„Pan rzekł do Mojżesza: Zstąp na dół, bo
sprzeniewierzył się lud twój, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej. Bardzo
szybko zawrócił z drogi, którą im nakazałem, i utworzyli sobie posąg z cielca
odlanego z metalu, i oddali mu pokłon, i złożyli mu ofiary, mówiąc: „Izraelu, oto
twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej”.
I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: Widzę, że lud
ten jest ludem o twardym karku. Pozwól Mi, aby rozpalił się gniew mój na nich.
Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem.”
(Wj 32,7-14)
Pamiętam bardzo dobrze czas, w którym moje ciało
sprzeniewierzyło się mojej woli. Każdy, nawet najdrobniejszy, banalny ruch
sprawiał okropny ból. Fizyczny bunt ciała wobec duszy, odrzucający pragnienie
niezależnego i samodzielnego wykonywania nawet tych najbardziej banalnych
czynności z obowiązków czy konieczności codziennego życia, był potworny i
okrutny, bo zadający psychiczne cierpienie wynikające ze świadomości
uzależnienia od życzliwości kogoś bliskiego. To rozszczepienie natury
człowieka, jako istoty stanowiącej całość metafizycznej i materialnej części
bytu, jest źródłem potwornego bólu.
Jak bardzo zatem musi cierpieć Bóg, który traci
bezcenną cząstkę Swojego Miłosiernego Serca, czyli ludzi, odrzucających Jego
Ojcowską Obecność w swoim codziennym życiu a nawet w ogóle Jego Istnienie?!...
Byłam wówczas pod lupą medycznych, skrupulatnych
badań. Pielgrzymowałam po gabinetach lekarzy różnych specjalizacji.
Dolegliwości tajemniczego cierpienia ciała zaczęły
się od bólu, łzawienia i niesprawności prawego oka, które nie potrafiło
uchwycić wyraźnych konturów otaczającego mnie świata, więc nieprzyjemną walkę o
zdrowie zaczęłam od okulisty, podejrzewającego zapalenie nerwu wzrokowego.
Następnym etapem wspinania się po szczeblach medycznych konsultacji i badań był
kardiolog, laryngolog i neurolog. W okresie trzech miesięcy miałam wykonanych
pięć rezonansów magnetycznych. Pobrano mi płyn mózgowo – rdzeniowy. Szukano
przyczyny i skutków mojego tragicznego stanu zdrowia. A, ja…
Zmagałam się z przeokropnym bólem głowy, niesprawnością
fizyczną, życiem po omacku, ponieważ obraz wszystkiego, co widziałam, był
niewyraźny i zamazany, a często nawet przypominał pasiasty, skaczący ekran
zepsutego telewizora kineskopowego. Mąż często przenosił mnie z jednego
pomieszczenia w mieszkaniu do drugiego na rękach. Ból i drżenie mięśni
uniemożliwiało mi bowiem samodzielne poruszanie się, więc korzystałam z jego
uprzejmości. Upuszczałam naczynia, które rozbijały się o podłogę z trzaskiem
szkła na drobne kawałki a które trzymałam w dłoni, a w lustrze widziałam
odbicie spuchniętej twarzy, zrównanej z nosem po prawej stronie…
To był koszmar. A, mimo wszystko walczyłam, nie
narzekałam, pocieszałam zatroskanego męża, na którego niekiedy potrafiłam
jeszcze nakrzyczeć, gdy ten za bardzo się nade mną umartwiał, zaciskałam zęby,
dźwigając swój nie do opisania ból i starałam się być potrzebna oraz użyteczna.
Na Mszy Świętej z modlitwą o uwolnienie i
uzdrowienie to wszystko zostało mi całkowicie przez Boga odebrane. Pan wywiódł
mnie z ziemi egipskiej. Wyprowadził mnie z ciemności w światłość.
Wiele osób zadawało mi wówczas pytanie: „Dlaczego
akurat ty a nie ktoś inny? DLACZEGO? Przecież w tłumie uczestniczących w
nabożeństwie byli na pewno i tacy, którzy przyszli na modlitwę, pragnęli
uwolnienia i uzdrowienia, a opuścili Dom Boży z rozczarowaniem, bo nie
otrzymali tego, po co przybyli. DLACZEGO?
Zastanawiałam się nad tym i prosiłam o odpowiedź
Pana Boga, modląc się gorliwie, aż otrzymałam jasne, bardzo konkretne
wyjaśnienie: BO!, nie miałam gniewu w sercu, BO!, potrafiłam przebaczyć, BO!,
nigdy nie patrzyłam na drugiego człowieka jak na kogoś gorszego ode mnie i tym
samym zasługującego na odrzucenie, BO!, w każdym widziałam dobro, nawet jeśli
nie było go zbyt wiele.
Absolutnie nie jestem kimś wyjątkowym. Odczuwam
złość. Grzeszę. Babrzę się w błocie doczesnego świata. Jestem impulsywna,
wybuchowa. Potrafię grzmotem pioruna uderzyć pięścią w stół, jak coś mi się nie
podoba, jak rani moją wrażliwość moralną. Wpadam w rodzinę i w towarzystwo
bardzo często błyskawicą okropnej burzy, ale… (jak się tak dobrze nad sobą
zastanowię) rzeczywiście nie umiałam i nie umiem na człowieka spojrzeć
przedmiotowo - nawet!, jeśli nie czuję sympatii, zawsze staram się okazać
szacunek. Poza tym nie chcę być w dłoni Boga świeczką, której płomień może być
zdmuchnięty przez byle jaki podmuch codziennych trudności czy pokus. Nie chcę
być lampką naftową, której światło z wielkim wysiłkiem przeciska się w
gęstwinie ciemności, rozsuwając na boki jej czarną kotarę strachu i wskazując
kałużą światła kierunek słusznej drogi, znajdującej się właśnie tu i teraz pod
stopami. Chcę, pragnę!, być w dłoni Boga pochodnią. Proszę Go, by uczynił ze
mnie porządne, skuteczne źródło Prawdy. Pragnę być w dłoni Ojca Niebieskiego
pochodnią, której ogień trawi płomieniami ciemność, topi ją i niszczy,
odsłaniając ludziom szlak zbawienia. Nie chcę być byle kim. Nie chcę być
człowiekiem o „twardym karku”. Niech więc mnie urabia, gniecie, przekształca,
tworzy na nowo z każdą minutą, godziną, dniem i miesiącem. Niech mnie trzyma w
dłoni, rzeźbiąc palcami w plastelinie ciała ducha spełniającego Jego
oczekiwania i Jego wolę.
Myślę, że to! jest ważne we Mszy Świętej z modlitwą
o uwolnienie i uzdrowienie – pragnienie człowieka, jego czystość i otwartość
serca, jego kark, który potrafi się schylić przed Panem i oddać Mu hołd, by
pokornie przyjąć Jego pełną, królewską władzę nad nim – mizerną istotą ludzką.
Wielu ludzi opuszcza mury Domu Bożego z narzekaniem
na pusty kosz, bo niewypełniony darami uwolnienia i uzdrowienia. Lamentują i
krytykują więc, nie zwracając uwagi na siebie samych, rozgrzeszając się i
upiększając. Nie dostrzegają winy w sobie, ale w Bogu, którego chcą mieć i
posiadać w codziennym życiu, lecz na własnych warunkach. Doszukują się
zakłamania i bzdury w Mszach Świętych z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie, bo
tak naprawdę boją się Panu zaufać i oddać bezgranicznie, bezwarunkowo jak
dziecko zastygające bezpiecznie i z miłością w ramionach Ojca. Chcą, by Bóg
był, ale obok jako pasażer a nie Woźnica naszego konnego powozu życia
doczesnego. Przychodzą do Kościoła z koszami i z nadzieją na obfite owoce, ale…
„nie przychodzą do Pana, nie przyjmują Go i nie szukają chwały, która pochodzi
od samego Boga” (J 5,31-47) i ci właśnie… wracają do domu z niczym, z tym samym
bólem i cierpieniem chorób doczesnego świata, z rozczarowaniem i złością,
samotnością i koniecznością nieustannego oraz bezsensownego poszukiwania
spełnienia.
Nie ma innej Drogi do bycia prawdziwie szczęśliwym
jak Ojciec Niebieski, jak Jezus. Wiem to! z własnego doświadczenia.
Dlatego! - PRAGNĘ BYĆ w dłoni Boga
POCHODNIĄ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz