwrotnością i szczerym odbiciem
w krzywym zwierciadle, a nawet doskonałą kopią kochającego pieniądze ojca. Moja
babcia natomiast była kobietą skromną, pobożną, prostą i niezwykle pracowitą,
wytrwałą i rycersko zmagającą się z trudami gospodarczych obowiązków.
Wdrapując się na wyższą partię genealogicznych
konarów pokoleniowych pragnę nadmienić, iż moja mama jest kobietą, o której
mogę pisać w nieskończoność z wielką miłością i czcią. Mój tata natomiast był
żeglarzem kawalerskiego życia, marynarzem dryfującym po przestworzach
osobistych potrzeb…
Gdzieś zatem było we mnie podświadome przekonanie,
że gdybym tak wbiła łopatę pod pień owego mojego pięknego drzewa rodzinnego, by
dokopać się do korzeni, zobaczyłabym niejedną dżdżownicę wypełzającą spod
ziemi, niejednego robaka wstydliwych powiązań z grzeszną naturą. Ze źródła
owego podświadomego przekonania wypływała potrzeba duchowego odcięcia się od
rodzinnego dębu.
Błądziłam więc i szukałam, aż trafiłam na seminarium
Odnowy w Duchu Świętym, organizowane przez Jezuitów w Łodzi. Stanęłam przed
Bogiem krucha i bezbronna niczym (jak to pięknie napisała w komentarzu do
poprzedniego tekstu moja Szanowna Czytelniczka – Pani Jadzia) gliniane
naczynie. Podczas Mszy Świętej pojawiła się propozycja, byśmy wszyscy stanęli
przed Krzyżem z szeroko rozłożonymi rękoma, nadzy i bezwstydni niczym Jezus
Chrystus upokorzony i czekający pokornie na wykonanie wyroku ukrzyżowania,
prości i goli, szczerzy w prawdzie. Byśmy oddali się Panu ze wszystkimi naszymi
poranieniami, grzechami osobistymi i rodzinnymi, pokoleniowymi,
międzypokoleniowymi. Byśmy zerwali zasłonę z ciała i duszy.
Stanęłam więc przed Krzyżem. Rozłożyłam ramiona i
wyobraziłam sobie siebie zupełnie bezwstydną, nagą, niedoskonałą, pokrzywioną,
brudną. Zrozumiałam, że bez Boga jestem niczym, że tylko z Nim i dzięki Niemu
jestem kimś. Zapragnęłam być Jego dzieckiem. Schować się w Jego ramionach, a
nie w cieniu rodzinnego drzewa genealogicznego.
I stało się.
Pan wręczył mi siekierę. Odrąbałam pień rodzinnego
drzewa. Odcięłam się od korzeni. Gliniane naczynie runęło na posadzkę i z
wielkim, niewyobrażalnym hukiem! rozbiło się w drobny mak, w maleńkie ziarenka
piaszczystej, wysuszonej gliny. Wodospad oczyszczenia strumieniem Wody Życia
spłukał moją duszę. Łkałam jak maleńkie, bezbronne dzieciątko, czując jak
bardzo jestem niczym bez Boga, jak bardzo jestem niegodna i słaba, grzeszna i
nijaka bez Ojca Niebieskiego, aż…
Jezus podszedł do mnie, nie zwracając uwagi na
przepełniające mnie rozgoryczenie i płacz. Pogrążony w milczeniu schylił się,
przykucnął i rękoma pozbierał z posadzki kawałki, kawalątka rozbitego naczynia.
Z ogromną miłością i czcią układał je na dłoni, dopasowując do siebie
potłuczone elementy. Podniósł każdy, najdrobniejszy okruch roztrzaskanego
dzbanuszka, poczym odsunął moje ręce z topniejącej płaczem twarzy, spojrzał w
zaszklone oczy z serdecznym i ciepłym uśmiechem, a następnie wręczył mi
posklejane gliniane naczynie, wyglądające jak nowe. Przyjęłam z wielką
wdzięcznością ten wyjątkowy dar. Dłońmi objęłam gliniane naczynie, nie
odrywając od Jezusa wzroku. Czułam lekkość i wielką, potężną radość. Pan otulił
rękoma moje dłonie, przysuwając gliniane naczynie do spieczonych pragnieniem
ust. Zrobiłam jak prosił. Zanurzyłam usta w wodzie i poczułam nowe życie –
wolność i Miłość.
Każdego dnia niosę w koszyku własnych dłoni to
podarowane mi gliniane naczynie ze świeżą wodą w środku. Staram się kroczyć
ścieżkami codzienności tak, by nie uronić ani jednej kropli, by nie stracić
tego, co dostałam, by móc naprawdę ŻYĆ a nie wegetować.
Poproś o swoje gliniane naczynie, jeśli jeszcze
takiego nie posiadasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz