poniedziałek, 15 stycznia 2018

POCHODNIA

„Pan rzekł do Mojżesza: Zstąp na dół, bo sprzeniewierzył się lud twój, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej. Bardzo szybko zawrócił z drogi, którą im nakazałem, i utworzyli sobie posąg z cielca odlanego z metalu, i oddali mu pokłon, i złożyli mu ofiary, mówiąc: „Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej”.
I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Pozwól Mi, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem.”
(Wj 32,7-14)

Pamiętam bardzo dobrze czas, w którym moje ciało sprzeniewierzyło się mojej woli. Każdy, nawet najdrobniejszy, banalny ruch sprawiał okropny ból. Fizyczny bunt ciała wobec duszy, odrzucający pragnienie niezależnego i samodzielnego wykonywania nawet tych najbardziej banalnych czynności z obowiązków czy konieczności codziennego życia, był potworny i okrutny, bo zadający psychiczne cierpienie wynikające ze świadomości uzależnienia od życzliwości kogoś bliskiego. To rozszczepienie natury człowieka, jako istoty stanowiącej całość metafizycznej i materialnej części bytu, jest źródłem potwornego bólu.
Jak bardzo zatem musi cierpieć Bóg, który traci bezcenną cząstkę Swojego Miłosiernego Serca, czyli ludzi, odrzucających Jego Ojcowską Obecność w swoim codziennym życiu a nawet w ogóle Jego Istnienie?!...
Byłam wówczas pod lupą medycznych, skrupulatnych badań. Pielgrzymowałam po gabinetach lekarzy różnych specjalizacji.
Dolegliwości tajemniczego cierpienia ciała zaczęły się od bólu, łzawienia i niesprawności prawego oka, które nie potrafiło uchwycić wyraźnych konturów otaczającego mnie świata, więc nieprzyjemną walkę o zdrowie zaczęłam od okulisty, podejrzewającego zapalenie nerwu wzrokowego. Następnym etapem wspinania się po szczeblach medycznych konsultacji i badań był kardiolog, laryngolog i neurolog. W okresie trzech miesięcy miałam wykonanych pięć rezonansów magnetycznych. Pobrano mi płyn mózgowo – rdzeniowy. Szukano przyczyny i skutków mojego tragicznego stanu zdrowia. A, ja…
Zmagałam się z przeokropnym bólem głowy, niesprawnością fizyczną, życiem po omacku, ponieważ obraz wszystkiego, co widziałam, był niewyraźny i zamazany, a często nawet przypominał pasiasty, skaczący ekran zepsutego telewizora kineskopowego. Mąż często przenosił mnie z jednego pomieszczenia w mieszkaniu do drugiego na rękach. Ból i drżenie mięśni uniemożliwiało mi bowiem samodzielne poruszanie się, więc korzystałam z jego uprzejmości. Upuszczałam naczynia, które rozbijały się o podłogę z trzaskiem szkła na drobne kawałki a które trzymałam w dłoni, a w lustrze widziałam odbicie spuchniętej twarzy, zrównanej z nosem po prawej stronie…
To był koszmar. A, mimo wszystko walczyłam, nie narzekałam, pocieszałam zatroskanego męża, na którego niekiedy potrafiłam jeszcze nakrzyczeć, gdy ten za bardzo się nade mną umartwiał, zaciskałam zęby, dźwigając swój nie do opisania ból i starałam się być potrzebna oraz użyteczna.
Na Mszy Świętej z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie to wszystko zostało mi całkowicie przez Boga odebrane. Pan wywiódł mnie z ziemi egipskiej. Wyprowadził mnie z ciemności w światłość.
Wiele osób zadawało mi wówczas pytanie: „Dlaczego akurat ty a nie ktoś inny? DLACZEGO? Przecież w tłumie uczestniczących w nabożeństwie byli na pewno i tacy, którzy przyszli na modlitwę, pragnęli uwolnienia i uzdrowienia, a opuścili Dom Boży z rozczarowaniem, bo nie otrzymali tego, po co przybyli. DLACZEGO?
Zastanawiałam się nad tym i prosiłam o odpowiedź Pana Boga, modląc się gorliwie, aż otrzymałam jasne, bardzo konkretne wyjaśnienie: BO!, nie miałam gniewu w sercu, BO!, potrafiłam przebaczyć, BO!, nigdy nie patrzyłam na drugiego człowieka jak na kogoś gorszego ode mnie i tym samym zasługującego na odrzucenie, BO!, w każdym widziałam dobro, nawet jeśli nie było go zbyt wiele.
Absolutnie nie jestem kimś wyjątkowym. Odczuwam złość. Grzeszę. Babrzę się w błocie doczesnego świata. Jestem impulsywna, wybuchowa. Potrafię grzmotem pioruna uderzyć pięścią w stół, jak coś mi się nie podoba, jak rani moją wrażliwość moralną. Wpadam w rodzinę i w towarzystwo bardzo często błyskawicą okropnej burzy, ale… (jak się tak dobrze nad sobą zastanowię) rzeczywiście nie umiałam i nie umiem na człowieka spojrzeć przedmiotowo - nawet!, jeśli nie czuję sympatii, zawsze staram się okazać szacunek. Poza tym nie chcę być w dłoni Boga świeczką, której płomień może być zdmuchnięty przez byle jaki podmuch codziennych trudności czy pokus. Nie chcę być lampką naftową, której światło z wielkim wysiłkiem przeciska się w gęstwinie ciemności, rozsuwając na boki jej czarną kotarę strachu i wskazując kałużą światła kierunek słusznej drogi, znajdującej się właśnie tu i teraz pod stopami. Chcę, pragnę!, być w dłoni Boga pochodnią. Proszę Go, by uczynił ze mnie porządne, skuteczne źródło Prawdy. Pragnę być w dłoni Ojca Niebieskiego pochodnią, której ogień trawi płomieniami ciemność, topi ją i niszczy, odsłaniając ludziom szlak zbawienia. Nie chcę być byle kim. Nie chcę być człowiekiem o „twardym karku”. Niech więc mnie urabia, gniecie, przekształca, tworzy na nowo z każdą minutą, godziną, dniem i miesiącem. Niech mnie trzyma w dłoni, rzeźbiąc palcami w plastelinie ciała ducha spełniającego Jego oczekiwania i Jego wolę.
Myślę, że to! jest ważne we Mszy Świętej z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie – pragnienie człowieka, jego czystość i otwartość serca, jego kark, który potrafi się schylić przed Panem i oddać Mu hołd, by pokornie przyjąć Jego pełną, królewską władzę nad nim – mizerną istotą ludzką.
Wielu ludzi opuszcza mury Domu Bożego z narzekaniem na pusty kosz, bo niewypełniony darami uwolnienia i uzdrowienia. Lamentują i krytykują więc, nie zwracając uwagi na siebie samych, rozgrzeszając się i upiększając. Nie dostrzegają winy w sobie, ale w Bogu, którego chcą mieć i posiadać w codziennym życiu, lecz na własnych warunkach. Doszukują się zakłamania i bzdury w Mszach Świętych z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie, bo tak naprawdę boją się Panu zaufać i oddać bezgranicznie, bezwarunkowo jak dziecko zastygające bezpiecznie i z miłością w ramionach Ojca. Chcą, by Bóg był, ale obok jako pasażer a nie Woźnica naszego konnego powozu życia doczesnego. Przychodzą do Kościoła z koszami i z nadzieją na obfite owoce, ale… „nie przychodzą do Pana, nie przyjmują Go i nie szukają chwały, która pochodzi od samego Boga” (J 5,31-47) i ci właśnie… wracają do domu z niczym, z tym samym bólem i cierpieniem chorób doczesnego świata, z rozczarowaniem i złością, samotnością i koniecznością nieustannego oraz bezsensownego poszukiwania spełnienia.

Nie ma innej Drogi do bycia prawdziwie szczęśliwym jak Ojciec Niebieski, jak Jezus. Wiem to! z własnego doświadczenia. Dlatego!  - PRAGNĘ BYĆ w dłoni Boga POCHODNIĄ.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz