poniedziałek, 15 stycznia 2018

RADOŚĆ Z GRZESZNIKA

„…w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia.” – powiedział Jezus do wszystkich słuchających Jego nauki i zgromadzonych wokół." 
(Łk 15,7-8)
Przytoczone słowa Chrystusa zaintrygowały mnie, skłaniając do głębokich przemyśleń i refleksji nad samą sobą jako nawróconym grzesznikiem. Dopełnione przypowieścią o synu marnotrawnym skreśliły wspomnieniami szlak osobistej, duchowej wędrówki z domu Ojca w świat i z powrotem w rodzinne miejsce ludzkiego startu w dorosłe życie chrześcijanina. Bez wahania obsadziłam się w roli zbuntowanego dziecka, które wyrusza w nieznane na podbój samodzielności i niezależności.
Ja – syn marnotrawny.
W świetle wyżej wymienionej przypowieści wiele się mówi w Kościele o konieczności nawrócenia, o pojednaniu z Bogiem, o sakramencie pokuty, o powrocie do Domu Ojca i tym samym o możliwości poznania Jego nieskończonego i dobrego miłosierdzia, ale…
Jak zbuntowany i żyjący w dostatku syn doświadczy owej nieskończonej Miłości, oddając się Bogu z całkowitą ufnością i z pragnieniem serca, jeśli najpierw nie zaznajomi się ze światem pozbawionym wspomnianej Miłości? Jak można i czy w ogóle można opisać smak pomarańczy, jeżeli ustami nie zaczerpnie się soku wyszczególnionych owoców, a nosem nie zbada się zapachu miąższu oraz skórki?...
Zastanawiałam się nad tym, dlaczego nawrócony grzesznik wzbudza (aż!) w niebie tak wielką radość własnym nawróceniem, większą niż szczęście zagwarantowane wiernością i stałością dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych?... Dlaczego?
Następnie skoncentrowałam się na podstawowym, wydaje mi się, fundamentalnym zagadnieniu, a mianowicie – kim są ci sprawiedliwi?, kto jest w grupie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu osób niezłomnie trwających przy Bogu?
Na pewno znajdziemy wśród nich ludzi urodzonych z miłością w sercu i powołaniem, jak chociażby ojciec Pio, siostra Faustyna, Matka Teresa czy Jan Paweł II – to niezłomny i niezwykle szlachetny, bo święty szereg wyjątkowych osobistości, jak również tych urodzonych z łaską wiary. Wydaje mi się jednak, że w dziewięćdziesięciodziewięcioosobowej rodzinie są jeszcze starsi bracia syna marnotrawnego i mam nieodparte wrażenie, że ich grono jest dość dorodne i niestety jałowe w smaku czy zapachu – taki owoc nie może być przyczyną radości.
Kim więc jest starszy brat syna marnotrawnego?...
To ten, który „od wielu lat wiernie służy Bogu, nie przekraczając nigdy Jego nakazu” i to ten, który wrze rozgoryczeniem i pretensją za to, że mimo posłuszeństwa i oddania nie otrzymał od Ojca należytej zapłaty lub nagrody, że „nie dostał koźlęcia, by się móc zabawić z przyjaciółmi” (Łk 15,29-30). To także ten „wierzący, ale niepraktykujący”. To również ten, który systematycznie i poprawnie w każdą niedzielę oraz święta uczestniczy we Mszy Świętej, który się modli, przestrzega zakazów i nakazów religijnych w tradycyjny sposób, bo wyuczony przez pokolenie dziadków czy rodziców, ale to również ten, który wie, lecz… nie czuje. To ten, który nie zna smaku pomarańczy, ponieważ tak naprawdę nigdy nie trzymał ich w dłoni, badając opuszkami palców sprężystość i aksamitność skórki owych owoców, nigdy nie obnażał miąższu z łupin ochronnej warstwy, delektując się świeżym zapachem słodyczy kwitnących kwiatów, i nigdy nie gasił pragnienia orzeźwiającym sokiem delikatnej przyjemności. To ten, który wzywa Pana Boga nadaremno i liczy Zdrowaśki niczym dukaty w judaszowym woreczku, albo pomaga potrzebującym w formie autoreklamy, by posiąść światło jaśniejsze od słonecznych promieni. To jednocześnie ten, który kipi zazdrością, gdy widzi strumienie łask i darów wręczanych przez Boga komuś, kto jeszcze nie domył rąk i nie doprowadził skołtuniałych włosów do należytego porządku, kto dopiero co obudził się w rynsztoku, podniósł z obdrapanych kolan, strzepnął pył z brudnych i zakurzonych drogą spodni…
Czy (zatem) starszy brat syna marnotrawnego jest prawdziwym chrześcijaninem? Czy jest dzieckiem szczerze kochającym i oddanym swemu Ojcu?
Trudno pisać lub mówić o miłości, jeśli w kontekście wspomnianego uczucia relacje buduje się na podłożu dążenia do zdobycia nagrody, korzyści, jeśli więzi kształtują się na fundamentach dobrze obmyślanego interesu.
Kiedy więc pojawia się w sercu człowieka pączkująca miłość do Boga? – miłość, która ma szansę zakwitnąć i zaowocować.
Nie potrafię się zgodzić, że ziarnem owego uczucia jest decyzja syna marnotrawnego dotycząca powrotu do domu. Przyczyną wyszczególnionej decyzji nie była bowiem dojrzała świadomość tego, jak wielką miłością obdarowuje się Ojca i jak potężną Miłością On Sam się odwzajemnia. Syn marnotrawny postanowił wrócić do domu, ponieważ był okrutnie przytłoczony nędznym, codziennym życiem, był potwornie zmęczony prześladującymi go porażkami i trudnościami. To nie miłość do Ojca zainspirowała wędrowca do powrotu w rodzinne strony, lecz pragnienie zaspokojenia uciążliwego głodu, odzyskania spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
Syn marnotrawny porzucił dom rodzinny. Wyruszył w świat, zabierając ze sobą część przysługującego mu majątku, o którą sam bezczelnie się upomniał, a gdy, roztrwoniwszy pieniądze, wpadł w otchłań nędznego, odzierającego go z godności życia, gdy zapragnął chleba jak niczego innego na świecie, postanowił wrócić do domu Ojca jako najemnik – służący, by móc cieszyć się komfortem spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Syn marnotrawny opuszczając dom pełen Miłości, poznał świat pozbawiony owego uczucia, zderzył się z wrogością i złem rzeczywistości zrobaczywiałej, bo w żaden sposób nie związanej z obecnością troskliwego i kochającego Ojca. Zatęsknił więc za tym, co stracił na własne, nieodpowiedzialne życzenie. Dzięki temu przykremu oraz bolesnemu doświadczeniu syn marnotrawny poznał ogrom i wartość Miłości – poznał smak pomarańczy.
Uważam, że to wyjątkowe uczucie obudziło jego serce do życia w momencie, w którym Ojciec ujrzawszy powracające z daleka dziecko, „wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go” (Łk 15,20-21) – a, dlaczego tak właśnie sądzę?...
Wychowałam się w tradycyjnym domu rodziny katolickiej. Codziennie byłam karmiona nauką religijną. Dorastałam w brzmieniu modlitw i pieśni kościelnych. Ambitnie chodziłam do Kościoła, ale nieustannie żyłam w osaczeniu niezrozumienia, dociekliwości, buntu, oburzenia. Wiele bowiem mnie intrygowało i drażniło. Wiele nie rozumiałam, więc nie potrafiłam przyjąć za normalne, zaakceptować na słowo honoru. Szukałam więc odpowiedzi na dręczące mnie zagadnienia, niejasności, wątpliwości, wydarzenia opisane w Biblii a wzbudzające rozczarowanie i gniew. Porzuciłam więc Dom mojego Ojca. Wzięłam ze sobą to, co uważałam za stosowne i potrzebne, a następnie ruszyłam przed siebie, by zbudować własny świat, zdobyć niezależność i samodzielność, poznać prawdziwe życie, nad którym zaplanowałam mieć ścisłą, perfekcyjnie prowadzoną kontrolę.
Raz działo się lepiej, raz gorzej – bywało różnie. Nie narzekałam. Codzienność nie musi być różowa. Źródłem mojego optymizmu była filozofia i psychologia, dzięki którym potrafiłam zabarykadować drzwi przed czymkolwiek, co mogłoby mnie zniszczyć emocjonalnie. Wyuczona i starannie pielęgnowana świadomość własnych możliwości oraz sił witalnych pomagała dzielnie trwać w poczuciu godności i wewnętrznego spokoju podczas bombardowania różnorodnymi trudnościami dorosłego życia. Ostatecznie złamana chorobami i cierpieniem, namówiona przez życzliwą mi osobę, wróciłam do domu Ojca – poszłam do Kościoła na Mszę Świętą odprawianą w intencji uzdrowienia. Postanowiłam zawrócić z obranej drogi. Nie zrobiłam tego jednak z powodu wewnętrznego przekonania, że Bóg mnie kocha, że jest Miłością, że jest Dobrem. Wszechmogącego kojarzyłam raczej z obrazem surowego, zazdrosnego, bezwzględnie wymagającego i stanowczego, bo starotestamentowego Stworzyciela i Pana wszystkich rzeczy widzialnych oraz niewidzialnych, nieba i ziemi. Przyjęłam zaproszenie wspomnianej osoby, bo miałam nadzieję pozbyć się uciążliwości codziennego życia. Chciałam odzyskać spokój i poczucie bezpieczeństwa. Pragnęłam uzdrowienia.
Weszłam do Kościoła. Usiadłam w ostatniej ławce na szarym końcu za kotarą modlących się ludzi, ale gdy z daleka ujrzał mnie Ojciec, ruszył naprzeciw mnie, rzucił mi się na szyję, ucałował, objął mocnym i serdecznym uściskiem, wzruszył się i uradował, a później nakarmił i napoił, ubrał w piękne szaty i włożył mi pierścień na rękę – mnie niegodnemu grzesznikowi… - wówczas moje serce zapłonęło ogniem prawdziwej Miłości, wówczas poznałam jak Dobry jest Bóg.
Dziś kocham i nieustannie czerpię wielką radość z bycia dzieckiem Ojca Niebieskiego, powtarzając z ufnością i oddaniem – cała Twoja. Dziś pragnę być spełnieniem Jego woli a nie kowalem własnego losu. Dziś nie zamierzam opuszczać Domu mego Ojca. Dziś proszę, by mnie strzegł i pilnował, abym nie zbłądziła, abym nie zdradziła przed pianiem kura, abym była źródłem Jego radości.
Bardzo często mówię o sobie, że dobra kobieta jestem do rany przyłóż, a gangrena się wda i kończyny trzeba będzie amputować. Żartuję tak z siebie nie dlatego, że brak mi samoakceptacji, ale dlatego, że mam świadomość swojej marności nad marnościami, słabości i nicości, jaką jestem bez Ducha Świętego.
Pamiętam. W kartonowym pudełku nadal trzymam zniszczone trampki mojej osobistej marnotrawności. Buty są dziurawe i zdarte, pokryte kurzem ciężkiej i okrutnej drogi, jaką przemierzyłam krokami obolałych stóp. Trampki nie nadają się do ponownego użytku. Nie wyrzucę ich jednak. Chcę pamiętać, więc czasami wyciągam ze szpargałów kartonowe pudełko. Wyciągam z papierowego opakowania trampki mojej marnotrawności, patrzę na nie i wspominam, aby nie zapomnieć kim jestem, co miałam, co straciłam, co odzyskałam i co mogłabym raz jeszcze stracić.
Syn marnotrawny to prawdziwy chrześcijanin. On bowiem najpiękniej i najlepiej zna potęgę Ojcowskiej Miłości. On również kocha szczerze i otwarcie.
Zatem jeśli w Kościele spotkasz osobę, która dopiero co obudziła się w rynsztoku, wstała z obdrapanych kolan, strzepując kurz ulicy z poszarpanych spodni, która brudna i śmierdząca a wzruszona i pokorna podbiegła pod ołtarz korząc się i błagając o łaskę przebaczenia oraz przygarnięcia, pomyśl:

oto syn marnotrawny, ten!, co umarł a ożył, zaginął a odnalazł się, a przez to całym sobą umiłował, aby być miłowanym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz