Pragnę Boga jak umierający w ogniach pustynnego
słońca człowiek, który oddałby wszystko za jedną, maleńką kroplę wody na
spieczone i poranione promieniami żaru usta. Pragnę Boga zawsze i wszędzie, całą
duszą i sercem, wbrew rozsądkowi i wszelkim logicznym wyjaśnieniom.
Nie umiem tego pragnienia opisać ani wytłumaczyć…
Nie potrafię. Potęga i piękno odczuwanego pragnienia jest stanem…, którego
człowiek nigdy (bez Bożej łaski i woli) nie będzie mógł scharakteryzować, a w
którym zawsze będzie się czuł pełen pokoju, radości i szczęścia.
Pragnę Boga.
Każdego ranka, zanim jeszcze świadomie otworzę oczy
unosząc odprężone snem powieki, już myślami mówię do Niego, wsłuchując się w
świtem spłoszony śpiew kosów. Wstaję. Nastawiam wodę w czajniku na zaparzenie
kawy i nieustannie w sobie w Nim i przy Nim jestem, debatując to o tym, to o
tamtym. Czuję Jego Ognistą, bo pełną Miłosierdzia Obecność. Z kubkiem kawy
zatrzymuję się przy oknie, wyglądam na zewnątrz, obserwuję budzący się ze snu
świat i ciągle, niestrudzenie, nieustannie z Nim rozmawiam, mówię do Boga
myślami i sercem, podziwiam Go i delektuję się Nim, zaspokajając zmysły duszy
oraz ciała. To bycie w Panu i z Panem napełnia mnie, uskrzydla, wzmacnia, uszczęśliwia,
ale i budzi we mnie z każdą minutą codziennego życia coraz większe i coraz
potężniejsze pragnienie Boga, więc idę z Nim na zakupy, na spacer, sprzątam,
gotuję, prasuję… Nawet przy czytaniu książki zatrzymuję się w zadumie,
spoglądam w oczy otaczającego mnie świata i mówię do Ojca Niebieskiego, jak do
ukochanego Człowieka siedzącego obok. Wszystko robię w Nim i z Nim – nie potrafię
inaczej.
A późnym wieczorem lub nocą, kiedy zamykam oczy
opuszczając strudzone codziennym znojem powieki, zanim jeszcze sen zgasi
światło mojej świadomości, mówię sercem i myślą do Pana, wsłuchując się w
cichnący powoli śpiew kosów jak w dźwięk kołysanki śpiewanej przez miłującego
bezgranicznie Tatusia, który dotykiem dłoni wyczesuje z potarganych trudami
codzienności włosów wszelkie niepokoje i zmartwienia.
Pragnę Boga.
Gdziekolwiek jestem, jestem w Panu i z Panem,
nieustannie z Nim rozmawiając, ale inaczej.
Ja, prawdziwa, bo stuprocentowa kobieta, która
słynie z gadulstwa, która kocha dyskutować i żartować z ludźmi, której buzia
się w towarzystwie nie zamyka, milczę jedynie przed Nim, ale to milczenie jest
tylko ciszą ust dla człowieka, bo wodospadem słów miłości i wdzięczności dla
Ojca Niebieskiego. Tylko przed Jego Obliczem, kiedy jestem przed Nim kiedy
stoję z Panem twarzą w twarz, oko w oko, wpadam w bezdźwięczność warg. Usta
milkną, odmawiają posłuszeństwa, zrastają się ciszą, a dusza pada na kolana.
Jestem taka drobniutka, krucha, taka nędzna i
mizerna, taka nijaka, brudna i słaba, grzeszna. Widzę tę swoją marność nad marnościami
kiedy staję przed Nim i dzięki temu jeszcze bardziej i jeszcze mocniej i
jeszcze szalenie Go kocham i jeszcze więcej Go pragnę, odczuwając jednocześnie
ogromną wdzięczność za to, że On miłuje mnie mimo wszystko i że to On Swoim
Miłosierdziem nadaje mi wartość, tożsamość, imię. W obliczu Jego piękna i
potęgi jestem jedynie w stanie wydusić duszą jedno słowo, jeden zwrot: „PRAGNĘ,
ja – cała Twoja”. Wszystkie słowa są takie słabe, zbyt skromne, małe i
nieudolne… Przynajmniej ja – gaduła, skrobipiórek nie potrafię znaleźć zwrotów,
które byłyby godnym środkiem wyrazu do odzwierciedlenia tego wszystkiego, co
czuję i co się ze mną dzieje, więc milczę…
Pragnę Boga.
Bez Pana mnie nie ma, nie istnieję, jestem niczym…
Pragnę Boga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz