poniedziałek, 15 stycznia 2018

DROGA DO NIEBA

Wakacyjny pobyt w rodzinnych stronach zanurzonych bezpiecznie w ramionach rozkrzewiającego się dziko lasu i wspomnienia z dzieciństwa oraz świeżej, nastoletniej młodości – rachunek przeszłości i refleksja nad przemijaniem oraz wartością życia w pełnej jego wartości fizycznej, jak również i duchowej…
Ileż zmian?!, aż strach je wszystkie umieć zauważyć, dostrzec, zrozumieć czy wyliczyć, bowiem wówczas wokół człowieka rozpościera się pusta, przerażająca chłodem przestrzeń, w której jest się zawieszonym i skazanym na byt w miejscu pogłębiającego się smutku.
Świat obumiera. Dni są coraz krótsze. Latem o godzinie dwudziestej pierwszej noc usypia świat pod kloszem czarnej ciemności. Pamiętam jak przed dwudziestą drugą mama wołała nas do domu – bawiące się na łące dzieci, pławiące się w pomarańczowo – purpurowych kolorach zachodzącego słońca. Dziś jest to już niemożliwe. Natura bardzo wcześnie gasi światło, rozlewając czerń nocnej, uśpionej ciemności.
Pamiętam letnie wieczory chóralnie rozbrzmiewające filharmonią cykających w trawie świerszczy… Dziś trzeba uważnie natężyć słuch, by wyłowić z ciszy jakikolwiek dźwięk tej jakże wyjątkowej, rozmarzonej muzyki.
Kiedyś wieś tętniła życiem pod strumieniami podniebnych śpiewów skowronka… Dziś nieboskłon razi pustką niemej radości.
Pamiętam spacery po lesie pęczniejącym od ptasich trelów i szczebiotów, od nut i partytur różnorodnych tonacji i wibracji, które porywały szumy i szelesty drzew do tańca… Dziś przechodzę przez cmentarzysko. Mijam drzewa smutnie wyrastające ze zmęczonej ziemi i od czasu do czasu mimowolnie trącane przez przygnębiony wiatr szukający żebraczo jakichkolwiek oznak radości…
Świat starzeje się razem ze mną i razem ze mną obumiera z minuty na minutę, z godziny na godzinę.
O młodym, zmarłym człowieku zwykliśmy z żalem szczerym lub wyuczonym mówić: „całe życie miał przed sobą,… jaka szkoda, jaka wielka szkoda, że nie żyje…” Wzrastamy w przekonaniu, iż codzienność nam się po prostu należy. Posiadamy pewność, że śmierć jest zakończeniem niedołężnej, schorowanej starości. Nie bierzemy pod uwagę faktu, iż koniec naszego życia może nastąpić w każdej, najmniej oczekiwanej chwili i w najmniej przewidzianym miejscu czy w niepożądanych okolicznościach. Brniemy nurtem burzliwej codzienności obrastając w pychę, jakbyśmy byli nieśmiertelni i wszechmocni, odporni na starość i choroby, wyjątkowi i jedyni w swoim oryginalnym rodzaju. Odrzucamy Boga – Jedyną, Prawdziwą, Szczerą i Bezpieczną Miłość, a tym samym źródło szczęścia, którego przecież tak bardzo potrzebujemy, którego poszukujemy i które niestrudzenie oraz zawzięcie gonimy. Koncentrujemy się na powierzchowności i ulotności, wpadając w obłęd pościgu marności nad marnościami. Gromadzimy, szufladkujemy wszystkich i wszystko. Izolujemy się i uprzedmiotowiamy otaczających nas ludzi, bo przecież to my jesteśmy NAJ! Rozpychamy się łokciami w codziennym marszu do… nikąd?! Prześcigamy się w dyscyplinie ilości zgromadzonego majątku a nie w skarbie posiadanych przyjaciół. Łamiemy Boże prawo i zasady, a więc wszystko, co gwarantuje szczęście i bezpieczeństwo, bo klarowność i ład ciała oraz ducha. Zatracamy się, grzesząc i bluźniąc, grabiąc i niszcząc, deformując i pustosząc. Stajemy się gorsi od zwierząt, bo bardziej zachłanni i coraz bardziej prymitywni, odarci z wszelkich wartości moralnych a uzależnionych od fizjologii, popędów biologicznie zaprogramowanego ciała.
Dziś przechodzisz przez wieś pustą. Mijasz martwe domy i podwórka – grobowce, w których ukrywają się jeszcze oddychające, jakoś fizjologicznie funkcjonujące osoby, ale tobie obce. Przechodzisz tunelami nagiej przestrzeni odartej z rozmów, spontanicznej radości, śpiewów, tańców, żartobliwych psikusów czy jakichkolwiek relacji międzyludzkich. Dziś nie ma już nawet dzieci rzeźbiących rzeczywisty świat dłutami bogatej, nieposkromionej wyobraźni…
W obliczu tak spostrzeganego „życia” często zastanawiam się nad zarzutem, stawianym Bogu przez rozgoryczonych, zbuntowanych, bo doświadczonych niesprawiedliwą śmiercią ludzi – „jak Wszechmogący Pan i Ojciec może pozwolić i obojętnie patrzyć na umierające, niewinne dzieci?!”… Jak?!...
Uważam, że Stwórca dopuszcza do urzeczywistnienia się tak bolesnych, rodzinnych tragedii, bo gdyby nie chciał, by miały one swoje miejsce w świecie, zdusiłby owe nieszczęścia w zarodku – w końcu jest Wszechmocny, więc nie ma dla Niego rzeczy i zjawisk niemożliwych do zrealizowania. Przekonana jestem jednak, że Bóg nie jest winien śmierci dzieci, które przecież „całe życie powinny mieć przed sobą”, że Jego dłonie nie są splamione krwią cierpiących w chorobie pociech.
Ilu rodziców, dziadków, ludzi modli się za przyszłe pokolenia? Ilu z nas dba o przyszłość dzieci, pielęgnując naturę, przyrodę i tym samym tworząc przyjazny i bezpieczny dla zdrowia świat? Czy nie polegamy wyłącznie na własnej „wszechmocy”, drwiąc z nieograniczonych i cudotwórczych możliwości Boga? Czy nie modyfikujemy natury, tworząc rakotwórcze produkty? Czy nie zanieczyszczamy środowiska, fundując tym samym przyszłym pokoleniom łaźnie śmierci rodem z obozów koncentracyjnych?
Jesteśmy winni. Jesteśmy odpowiedzialni.
Bóg dopuszcza do wspomnianych tragedii rodzinnych. Mógłby zapobiec śmierci niewinnego dziecka. Mógłby zniszczyć wszelkie cierpienia i choroby, ale… Czy nauczyłby nas mądrości i miłości? Czy ocaliłby nasze życie?
Podejrzewam, że bylibyśmy jeszcze bardziej pyszni, jeszcze bardziej krnąbrni i niepokorni. Stalibyśmy się samobójcami własnego, wiecznego życia. Pychą i świętokradztwem zabijalibyśmy samych siebie z niewyczuwalnym, ale jakże bolesnym okrucieństwem.
Który kochający, prawdziwie kochający rodzic pozwoliłby własnemu dziecku odebrać sobie życie? Kto obojętnie i zgodnie zaakceptowałby decyzję popełnienia samobójstwa przez bliską sercu pociechę?
Bóg kocha ludzi tak potężną i gorącą miłością, że zrobi wszystko, by zapewnić im szczęście w życiu wiecznym, by ich ocalić. Dopuszcza więc do śmierci niewinnych i cierpiących w chorobie dzieci, bo nikt, absolutnie nikt tak, jak one właśnie, nie jest w stanie nauczyć nas wiary, miłości i nadziei, pokory i cierpliwości. Nikt! Cierpiące z powodu śmiertelnych chorób dzieci są niezwykle dojrzałe i odważne – zdecydowanie bardziej niż jakakolwiek dorosła osoba. Największym bólem i smutkiem ich umierania jest często świadomość rozpaczy oraz wewnętrznego rozgoryczenia zostawianych w doczesnym świecie rodziców. Bardzo często to one wspierają mamę lub tatę pogrążonych w duchowym cierpieniu wywołanym poczuciem niemocy i bezradności wobec śmierci własnego, powoli umierającego i wyniszczanego męką dziecka. Przyglądam im się z podziwem i szacunkiem, ale i współczuciem, bo cierpienie tych małych bohaterów namacalnie promieniuje bólem. Na śmierć nie można się przygotować, by jej obecność móc zaakceptować obojętnie. Dla wrażliwego serca jest to po prostu niemożliwe. Patrzę więc na umierające dzieci jak na anioły, którym było dane zejść na ziemię w niezwykle piękny i niepowtarzalny sposób, byśmy mieli możliwość dostrzeżenia, że nie jesteśmy wszechmocni i niepokonani, że tak naprawdę jesteśmy słabi i bardzo potrzebujący opieki oraz pomocy Ojca Niebieskiego, że nie mamy przed sobą całego życia, bo jego koniec może nastąpić znacznie wcześniej niż nam się wydaje i niż byśmy sobie tego życzyli, że stoimy nad niebezpieczną, zagrażającą naszemu szczęściu przepaścią i jeśli nie odwrócimy się od pychy, zginiemy bezpowrotnie i haniebnie…
Nie ma recepty na ból wywołany śmiercią dziecka. Nie można pomóc w czysto ludzki sposób cierpiącym rodzicom, którzy stają bezradni wobec konieczności rozstania się z własną pociechą i pożegnania się z nią. Z czasem nastąpi akceptacja pustki, ale tęsknota pozostanie na zawsze.
W końcu sama jestem matką.
Bóg może uzdrowić. Wiele zależy od naszej wiary, oddania, zaufania, modlitwy, ale jeśli staniemy w konieczności pogodzenia się ze śmiercią własnego dziecka, nie traćmy wiary i przekonania, że po drugiej stronie, na samym końcu drogi do Nieba stoi kochający Ojciec z szeroko rozpostartymi ramionami, który zadba o naszą pociechę jak nikt inny na świecie, który tak bardzo kocha i tak wiele potrafi dać dobrego, jak my nigdy nie bylibyśmy w stanie mimo szczerych pragnień i potrzeb serca, a co najważniejsze! – uczmy się od tych cierpiących w chorobie aniołów wiary, miłości, nadziei, odwagi, pokory i cierpliwości. Nie obrzucajmy Pana Boga oskarżeniami. Nie obwiniajmy Go za cierpienie umierających dzieci. Zastanówmy się nad sobą. Zatrzymajmy się w codziennym biegu. Przyjrzyjmy się sobie bardzo uważnie i obiektywnie. Czy rzeczywiście byliśmy dobrymi ludźmi wobec siebie samych i wobec innych? Czy w żaden sposób nie przyczyniliśmy się do zła na doczesnym świecie? Czy jesteśmy tak idealni i nieskazitelni, że aż mamy prawo winą za wszystko, co okrutne, obarczać Pana Boga?...
Uczmy się od umierających i cierpiących w chorobie dzieci, bowiem tylko one potrafią być szczere i prawdziwe, wiarygodne i bezpośrednie. Uczmy się, by ich ofiara bólu nie była pogardzona i zdeptana przez ludzką pychę oraz egoizm, ignorancję i podłość, by okazać im szacunek, by dać sobie szansę na bycie prawdziwie szczęśliwym i wolnym, bo żyjącym wiecznie.

Módlmy się za rodziców pogrążonych w rozpaczy z powodu poczucia bezradności i niemocy, pogrążonych w żałobie, aby chociaż w tak skromny sposób okazać wdzięczność ich pociechom, które dają i które dały heroiczne oraz wyjątkowo wspaniałe świadectwo bycia człowiekiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz