Człowiek pragnie miłości w sposób niewyobrażalny.
Codzienne życie koncentruje na poszukiwaniu miłości w pełnym jej znaczeniu i
wartości. Pragnie być bowiem człowiekiem kochanym bez względu na wszystko:
chociażby bez względu na wygląd, charakter, status społeczny czy poziom
intelektualny, wykonywaną pracę czy zainteresowania – chce być po prostu
kochanym takim, jakim jest a nie za to, co posiada lub czym został obdarzony
przez los. Szuka więc miłości idealnej. Pragnie miłości wiernej jak pies – tej,
która nie pyta, nie żąda, nie wymaga, nie oczekuje, nie ocenia a która
rozgrzewa serce, macha ogonem na widok ukochanego albo ukochanej, wybacza i
zapomina, cierpliwie znosi kaprysy i humory czy jakiekolwiek kryzysy, która
biegnie na każde zawołanie i waruje przy ukochanym albo ukochanej na zawsze, do
końca dni, do odwołania, a może nawet dłużej.
Większość jednak nie potrafi kochać. Pragnie być
kochanym, ale nie umie odwzajemnić się uczuciem, jakiego oczekuje i poszukuje.
Człowiek nie rozumie miłości, nie czuje jej, nie zna
jej potęgi i mocy, wielkości i siły. Pragnie miłości, ale tak naprawdę zmierza
niestrudzenie do zaspokojenia osobistych potrzeb egoizmu i egocentryzmu.
„Kochamy” dopóki otrzymujemy wszystko to, na czym najbardziej nam zależy,
dopóki zajmujemy zaszczytne i święte podium w codziennym życiu osoby, która
winna obdarowywać nas miłością bezwarunkową, gwarantując bezpieczeństwo i
komfort, wygodę i lekkość ciała oraz ducha. Kiedy wyszczególniony obraz
wymarzonej relacji okazuje się nie tak kolorowy i piękny, jakbyśmy tego
chcieli,… odchodzimy, rozglądamy się za kimś innym, bardziej wiernym i
zdecydowanie mniej lub w ogóle niewymagającym, za kimś, w kogo ramionach
będziemy mogli wypłynąć na ocean wyśnionego uczucia bycia tym jedynym i
wyjątkowym, tym posiadającym najsłodszą i najwspanialszą miłość. Zapominamy
jednak, że w rzeczywistości to odczuwane żądanie nie jest stanem, którego poszukujemy
i które pragniemy zdobyć, posiadać i się w nim znajdować. Pogoń za miłością
rozumianą w ten sposób jest spadaniem w bezdenną, chłodną, ciemną otchłań
paraliżującej nas z dnia na dzień coraz większym i coraz bardziej nieprzyjemnym
strachem. Wpadamy w sidła zniewolenia i nieszczęścia. Zmieniamy partnerów i
partnerki jak klamry do bielizny, tłumacząc, że to nie ten lub nie ta, że
trafił nam się model uszkodzony i wyszczerbiony. Szukamy, szukamy… i kończymy
codzienne poszukiwania na niczym – na bolesnym i gorzkim rozczarowaniu.
Wspomnianą pogoń współczesny świat określa mianem ewolucji aktualnego modelu
nowoczesnej rodziny. Ślub poprzedza rozwód z żoną albo mężem, którzy się nie
sprawdzili, nie zdali egzaminu. Gwarancja udanego związku małżeńskiego okazała
się oszustwem. Przychodzi więc pora na nową żonę i nowego męża. Dzieci z
poprzedniego związku niczym piłeczki tenisowe są odbijane przez paletki raz
jednego, raz drugiego domu, z których żaden nie jest ich stałym miejscem
zamieszkania, bo trochę się bywa u mamy a trochę u taty w cieniu następnych
pociech – owoców nowej „miłości”, lepszej, ponieważ jeszcze nie zweryfikowanej
przez problemy i trudności ludzkiego życia oraz ludzkich słabości.
Czy można debatować o ewolucji i rozwoju człowieka?
Nie ma ewolucji jeśli w rozwoju jednostki nie ma
miłości. Współczesny świat jest pełen schronisk pęczniejących od nadmiaru
bezpańskich kotów i bezdomnych psów, porzuconych zwierząt – współczesny świat
jest pełen schronisk ludzi poranionych, porzuconych, niechcianych i cierpiących
z powodu samotności.
Czymże jest miłość?!
Postarajmy ją sobie spersonalizować. Wyobraźmy sobie
miłość jako człowieka. Świat współczesny ją odrzuca. Nie umiemy, nie potrafimy
kochać naprawdę. Egoistycznie dążymy do zaspokajania własnych fizycznych czy
emocjonalnych potrzeb, więc w obliczu tak wielkiej duchowej ułomności ludzkiego
wynaturzenia, jak wspomniany stan może wyglądać?...
To człowiek odarty z osobistej wartości. Strzępy
podartego i gwałtem zdzieranego z ciała ubrania wstydliwie zasłaniają intymne
miejsca, ratując resztki ludzkiej godności. To człowiek podrapany, pobity,
krwawiący, o skórze brudnej i pokrytej sińcami. To osoba katowana kijem,
smagana batem, obrzucona pogardą i drwiną, szyderstwem i poniżeniem. To
człowiek cierpiący z powodu niewysłowionego bólu ciała i ducha, leżący
bezwładnie na ulicy pod murem lub płotem. To ktoś bezimienny i niepotrzebny, bo
zbyt słaby. To osoba o potarganych, wyszarpywanych brutalnością włosach,
posklejanych krwią, o ustach spierzchniętych i ściętych niesamowitym
pragnieniem, o oczach pełnych rozgoryczenia, żebraczo błagających o litość i
zrośniętych klejem wypluwanej obficie śliny. To ktoś odrzucany i pogardzany, a
mimo wszystko nadal kochający. To… Jezus Chrystus.
Nikt nie potrafi kochać tak jak On, ale każdy jest w
stanie być miłością i doznawać miłości – każdy, kto zna Zbawiciela osobiście.
Jezus jest źródłem poszukiwanego stanu. Chrystus jest Miłością i wszyscy ci,
którzy Go znają są w stanie kochać odpowiedzialnie, a tym samym i
sprawiedliwie, mądrze i z zaangażowaniem.
Wielu śmieje się z Poświęcenia Chrystusa. Wielu Mękę
Pańską odczytuje jako akt największej głupoty, bo przyzwolenie Ojca na tak
potworne cierpienie Syna może być tylko świadectwem bestialstwa i
najokrutniejszej zbrodni a nie Miłości.
Też tak kiedyś myślałam, zastanawiając się nad
milczeniem Boga, cierpliwie obserwującego i biernie współuczestniczącego w Męce
Jezusa. W końcu, który prawdziwie i szczerze kochający Ojciec pozwoli katom znęcać
się śmiertelnie nad umiłowanym Dzieckiem?!... Każdy rzuciłby się na ratunek w
cierpieniu konającego Syna. Każdy kochający tatuś...
Też tak kiedyś myślałam, aż do momentu, w którym do
domu wszedł mój sześcioletni syn z przerażonym pisklęciem w objęciach.
Poranionymi, obdrapanymi i delikatnie krwawiącymi rękoma obejmował małego,
upierzonego ptaka. Wodą utlenioną starałam się oczyścić rany na rekach syna. On
syczał i płakał. Uspakajałam go i zapewniałam, że wszystko będzie dobrze, że na
szczęście nie są to poważne obrażenia i że szybko się zagoją, a kiedy mój
sześcioletni syn zadał mi moje wieloletnie pytanie, nad sensem którego tak
długo się zastanawiałam, szukając mądrej odpowiedzi – Jak Bóg mógł pozwolić
cierpieć Jezusowi tak bardzo, skoro to aż tak niemiłosiernie boli?... – olśnił
mnie Duch Święty, skłaniając mnie do udzielenia mojemu dziecku odpowiedzi w
formie następującego pytania – A, dlaczego ratowałeś to pisklę, narażając
siebie? Wówczas otrzymałam wyjaśnienie od Samego Pana Boga ustami sześcioletniego
chłopca, który tak prosto i klarownie ukazał mi wielkość Swojego zamiaru i
Potęgę Miłości jaką Sam jest: „bo gdybym go stamtąd nie wyciągnął – tłumaczył
się mój syn – to ptaszek by zdechł; bo tylko ja miałem najdrobniejsze i
najdłuższe ręce, którymi mogłem go wyciągnąć z pułapki i uratować; bo musiałem
mu pomóc, gdyż jest malutki i bezbronny; bo nie mogłem pozwolić mu zginąć; bo
ja kocham ptaki mamusiu… one tak pięknie śpiewają.”
Zrozumiałam, że ludzie byli i są takimi pisklętami w
sidłach niebezpieczeństwa. Ofiara Jezusa, będąca jedynym i niepowtarzalnym
świadectwem Prawdziwej Miłości, była i jest naszym ratunkiem, wybawieniem,
ocaleniem, Życiem. Nie ma innej Drogi. To Jedyne Szczęście, którego szukamy.
Spójrzmy raz jeszcze na tę miłość – człowieka, skatowanego,
odartego z godności, cierpiącego i leżącego w rynsztoku. Dopóki nie zrozumiemy,
że to jest właśnie nasza miłość, dopóki nie podejdziemy do niej, nie podamy jej
pomocnej dłoni, nie ubierzemy, nie nakarmimy, nie doprowadzimy do przyzwoitej
czystości, dopóty nie będziemy umieli kochać i dopóty nie będziemy kochanymi za
to jakimi po prostu jesteśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz