„…w niebie
większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z
dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują
nawrócenia.” – powiedział Jezus do wszystkich słuchających Jego nauki i
zgromadzonych wokół."
(Łk 15,7-8)
Przytoczone słowa Chrystusa zaintrygowały mnie,
skłaniając do głębokich przemyśleń i refleksji nad samą sobą jako nawróconym
grzesznikiem. Dopełnione przypowieścią o synu marnotrawnym skreśliły
wspomnieniami szlak osobistej, duchowej wędrówki z domu Ojca w świat i z
powrotem w rodzinne miejsce ludzkiego startu w dorosłe życie chrześcijanina.
Bez wahania obsadziłam się w roli zbuntowanego dziecka, które wyrusza w
nieznane na podbój samodzielności i niezależności.
Ja – syn marnotrawny.
W świetle wyżej wymienionej przypowieści wiele się
mówi w Kościele o konieczności nawrócenia, o pojednaniu z Bogiem, o sakramencie
pokuty, o powrocie do Domu Ojca i tym samym o możliwości poznania Jego
nieskończonego i dobrego miłosierdzia, ale…
Jak zbuntowany i żyjący w dostatku syn doświadczy
owej nieskończonej Miłości, oddając się Bogu z całkowitą ufnością i z
pragnieniem serca, jeśli najpierw nie zaznajomi się ze światem pozbawionym
wspomnianej Miłości? Jak można i czy w ogóle można opisać smak pomarańczy,
jeżeli ustami nie zaczerpnie się soku wyszczególnionych owoców, a nosem nie
zbada się zapachu miąższu oraz skórki?...
Zastanawiałam się nad tym, dlaczego nawrócony
grzesznik wzbudza (aż!) w niebie tak wielką radość własnym nawróceniem, większą
niż szczęście zagwarantowane wiernością i stałością dziewięćdziesięciu
dziewięciu sprawiedliwych?... Dlaczego?
Następnie skoncentrowałam się na podstawowym, wydaje
mi się, fundamentalnym zagadnieniu, a mianowicie – kim są ci sprawiedliwi?, kto
jest w grupie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu osób niezłomnie trwających
przy Bogu?
Na pewno znajdziemy wśród nich ludzi urodzonych z
miłością w sercu i powołaniem, jak chociażby ojciec Pio, siostra Faustyna,
Matka Teresa czy Jan Paweł II – to niezłomny i niezwykle szlachetny, bo święty
szereg wyjątkowych osobistości, jak również tych urodzonych z łaską wiary.
Wydaje mi się jednak, że w dziewięćdziesięciodziewięcioosobowej rodzinie są
jeszcze starsi bracia syna marnotrawnego i mam nieodparte wrażenie, że ich
grono jest dość dorodne i niestety jałowe w smaku czy zapachu – taki owoc nie
może być przyczyną radości.
Kim więc jest starszy brat syna marnotrawnego?...
To ten, który „od wielu lat wiernie służy Bogu, nie
przekraczając nigdy Jego nakazu” i to ten, który wrze rozgoryczeniem i
pretensją za to, że mimo posłuszeństwa i oddania nie otrzymał od Ojca należytej
zapłaty lub nagrody, że „nie dostał koźlęcia, by się móc zabawić z przyjaciółmi”
(Łk 15,29-30). To także ten „wierzący, ale niepraktykujący”. To również ten,
który systematycznie i poprawnie w każdą niedzielę oraz święta uczestniczy we
Mszy Świętej, który się modli, przestrzega zakazów i nakazów religijnych w
tradycyjny sposób, bo wyuczony przez pokolenie dziadków czy rodziców, ale to
również ten, który wie, lecz… nie czuje. To ten, który nie zna smaku
pomarańczy, ponieważ tak naprawdę nigdy nie trzymał ich w dłoni, badając
opuszkami palców sprężystość i aksamitność skórki owych owoców, nigdy nie
obnażał miąższu z łupin ochronnej warstwy, delektując się świeżym zapachem
słodyczy kwitnących kwiatów, i nigdy nie gasił pragnienia orzeźwiającym sokiem
delikatnej przyjemności. To ten, który wzywa Pana Boga nadaremno i liczy Zdrowaśki
niczym dukaty w judaszowym woreczku, albo pomaga potrzebującym w formie
autoreklamy, by posiąść światło jaśniejsze od słonecznych promieni. To
jednocześnie ten, który kipi zazdrością, gdy widzi strumienie łask i darów
wręczanych przez Boga komuś, kto jeszcze nie domył rąk i nie doprowadził
skołtuniałych włosów do należytego porządku, kto dopiero co obudził się w
rynsztoku, podniósł z obdrapanych kolan, strzepnął pył z brudnych i zakurzonych
drogą spodni…
Czy (zatem) starszy brat syna marnotrawnego jest prawdziwym
chrześcijaninem? Czy jest dzieckiem szczerze kochającym i oddanym swemu Ojcu?
Trudno pisać lub mówić o miłości, jeśli w kontekście
wspomnianego uczucia relacje buduje się na podłożu dążenia do zdobycia nagrody,
korzyści, jeśli więzi kształtują się na fundamentach dobrze obmyślanego
interesu.
Kiedy więc pojawia się w sercu człowieka pączkująca
miłość do Boga? – miłość, która ma szansę zakwitnąć i zaowocować.
Nie potrafię się zgodzić, że ziarnem owego uczucia
jest decyzja syna marnotrawnego dotycząca powrotu do domu. Przyczyną
wyszczególnionej decyzji nie była bowiem dojrzała świadomość tego, jak wielką
miłością obdarowuje się Ojca i jak potężną Miłością On Sam się odwzajemnia. Syn
marnotrawny postanowił wrócić do domu, ponieważ był okrutnie przytłoczony nędznym,
codziennym życiem, był potwornie zmęczony prześladującymi go porażkami i
trudnościami. To nie miłość do Ojca zainspirowała wędrowca do powrotu w
rodzinne strony, lecz pragnienie zaspokojenia uciążliwego głodu, odzyskania
spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
Syn marnotrawny porzucił dom rodzinny. Wyruszył w
świat, zabierając ze sobą część przysługującego mu majątku, o którą sam
bezczelnie się upomniał, a gdy, roztrwoniwszy pieniądze, wpadł w otchłań
nędznego, odzierającego go z godności życia, gdy zapragnął chleba jak niczego
innego na świecie, postanowił wrócić do domu Ojca jako najemnik – służący, by
móc cieszyć się komfortem spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Syn marnotrawny
opuszczając dom pełen Miłości, poznał świat pozbawiony owego uczucia, zderzył
się z wrogością i złem rzeczywistości zrobaczywiałej, bo w żaden sposób nie
związanej z obecnością troskliwego i kochającego Ojca. Zatęsknił więc za tym,
co stracił na własne, nieodpowiedzialne życzenie. Dzięki temu przykremu oraz
bolesnemu doświadczeniu syn marnotrawny poznał ogrom i wartość Miłości – poznał
smak pomarańczy.
Uważam, że to wyjątkowe uczucie obudziło jego serce
do życia w momencie, w którym Ojciec ujrzawszy powracające z daleka dziecko,
„wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i
ucałował go” (Łk 15,20-21) – a, dlaczego tak właśnie sądzę?...
Wychowałam się w tradycyjnym domu rodziny
katolickiej. Codziennie byłam karmiona nauką religijną. Dorastałam w brzmieniu
modlitw i pieśni kościelnych. Ambitnie chodziłam do Kościoła, ale nieustannie
żyłam w osaczeniu niezrozumienia, dociekliwości, buntu, oburzenia. Wiele bowiem
mnie intrygowało i drażniło. Wiele nie rozumiałam, więc nie potrafiłam przyjąć
za normalne, zaakceptować na słowo honoru. Szukałam więc odpowiedzi na dręczące
mnie zagadnienia, niejasności, wątpliwości, wydarzenia opisane w Biblii a
wzbudzające rozczarowanie i gniew. Porzuciłam więc Dom mojego Ojca. Wzięłam ze
sobą to, co uważałam za stosowne i potrzebne, a następnie ruszyłam przed
siebie, by zbudować własny świat, zdobyć niezależność i samodzielność, poznać
prawdziwe życie, nad którym zaplanowałam mieć ścisłą, perfekcyjnie prowadzoną
kontrolę.
Raz działo się lepiej, raz gorzej – bywało różnie.
Nie narzekałam. Codzienność nie musi być różowa. Źródłem mojego optymizmu była
filozofia i psychologia, dzięki którym potrafiłam zabarykadować drzwi przed
czymkolwiek, co mogłoby mnie zniszczyć emocjonalnie. Wyuczona i starannie
pielęgnowana świadomość własnych możliwości oraz sił witalnych pomagała dzielnie
trwać w poczuciu godności i wewnętrznego spokoju podczas bombardowania
różnorodnymi trudnościami dorosłego życia. Ostatecznie złamana chorobami i
cierpieniem, namówiona przez życzliwą mi osobę, wróciłam do domu Ojca – poszłam
do Kościoła na Mszę Świętą odprawianą w intencji uzdrowienia. Postanowiłam
zawrócić z obranej drogi. Nie zrobiłam tego jednak z powodu wewnętrznego
przekonania, że Bóg mnie kocha, że jest Miłością, że jest Dobrem.
Wszechmogącego kojarzyłam raczej z obrazem surowego, zazdrosnego, bezwzględnie
wymagającego i stanowczego, bo starotestamentowego Stworzyciela i Pana
wszystkich rzeczy widzialnych oraz niewidzialnych, nieba i ziemi. Przyjęłam
zaproszenie wspomnianej osoby, bo miałam nadzieję pozbyć się uciążliwości
codziennego życia. Chciałam odzyskać spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Pragnęłam uzdrowienia.
Weszłam do Kościoła. Usiadłam w ostatniej ławce na
szarym końcu za kotarą modlących się ludzi, ale gdy z daleka ujrzał mnie
Ojciec, ruszył naprzeciw mnie, rzucił mi się na szyję, ucałował, objął mocnym i
serdecznym uściskiem, wzruszył się i uradował, a później nakarmił i napoił,
ubrał w piękne szaty i włożył mi pierścień na rękę – mnie niegodnemu
grzesznikowi… - wówczas moje serce zapłonęło ogniem prawdziwej Miłości, wówczas
poznałam jak Dobry jest Bóg.
Dziś kocham i nieustannie czerpię wielką radość z
bycia dzieckiem Ojca Niebieskiego, powtarzając z ufnością i oddaniem – cała
Twoja. Dziś pragnę być spełnieniem Jego woli a nie kowalem własnego losu. Dziś
nie zamierzam opuszczać Domu mego Ojca. Dziś proszę, by mnie strzegł i
pilnował, abym nie zbłądziła, abym nie zdradziła przed pianiem kura, abym była
źródłem Jego radości.
Bardzo często mówię o sobie, że dobra kobieta jestem
do rany przyłóż, a gangrena się wda i kończyny trzeba będzie amputować. Żartuję
tak z siebie nie dlatego, że brak mi samoakceptacji, ale dlatego, że mam
świadomość swojej marności nad marnościami, słabości i nicości, jaką jestem bez
Ducha Świętego.
Pamiętam. W kartonowym pudełku nadal trzymam
zniszczone trampki mojej osobistej marnotrawności. Buty są dziurawe i zdarte,
pokryte kurzem ciężkiej i okrutnej drogi, jaką przemierzyłam krokami obolałych
stóp. Trampki nie nadają się do ponownego użytku. Nie wyrzucę ich jednak. Chcę
pamiętać, więc czasami wyciągam ze szpargałów kartonowe pudełko. Wyciągam z
papierowego opakowania trampki mojej marnotrawności, patrzę na nie i wspominam,
aby nie zapomnieć kim jestem, co miałam, co straciłam, co odzyskałam i co
mogłabym raz jeszcze stracić.
Syn marnotrawny to prawdziwy chrześcijanin. On
bowiem najpiękniej i najlepiej zna potęgę Ojcowskiej Miłości. On również kocha
szczerze i otwarcie.
Zatem jeśli w Kościele spotkasz osobę, która dopiero
co obudziła się w rynsztoku, wstała z obdrapanych kolan, strzepując kurz ulicy
z poszarpanych spodni, która brudna i śmierdząca a wzruszona i pokorna
podbiegła pod ołtarz korząc się i błagając o łaskę przebaczenia oraz
przygarnięcia, pomyśl:
oto syn marnotrawny, ten!, co umarł a ożył, zaginął
a odnalazł się, a przez to całym sobą umiłował, aby być miłowanym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz