Kiedyś byłam kobietą, która niestrudzenie wędrowała
wybrukowanymi ścieżkami codzienności z ogromną, wręcz nieposkromioną
zachłannością na życie, która szła skulona z powodu odczuwanego zimna i
okropnego bólu, która dążyła walecznie i uparcie do wytyczanych ambicją celów,
która wykorzystywała ciężką i mozolną pracę do osiągnięcia samorealizacji oraz
spełnienia, by stać się kimś ważnym i by posiadać wszystko to, co tak przecież
bardzo potrzebne w doczesnym, niezwykle wygodnym życiu. Kiedyś dreptałam w
zniszczonych trampkach prosto przed siebie, szukając własnego, bezpiecznego
miejsca w świecie. Nogi często odmawiały posłuszeństwa. Ból kosił ostrzem
bezwzględności zmęczone wędrówką ciało. Dniami zawzięcie i uparcie szłam przed
siebie, rozglądając się za własnym przeznaczeniem, za cieniem, pod którego
parasolem mogłabym odpocząć chociaż na chwilkę. Nocami chowałam się w szparach
głuchych jaskiń, by oswoić przerażający lęk – lęk przed niepowodzeniem i
porażką, utratą czegoś lub kogoś… Kiedyś byłam uzależniona od wszystkiego, co
bliskie ciału, co namacalne i rzeczywiste, kruche i złudne. Kiedyś brałam
aktywny udział w bezwzględnym wyścigu szczurów, by móc osiągnąć prestiż
społeczny, by wdrapać się na szczyt. Czasami wpadałam na chwilę do Kościoła,
wysłuchiwałam słów wypowiadanych ustami kapłana, których przesłanie wydawało mi
się bajkowe, nierzeczywiste, wyidealizowane i niemożliwe do spełnienia, poczym
opuszczałam mury świętego miejsca i wracałam z ciężkim westchnieniem do
szarości codziennej tułaczki oraz poszukiwań.
Później przyszło cierpienie – niepowodzenia i
choroby mniej lub bardziej poważne. Nie poddawałam się jednak. Walczyłam
zaciekle bez wielkiego narzekania i lamentu. Upadałam, podnosiłam się,
otrzepywałam kolana, zaciskałam bólem skrzywione usta i szłam dalej, by nie
zmarnować życia, by nie stracić ani sekundy, by nie zostać w tyle, by nikt i
nic mnie nie wyprzedziło czy ominęło. Kilka trudnych sytuacji i mój wrodzony
upór wywołały lawinę jeszcze gorszych przeszkód. Ciało w końcu odmówiło
posłuszeństwa znokautowane przez chorobę. Koszmarna diagnoza, niemiłosierny
ból, niepełnosprawność ruchowa i rozgoryczenie, bo przecież teraz nie pobiegnę
w maratonie szczurów, nie podrepczę do przodu w poszukiwaniu samorealizacji i
szczęścia doczesnego tu, teraz na ziemi. Żal jednak nie trwał długo. Uznałam,
że starczy mi sił, by iść dalej. Najważniejsze, by się nie poddawać, by
walczyć, by wydrapać cokolwiek dla siebie i własnej rodziny, bo przecież dla
chcącego, nic trudnego – jak zwykło się zagrzewać do boju. Pogodziłam się z
losem. Zawarliśmy obustronną umowę – ja postanowiłam się nie poddawać póki
wytrwałości na ból i cierpienie starcza, on przyjął zawzięty upór jako
wspaniały owoc rycerskiej, walecznej postawy dzielnego człowieka…
Później jednak pojawiła się poważna choroba syna… i
tu bezwładnie padłam na deski ringu całkowicie i bezwarunkowo zmiażdżona
przegraną, bo nie ma dla matki gorszego cierpienia, jak trudności, z którymi
musi zmagać się dziecko.
Ugięłam kolana. Zapukałam do drzwi koleżanki, która
od dłuższego czasu namawiała mnie na Mszę Świętą w intencji uzdrowienia.
Uznałam, że nadszedł czas żebrania, błagania o litość dla mojego syna – w
końcu, komu jak komu, ale dziecku Bóg nie odmówi, wobec dziecka nie będzie
obojętny i milczący. Byłam tego więcej niż pewna. Byłam święcie przekonana, że brzmieniem
Swojego aksamitnego głosu zabierze chorobę, podaruje zdrowie i wyszepcze do
mnie: „Idź. Wracaj do domu. Wszystko jest już dobrze”. Byłam tego pewna.
Podczas Mszy Świętej usłyszałam historię moich
problemów zdrowotnych, o których opowiadał ksiądz odprawiający nabożeństwo.
Przeżyłam szok. Nieustannie zastanawiałam się, kto mnie zdradził, kto mu to
wszystko opowiedział z zachowaniem niemal najmniejszych szczegółów, kto na mnie
i o mnie doniósł?!... Podejrzliwym, szpiegowskim wzrokiem rozglądałam się
dokoła, szukając winnego. Później jednak, po modlitwie, poczułam niebywały,
wewnętrzny spokój, którego nigdy w życiu nie było dane mi zaznać. Nie miałam
najmniejszej ochoty na słowa, na rozmowę, na działanie. Po raz pierwszy
zatrzymałam się w biegu. Przyjęłam wszystko to, co się wydarzyło, czego
doświadczyłam.
Zawsze, kiedy wspomnieniami wracam do tego
pierwszego, prawdziwie żywego spotkania z Panem Bogiem, zaznaczam z serdecznym
uśmiechem, że poszłam ubić interes z Wszechmogącym – chciałam, aby opatrzył mi
rozbite i krwawiące kolano, a On zabrał mi serce.
Najgorsze minęło, odeszło.
Dziś osobiste doświadczenia cierpienia odczytuję
jako wołanie Boga za mną. Nie oskarżam Go za zaistniałe nieszczęścia. Wierzę,
że Pan cierpi, kiedy patrzy na ból własnych dzieci. Czasami jednak, kiedy
człowiek bywa zawzięcie uparty jak osioł, trzeba dopuścić do codziennego życia
rzeczy czy zdarzenia, by skruszyć w nim głupotę. Dziś widzę Ojca Niebieskiego,
który stał na progu domu i wołał mnie na obiad. Donośnym głosem zatroskanego
Taty przebijał się przez głuchą ciszę, szukając mnie i zapraszając do stołu,
bym mogła odpocząć, wzmocnić się, zaspokoić potrzeby ducha i ciała. Dziś cierpienie
ma dla mnie zupełnie inny wymiar.
Dzięki osobistym doświadczeniom i rozważaniom Męki
Pańskiej, które z wielką czcią i szacunkiem oraz miłością prowadzę w okresie
Wielkiego Postu, w chwilach bólu patrzę na siebie jak na Szymona z Cyreny. Pan
odsłonił przed moimi oczami obraz cierpiącego Jezusa. Stałam obok Chrystusa,
ubolewając z powodu Jego poniżenia, osamotnienia, rozgoryczenia i spotykającej
Go niesprawiedliwości. Miałam nieodparte pragnienie oczyszczenia twarzy Jezusa
z plwocin, poprawienia Jego wyszarpywanych włosów. Dłońmi pragnęłam pozbierać
krople rozlanej przy biczowaniu krwi…
Czymże jest moje cierpienie wobec niezmierzonego
bólu Chrystusa, wobec palącego zranieniami serca Matki współuczestniczącej w Męce
własnego Dziecka i bezradnej wobec Jego katów?... Czy mam prawo narzekać i
lamentować nad własnym losem?...
Dziś każde cierpienie, nawet jeśli paraliżuje mnie
fizyczna lub duchowa słabość oraz niemoc, staram się traktować jak
pięciominutową pomoc Jezusowi w niesieniu ciężkiego, naprawdę ciężkiego krzyża.
Dotknięta bólem podchodzę do Chrystusa, jak wyciągnięty z tłumu Szymon z
Cyreny. Wsuwam się pod drewniane ramiona krzyża, przyjmując jego ciężar na
własne plecy i staram się iść do przodu, dziękując za to wyróżnienie.
To nie jest tak, że kocham cierpieć, że ból sprawia
mi przyjemność. Staram się po prostu żyć w chwilach fizycznego czy duchowego
kryzysu z godnością. Staram się być Szymonem z Cyreny. Szepczę wówczas
modlitewnie do Boga, prosząc o wsparcie i siłę oraz ofiarowując Mu swoje
pięciominutowe poświecenie, w którym mam możliwość udzielenia pomocy Jezusowi w
przeniesieniu krzyża w stronę Golgoty chociaż przez dwie, trzy ulice, chociaż
przez jedno skrzyżowanie.
Czy da się być bliżej Chrystusa, jeśli nie właśnie w
tym momencie, jeśli nie właśnie w tej szczególnej postaci usłużnego Szymona z
Cyreny?
Cierpienie mnie zmieniło. Stało się kluczem mojego
nawrócenia. Dziś spaceruję ścieżynami codziennego życia, przecinającymi fale
pól czy łanów zbóż. Wędrówka ta sprawia mi prawdziwą przyjemność. Rozglądam się
i podziwiam, zachwycam się najdrobniejszą sekundą danego mi czasu i dziękuję za
wszystko, co było i jest w moim koszyku doświadczeń. Nie biegnę, nie walczę o
prestiż społeczny i rzeczy tak bardzo istotne tylko w życiu doczesnym. Przyglądam
się ludziom zatraconym w szalonym maratonie szczurów ze współczuciem i modlitwą
na ustach. Zasiadam na ławce pod baldachimem rozłożystych koron drzew jak w
filharmonii i wsłuchuję się w najcudowniejszy koncert muzyki klasycznej, której
czystość nieskazitelnie pięknych dźwięków na klawiaturze liści potrafi palcami
wydobyć tylko wiatr stworzony przez Boga…
Życie jest naprawdę cudem i bezcennym przywilejem,
nawet!, jeśli twe stopy przykrywają zwykłe, zniszczone wędrówką trampki.
Dziękuję Bogu całym sercem za wszystkie sekundy – za
słodkie czereśnie codziennego bytu tu i teraz na ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz