Wakacyjny pobyt w rodzinnych stronach zanurzonych
bezpiecznie w ramionach rozkrzewiającego się dziko lasu i wspomnienia z
dzieciństwa oraz świeżej, nastoletniej młodości – rachunek przeszłości i
refleksja nad przemijaniem oraz wartością życia w pełnej jego wartości
fizycznej, jak również i duchowej…
Ileż zmian?!, aż strach je wszystkie umieć zauważyć,
dostrzec, zrozumieć czy wyliczyć, bowiem wówczas wokół człowieka rozpościera
się pusta, przerażająca chłodem przestrzeń, w której jest się zawieszonym i
skazanym na byt w miejscu pogłębiającego się smutku.
Świat obumiera. Dni są coraz krótsze. Latem o
godzinie dwudziestej pierwszej noc usypia świat pod kloszem czarnej ciemności.
Pamiętam jak przed dwudziestą drugą mama wołała nas do domu – bawiące się na
łące dzieci, pławiące się w pomarańczowo – purpurowych kolorach zachodzącego
słońca. Dziś jest to już niemożliwe. Natura bardzo wcześnie gasi światło,
rozlewając czerń nocnej, uśpionej ciemności.
Pamiętam letnie wieczory chóralnie rozbrzmiewające
filharmonią cykających w trawie świerszczy… Dziś trzeba uważnie natężyć słuch,
by wyłowić z ciszy jakikolwiek dźwięk tej jakże wyjątkowej, rozmarzonej muzyki.
Kiedyś wieś tętniła życiem pod strumieniami
podniebnych śpiewów skowronka… Dziś nieboskłon razi pustką niemej radości.
Pamiętam spacery po lesie pęczniejącym od ptasich
trelów i szczebiotów, od nut i partytur różnorodnych tonacji i wibracji, które
porywały szumy i szelesty drzew do tańca… Dziś przechodzę przez cmentarzysko.
Mijam drzewa smutnie wyrastające ze zmęczonej ziemi i od czasu do czasu
mimowolnie trącane przez przygnębiony wiatr szukający żebraczo jakichkolwiek
oznak radości…
Świat starzeje się razem ze mną i razem ze mną obumiera
z minuty na minutę, z godziny na godzinę.
O młodym, zmarłym człowieku zwykliśmy z żalem
szczerym lub wyuczonym mówić: „całe życie miał przed sobą,… jaka szkoda, jaka
wielka szkoda, że nie żyje…” Wzrastamy w przekonaniu, iż codzienność nam się po
prostu należy. Posiadamy pewność, że śmierć jest zakończeniem niedołężnej,
schorowanej starości. Nie bierzemy pod uwagę faktu, iż koniec naszego życia
może nastąpić w każdej, najmniej oczekiwanej chwili i w najmniej przewidzianym
miejscu czy w niepożądanych okolicznościach. Brniemy nurtem burzliwej
codzienności obrastając w pychę, jakbyśmy byli nieśmiertelni i wszechmocni,
odporni na starość i choroby, wyjątkowi i jedyni w swoim oryginalnym rodzaju.
Odrzucamy Boga – Jedyną, Prawdziwą, Szczerą i Bezpieczną Miłość, a tym samym
źródło szczęścia, którego przecież tak bardzo potrzebujemy, którego poszukujemy
i które niestrudzenie oraz zawzięcie gonimy. Koncentrujemy się na
powierzchowności i ulotności, wpadając w obłęd pościgu marności nad
marnościami. Gromadzimy, szufladkujemy wszystkich i wszystko. Izolujemy się i
uprzedmiotowiamy otaczających nas ludzi, bo przecież to my jesteśmy NAJ!
Rozpychamy się łokciami w codziennym marszu do… nikąd?! Prześcigamy się w
dyscyplinie ilości zgromadzonego majątku a nie w skarbie posiadanych
przyjaciół. Łamiemy Boże prawo i zasady, a więc wszystko, co gwarantuje
szczęście i bezpieczeństwo, bo klarowność i ład ciała oraz ducha. Zatracamy
się, grzesząc i bluźniąc, grabiąc i niszcząc, deformując i pustosząc. Stajemy
się gorsi od zwierząt, bo bardziej zachłanni i coraz bardziej prymitywni,
odarci z wszelkich wartości moralnych a uzależnionych od fizjologii, popędów
biologicznie zaprogramowanego ciała.
Dziś przechodzisz przez wieś pustą. Mijasz martwe
domy i podwórka – grobowce, w których ukrywają się jeszcze oddychające, jakoś
fizjologicznie funkcjonujące osoby, ale tobie obce. Przechodzisz tunelami
nagiej przestrzeni odartej z rozmów, spontanicznej radości, śpiewów, tańców,
żartobliwych psikusów czy jakichkolwiek relacji międzyludzkich. Dziś nie ma już
nawet dzieci rzeźbiących rzeczywisty świat dłutami bogatej, nieposkromionej
wyobraźni…
W obliczu tak spostrzeganego „życia” często
zastanawiam się nad zarzutem, stawianym Bogu przez rozgoryczonych,
zbuntowanych, bo doświadczonych niesprawiedliwą śmiercią ludzi – „jak Wszechmogący
Pan i Ojciec może pozwolić i obojętnie patrzyć na umierające, niewinne
dzieci?!”… Jak?!...
Uważam, że Stwórca dopuszcza do urzeczywistnienia
się tak bolesnych, rodzinnych tragedii, bo gdyby nie chciał, by miały one swoje
miejsce w świecie, zdusiłby owe nieszczęścia w zarodku – w końcu jest
Wszechmocny, więc nie ma dla Niego rzeczy i zjawisk niemożliwych do
zrealizowania. Przekonana jestem jednak, że Bóg nie jest winien śmierci dzieci,
które przecież „całe życie powinny mieć przed sobą”, że Jego dłonie nie są
splamione krwią cierpiących w chorobie pociech.
Ilu rodziców, dziadków, ludzi modli się za przyszłe
pokolenia? Ilu z nas dba o przyszłość dzieci, pielęgnując naturę, przyrodę i
tym samym tworząc przyjazny i bezpieczny dla zdrowia świat? Czy nie polegamy
wyłącznie na własnej „wszechmocy”, drwiąc z nieograniczonych i cudotwórczych
możliwości Boga? Czy nie modyfikujemy natury, tworząc rakotwórcze produkty? Czy
nie zanieczyszczamy środowiska, fundując tym samym przyszłym pokoleniom łaźnie
śmierci rodem z obozów koncentracyjnych?
Jesteśmy winni. Jesteśmy odpowiedzialni.
Bóg dopuszcza do wspomnianych tragedii rodzinnych.
Mógłby zapobiec śmierci niewinnego dziecka. Mógłby zniszczyć wszelkie
cierpienia i choroby, ale… Czy nauczyłby nas mądrości i miłości? Czy ocaliłby
nasze życie?
Podejrzewam, że bylibyśmy jeszcze bardziej pyszni,
jeszcze bardziej krnąbrni i niepokorni. Stalibyśmy się samobójcami własnego,
wiecznego życia. Pychą i świętokradztwem zabijalibyśmy samych siebie z
niewyczuwalnym, ale jakże bolesnym okrucieństwem.
Który kochający, prawdziwie kochający rodzic
pozwoliłby własnemu dziecku odebrać sobie życie? Kto obojętnie i zgodnie
zaakceptowałby decyzję popełnienia samobójstwa przez bliską sercu pociechę?
Bóg kocha ludzi tak potężną i gorącą miłością, że
zrobi wszystko, by zapewnić im szczęście w życiu wiecznym, by ich ocalić.
Dopuszcza więc do śmierci niewinnych i cierpiących w chorobie dzieci, bo nikt,
absolutnie nikt tak, jak one właśnie, nie jest w stanie nauczyć nas wiary,
miłości i nadziei, pokory i cierpliwości. Nikt! Cierpiące z powodu śmiertelnych
chorób dzieci są niezwykle dojrzałe i odważne – zdecydowanie bardziej niż
jakakolwiek dorosła osoba. Największym bólem i smutkiem ich umierania jest
często świadomość rozpaczy oraz wewnętrznego rozgoryczenia zostawianych w
doczesnym świecie rodziców. Bardzo często to one wspierają mamę lub tatę
pogrążonych w duchowym cierpieniu wywołanym poczuciem niemocy i bezradności
wobec śmierci własnego, powoli umierającego i wyniszczanego męką dziecka.
Przyglądam im się z podziwem i szacunkiem, ale i współczuciem, bo cierpienie
tych małych bohaterów namacalnie promieniuje bólem. Na śmierć nie można się
przygotować, by jej obecność móc zaakceptować obojętnie. Dla wrażliwego serca
jest to po prostu niemożliwe. Patrzę więc na umierające dzieci jak na anioły,
którym było dane zejść na ziemię w niezwykle piękny i niepowtarzalny sposób,
byśmy mieli możliwość dostrzeżenia, że nie jesteśmy wszechmocni i niepokonani,
że tak naprawdę jesteśmy słabi i bardzo potrzebujący opieki oraz pomocy Ojca
Niebieskiego, że nie mamy przed sobą całego życia, bo jego koniec może nastąpić
znacznie wcześniej niż nam się wydaje i niż byśmy sobie tego życzyli, że stoimy
nad niebezpieczną, zagrażającą naszemu szczęściu przepaścią i jeśli nie
odwrócimy się od pychy, zginiemy bezpowrotnie i haniebnie…
Nie ma recepty na ból wywołany śmiercią dziecka. Nie
można pomóc w czysto ludzki sposób cierpiącym rodzicom, którzy stają bezradni
wobec konieczności rozstania się z własną pociechą i pożegnania się z nią. Z
czasem nastąpi akceptacja pustki, ale tęsknota pozostanie na zawsze.
W końcu sama jestem matką.
Bóg może uzdrowić. Wiele zależy od naszej wiary,
oddania, zaufania, modlitwy, ale jeśli staniemy w konieczności pogodzenia się
ze śmiercią własnego dziecka, nie traćmy wiary i przekonania, że po drugiej
stronie, na samym końcu drogi do Nieba stoi kochający Ojciec z szeroko
rozpostartymi ramionami, który zadba o naszą pociechę jak nikt inny na świecie,
który tak bardzo kocha i tak wiele potrafi dać dobrego, jak my nigdy nie
bylibyśmy w stanie mimo szczerych pragnień i potrzeb serca, a co najważniejsze!
– uczmy się od tych cierpiących w chorobie aniołów wiary, miłości, nadziei,
odwagi, pokory i cierpliwości. Nie obrzucajmy Pana Boga oskarżeniami. Nie
obwiniajmy Go za cierpienie umierających dzieci. Zastanówmy się nad sobą.
Zatrzymajmy się w codziennym biegu. Przyjrzyjmy się sobie bardzo uważnie i
obiektywnie. Czy rzeczywiście byliśmy dobrymi ludźmi wobec siebie samych i
wobec innych? Czy w żaden sposób nie przyczyniliśmy się do zła na doczesnym
świecie? Czy jesteśmy tak idealni i nieskazitelni, że aż mamy prawo winą za
wszystko, co okrutne, obarczać Pana Boga?...
Uczmy się od umierających i cierpiących w chorobie
dzieci, bowiem tylko one potrafią być szczere i prawdziwe, wiarygodne i
bezpośrednie. Uczmy się, by ich ofiara bólu nie była pogardzona i zdeptana przez
ludzką pychę oraz egoizm, ignorancję i podłość, by okazać im szacunek, by dać
sobie szansę na bycie prawdziwie szczęśliwym i wolnym, bo żyjącym wiecznie.
Módlmy się za rodziców pogrążonych w rozpaczy z
powodu poczucia bezradności i niemocy, pogrążonych w żałobie, aby chociaż w tak
skromny sposób okazać wdzięczność ich pociechom, które dają i które dały
heroiczne oraz wyjątkowo wspaniałe świadectwo bycia człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz