Świat jest piękny. Natura jest majestatycznie
cudowna. Wszelkie stworzenie jest dziełem wyjątkowym.
Siedzę na ławce pod zadaszeniem gęsto splecionych
gałęzi wierzb i kasztanów, szeleszczących kojąco nade mną i wtapiających się w
błogi plusk przepływającej wolnym strumieniem wody rzeki, wijącej się pod moimi
stopami wąską wstążeczką przezrocza ogrodzonego wysokimi, strzelistymi trawami,
w których schronienie znajdują szczury wodne i kaczki. W liściastych konarach
zatrzymują się ptaki. Rozśpiewanym szczebiotem zdają się mnie zaczepiać do
rozmowy. Milczę, uważnie się im przyglądając i z wielkim rozkochaniem je
obserwując. Nie odpowiadam, więc zrywają się do lotu, przecinając szelest liści
trzepotem skrzydeł. Niekiedy stanie u brzegu rzeki gruchający gołąb. Przechadza
się dumnie wzdłuż płynącej pluskiem wody, podejrzliwym spojrzeniem wodzi na
boki, uważnie się komuś lub czemuś przygląda, a po chwili sięga dziobkiem do
strumienia, by ugasić pragnienie… i odlatuje…
Ludzie są jak ptaki. Pojawiają się w życiu człowieka
niewiadomo skąd i w jakim celu. Zatrzymują się na jakiś czas, zagadują,
rozmawiają, śpiewają i rozkochują w swoim wesołym towarzystwie, po czym nagle
zrywają się do lotu i znikają gdzieś pod nieboskłonem, zostawiając po sobie
wspomnienie, rozmarzenie, pustkę lub radość, a niekiedy i rozgoryczenie oraz
rozczarowanie…
Siedzę na ławce i rozglądam się dokoła z wielką
wdzięcznością i miłością adresowanymi do Boga – Stwórcy wszystkich i
wszystkiego, całej bajkowej rzeczywistości, w której tło jestem wkomponowana
swoją obecnością. Siedzę i czekam…
Czas wolno i rozkosznie płynie niemal bezdźwięcznym
stukaniem wskazówek, odmierzających odległość pomiędzy początkiem a końcem.
Ludzie przechodzą obok mnie – jedni w milczeniu i obojętności, drudzy z
powitaniem na ustach, a jeszcze inni z pragnieniem rozmowy, nawiązania kontaktu
lub po prostu z potrzebą odpoczynku. Siadają więc obok mnie na ławce pod
baldachimem kojącego cienia. Milczą chwilę, niczym ostrożny w koronie drzew
ptak lub podejrzliwy przy brzegu rzeki gołąb, a po chwili zagadują błahym
tematem o pogodzie, o czasach, jakich nam przyszło doczekać… Rozmowa się
rozwija. Niekiedy nabiera słodkiego rozpędu, wzbudzając serdeczne poczucie
zaufania, a co za tym idzie i szczerości, otwartości, czasami nawet przyjaźni.
Później towarzysz z ławeczki wstaje i odchodzi, i zostaję sama w ramionach
baśniowo rozrastającej się pięknem natury.
W każdym człowieku mam łaskę zobaczyć Bożą Miłość.
Nie ma znaczenia pochodzenie osoby, status społeczny, poziom intelektualny czy
posiadane umiejętności oraz wiedza – cała ta obudowa nie ma żadnego znaczenia i
wartości. Spotykając brudnego, niezbyt przyjemnie pachnącego, zarośniętego
bezdomnego, nie zastanawiam się nad przyczyną sytuacji, w której obecnie się
znajduje, nie zaglądam i nie kontroluję bagażu jego doświadczeń życiowych, sukcesów
czy porażek, po prostu spoglądam w jego oczy i widzę w nich Miłość Boga Ojca,
widzę, jak bardzo Pan kocha tą osobę, jak bardzo jest ona Mu bliska i jak
bardzo dla Niego wyjątkowa. Uśmiecham się z wdzięcznością. Błogosławię
wędrowcowi, którego droga skrzyżowała się z moją codzienną ścieżką. W sercu
czuję ogień ogromnego szacunku i sympatii. Spotkanie bowiem z człowiekiem, w
którego oczach widzę Bożą Miłość, jest dla mnie doświadczeniem żywego spotkania
się z Panem.
Siedzę więc na ławeczce pod zadaszeniem rozłożystych
koron cudownie pięknych drzew i czekam… Przechodzący obok wędrowcy mijają mnie
w milczeniu, obojętnie, a niekiedy zatrzymują się, by zaczerpnąć wody z mojego
towarzystwa, by ugasić pragnienie wypełnienia samotności, by obdarować mnie
ułamkiem swojej obecności. Błogosławię im, zawsze patrząc w ich oczy. Nie umiem
przejść obojętnie. Kocham ludzi. Lubię ich towarzystwo. Lubię ich poznawać,
rozchylając twarde, czasami zniszczone okładki ich księgi, którą jest dusza.
Kocham z nimi rozmawiać, przebywać w ich obecności, uczestniczyć w ich życiu
lub po prostu tylko przelotnej chwili – to wszystko mnie wzbogaca i
uszczęśliwia. Błogosławię im bez względu na to kim są i jacy są wobec mnie – to
nie ma żadnego znaczenia, ale… nie podążam za nimi w pędzie towarzyskich
przywilejów, codziennego życia, bo czekam…
Siedzę na ławce i cierpliwie czekam na autobus,
którym ruszę w podróż, wracając do Domu. Mam w dłoni bilet. Tęsknię za Ojcem.
Pragnę wtulić się w Jego pełne Miłości ramiona, by poczuć się prawdziwie szczęśliwą.
W Domu czeka na mnie pyszna, gorąca strawa, świeżo upieczone ciasto z owocami,
słodki deser, świeża, życiodajna woda… Pragnę usiąść przy rodzinnym stole wolna
od cierpienia, zmartwień, pokus, słabości i całego ciężaru doczesności.
Czekam… cierpliwie czekam, bo nie znam godziny
przyjazdu autokaru. Nie wiem, o której się zatrzyma na moim przystanku, by
otworzyć gościnnie przede mną drzwi, zapraszając do środka, i by później ruszyć
do przodu przyjemnym warkotem silnika drogą prowadzącą do Domu. Siedzę i
czekam… Czuwam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz