Czas pustki i ciemności.
Zawsze czułam obecność Boga każdym zmysłem, całym
ciałem i duszą, jakby nieustannie był obok, pocieszając, radząc, towarzysząc w
milczeniu i zadumie, spędzając czas na ożywionych dyskusjach o mniej lub
bardziej ważnych sprawach, albo uczestnicząc aktywnie w podejmowaniu istotnych
czy prostych decyzji. Wszystko robiłam z Nim. Był jak mój Cień. Gdzie ja, tam
On. Co ja, to On. Przyziemne, banalne obowiązki wykonywałam razem z Nim.
Budziłam się, a On już był. Nie musiałam Go szukać czy wzywać, prosić by
jeszcze został lub by w ogóle zechciał przyjść. On po prostu był. Piłam kawę,
prowadząc z Nim ożywioną rozmowę, w której obnażałam własne pragnienia, opnie,
spostrzeżenia, zdradzałam osobiste tajemnice czy marzenia, cele i plany.
Śmialiśmy się i dyskutowaliśmy w pełnym zaufaniu, w całkowitej i bezwstydnej
szczerości pokornego oddania oraz prostoty ducha. On słuchał bardzo uważnie i
bardzo często w głębokim zamyśleniu, a ja gadałam, trajkotałam, gdakałam jak
kura, oznajmująca całemu światu, że właśnie zniosła złote jajo. On pouczał,
radził, a wówczas ja starałam się uważnie wsłuchiwać w każde spokojnie
wypowiadane słowo, by nie stracić sensu i wartości otrzymywanej nauki, dzięki której
zawsze czułam się szczęśliwa mimo wielu różnych oraz przykrych sytuacji i
doświadczeń, życiowych potknięć i codziennych rozczarowań. Gotowałam razem z
Nim. On kroił cebulę, kiedy ja przyprawiałam zupę. On skrobał ziemniaki, gdy ja
panierowałam kotlety. Razem też zmywaliśmy naczynia po posiłku czy wspólnie
robiliśmy zakupy…
Pamiętam jak kiedyś ruszyłam na podbój miasta.
Zmierzałam kupić sobie kilka ciuszków, by (jak to w przypadku każdej kobiety
bywa) okryć wreszcie nagie ciało porządnym ubraniem, bo przecież szafa od
zawsze raziła przerażającą pustką zużytych pantalonów, marynarek czy koszul. Z
ogromnym zapałem oglądałam wystawy sklepowe, kuszące to tym, to tamtym. Wabiona
kolorowymi opakowaniami błyszczących materiałów wchodziłam do środka, przeglądając
wyeksponowany na wieszakach asortyment. Przymierzałam, przeglądałam się i
wzdychałam, a On się uśmiechał i przecząco kiwał głową. Odwzajemniałam
życzliwość, odkładając towar na miejsce i opuszczając sklep z niczym, poczym
zawsze przyznawałam Mu rację, bo cena nigdy nie była adekwatna do proponowanej
w sprzedaży rzeczy. Uznawaliśmy po prostu, iż nie warto tracić ciężko
zarobionych pieniędzy na coś, w czym ani dobrze nie wyglądałam i co nie
pasowało do wymaganej kwoty kolorem, fasonem, krojem lub obróbką. A, kiedy już
cokolwiek decydowałam się kupić po wspólnym podjęciu decyzji, zawsze byłam
zadowolona z nabytej rzeczy i nigdy nie odczuwałam wątpliwości, że dokonałam
fatalnego wyboru, że raczej nie będę tego używać, że prawdopodobnie postąpiłam
zbyt pochopnie, że bezmyślnie poddałam się jakiemuś choremu impulsowi robiąc
coś, czego w ogóle później nie rozumiałam itp…
Wszystko robiliśmy razem, wszystko.
A, kiedyś obudziłam się samotnie. Pokój był pełen
chłodu. Poczułam pustkę i ciemność. Szukałam mojego Umiłowanego Przyjaciela,
wzywałam Go i błagałam wręcz, by przyszedł. Odpowiadała mi tylko cisza
okrutnym, bezszelestnym milczeniem. Korytarzami codzienności błądziłam
samotnie, tęskniąc i dźwigając w sercu potworną pustkę. Wszystko było szare i
wszyscy wydawali się smutni. Wykonywałam codzienne obowiązki, wspominając
wspólnie spędzone chwile. Uśmiechałam się wówczas pod nosem i… tęskniłam
jeszcze bardziej i jeszcze mocniej. Robiłam zakupy i… zastanawiałam się nad
decyzją, którą podjąłby mój Umiłowany Przyjaciel. Oczami wyobraźni widziałam
wówczas Jego oczy i twarz, zdradzającą mimiką zadowolenie lub dezaprobatę i…
jeszcze gorsza przeszywała mnie tęsknota.
A, kiedy upadłam, rozbiłam kolano, zalewając się
łzami goryczy, nagle podbiegł do mnie, pomógł mi wstać, opatrzył ranę, odgarnął
dłonią włosy z czoła, pięknymi oczami spojrzał w moje topniejące płaczem
źrenice, uśmiechnął się jak Ojciec do dziecko i obsypał czoło oraz policzki
pocałunkami, wycierając zasmarkany nos starej kobiecie jakby małej dziewczynce
w białych podkolanówkach i sandałkach z rzemienia.
- Panie… - łkałam, sylabizując w rozpaczy i złości –
Gdzie byłeś?!
- Cały czas przy tobie. – odpowiedział serdecznie
aksamitnym głosem.
I wtedy właśnie zrozumiałam, że pustka i ciemność,
które czułam, wcale nie były dowodem nieobecności Boga w moim codziennym życiu.
To tylko ludzka słabość i złudzenie. On był i jest przy mnie zawsze i na
zawsze.
To jak z Ojcem, który układa dziecko do snu. Okrywa
je troskliwie kołdrą, głaszcze po włosach i błogosławi czułym pocałunkiem w
głowę, po czym gasi światło i wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia, by pociecha
mogła spokojnie odpocząć. Nie znaczy to jednak, że opuszcza On dziecko.
Absolutnie. On siedzi w sąsiednim pokoju, czuwa i nasłuchuje, a kiedy oddech
śpiącego dziecka staje się niespokojny, natychmiast przychodzi, by sprawdzić,
czy wszystko jest w porządku, czy czegoś nie potrzeba, a kiedy pociechę budzi
koszmar, On przybiega, włącza światło, tuli w ramionach i uspokaja, szepcząc do
ucha: „Jestem… jestem”.
To jak z Ojcem, który uczy dziecko chodzić. Nie nosi
pociechy na rękach. Puszcza ją i troskliwie obserwuje pierwszy raz stawiane
kroki. Zawsze idzie obok, asekurując i trzymając wokół dziecka ręce gotowe do
udzielenia pomocy. A, kiedy dziecko się chwieje lub upada, podbiega, podnosi
je, obcałowuje, cieszy się jego postępami i opatruje podrapania czy stłuczenia.
On zawsze przy mnie jest… On jest zawsze przy tobie
i na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz