Obudziłam się o 4:30, kiedy mąż przygotowywał się do
pracy. Nie miałam ochoty wstawać, więc leniwie niczym mruczący kot leżałam
jeszcze w łóżku nasłuchując odgłosów jego krzątaniny. Przed wyjściem z domu
wszedł do pokoju, by się pożegnać. Wspólnie zmówiliśmy błogosławieństwo z
Księgi Liczb (6,24-27), które otrzymałam jako receptę na duchowe dolegliwości
od s. Gertrudy z Miasteczka Krwi Chrystusa w Rawie Mazowieckiej i bez którego
nie rozpoczynamy dnia w mojej skromnej, trzyosobowej rodzinie, poczym na
dowidzenia wymieniliśmy się uśmiechami i najważniejszym zwrotem: „Z Panem
Bogiem”, a kiedy już usłyszałam trzask zamykanych drzwi, pomyślałam, że wtulę
się jeszcze w poduchy i kołdrę, aby troszeczkę poleniuchować, ale usłyszałam Jezusa
chodzącego po mieszkaniu, starającego się mnie nie zaczepiać Swoją Obecnością –
stąpał na paluszkach i niemal bezszelestnie przemierzał poszczególne
pomieszczenia jakby sprawdzał, czy wszystko jest w należytym porządku. Wstałam.
- Zaparzę kawę. – zaproponowałam, a on przyłożył
palec do ust, prosząc o ciszę, więc bezdźwięcznymi ruchami przeniosłam się do
kuchni, by nie obudzić śpiącego w sąsiednim pokoju syna. Absolutnie nie czułam
zażenowania czy podenerwowania wizytą tak wyjątkowego Gościa. Żadna to bowiem
sztuka przyjąć w domu Jezusa, ponieważ On pije i je to, co gospodarz, bez
kaprysu czy szczególnych życzeń, więc wsypałam do kubków dwie łyżeczki kawy i
zalałam je wrzątkiem, poczym do środka wrzuciłam dwie kostki cukru. Wchodząc do
pokoju, zastałam Go siedzącego przy stole i przeglądającego listy – intencje.
Postawiłam kubki na blacie. Usiadłam obok i włączyłam komputer, by cokolwiek
napisać na temat dzisiejszego poranku. Siedzieliśmy tak obok siebie pogrążeni w
pracy: On czytał listy raz się uśmiechając a raz pogrążając w smutku i zadumie,
a ja wystukiwałam na klawiaturze dźwięki poszczególnych liter, ustawiając je w
odpowiednich zrostach i szeregach. Milczeliśmy oboje. Po chwili wstał,
trzymając w dłoniach kubek kawy. Podszedł do okna i patrzył gdzieś w głąb
ciemności, w głąb smacznie jeszcze śpiącej nocy. „Pewnie zaraz będzie musiał
iść dalej” – pomyślałam, a On serdecznie i szeroko się uśmiechnął zanurzając
pełne miłości spojrzenie w moje niedyskretne oczy, zdradzające egoistyczne
pragnienie, by został.
- Wiem. – oznajmiłam zdemaskowana i zawstydzona –
Nie jestem sama jedna, jedyna na tym świecie. Musisz przecież odwiedzić i
przywitać w dniu dzisiejszym innych, czekających z gorącą herbatą czy smacznym
śniadaniem.
- Ale z tobą – odpowiedział ciepłym, aksamitnym
głosem – zawsze byłem, jestem i będę. Wiesz przecież.
- Wybacz mi Panie Jezu, – uśmiechnęłam się z
delikatnym rozgoryczeniem jak dziecko, które właśnie musi się pożegnać z
rodzicem wyruszającym do pracy – ale tak bardzo pragnę czuć Twoją Obecność
namacalnie, każdym zmysłem, całą duszą i ciałem, by dzisiejszy dany mi czas
wypełnić godnie i owocnie, a bez Ciebie… jestem po prostu niczym.
Podszedł do mnie, serdecznie się uśmiechając. Objął
mnie mocno ojcowskimi ramionami, obsypując płochą głowę pocałunkami, poczym
zajrzał w oczy i powiedział:
- Każdy czyn, każda myśl, wszystko, cokolwiek
zrobisz będzie owocem dnia dzisiejszego i nawet jeśli wrzucisz do kosza
robaczywe jabłko, nie trwóż się, bowiem i ono będzie soczyste mimo swej
niedoskonałości. Owoce niepryskane, nieskażone i naturalne zawsze są
najsłodsze, i mile widziane przez Boga w Jego sadzie, bo i z nich można coś
pożytecznego zrobić, pyszny dżem chociażby. Ważne, by każda praca, nawet
najdrobniejsza i najmniej efektowna była wykonana z zaangażowaniem serca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz