poniedziałek, 15 stycznia 2018

PORANNA KAWA

Obudziłam się o 4:30, kiedy mąż przygotowywał się do pracy. Nie miałam ochoty wstawać, więc leniwie niczym mruczący kot leżałam jeszcze w łóżku nasłuchując odgłosów jego krzątaniny. Przed wyjściem z domu wszedł do pokoju, by się pożegnać. Wspólnie zmówiliśmy błogosławieństwo z Księgi Liczb (6,24-27), które otrzymałam jako receptę na duchowe dolegliwości od s. Gertrudy z Miasteczka Krwi Chrystusa w Rawie Mazowieckiej i bez którego nie rozpoczynamy dnia w mojej skromnej, trzyosobowej rodzinie, poczym na dowidzenia wymieniliśmy się uśmiechami i najważniejszym zwrotem: „Z Panem Bogiem”, a kiedy już usłyszałam trzask zamykanych drzwi, pomyślałam, że wtulę się jeszcze w poduchy i kołdrę, aby troszeczkę poleniuchować, ale usłyszałam Jezusa chodzącego po mieszkaniu, starającego się mnie nie zaczepiać Swoją Obecnością – stąpał na paluszkach i niemal bezszelestnie przemierzał poszczególne pomieszczenia jakby sprawdzał, czy wszystko jest w należytym porządku. Wstałam.
- Zaparzę kawę. – zaproponowałam, a on przyłożył palec do ust, prosząc o ciszę, więc bezdźwięcznymi ruchami przeniosłam się do kuchni, by nie obudzić śpiącego w sąsiednim pokoju syna. Absolutnie nie czułam zażenowania czy podenerwowania wizytą tak wyjątkowego Gościa. Żadna to bowiem sztuka przyjąć w domu Jezusa, ponieważ On pije i je to, co gospodarz, bez kaprysu czy szczególnych życzeń, więc wsypałam do kubków dwie łyżeczki kawy i zalałam je wrzątkiem, poczym do środka wrzuciłam dwie kostki cukru. Wchodząc do pokoju, zastałam Go siedzącego przy stole i przeglądającego listy – intencje. Postawiłam kubki na blacie. Usiadłam obok i włączyłam komputer, by cokolwiek napisać na temat dzisiejszego poranku. Siedzieliśmy tak obok siebie pogrążeni w pracy: On czytał listy raz się uśmiechając a raz pogrążając w smutku i zadumie, a ja wystukiwałam na klawiaturze dźwięki poszczególnych liter, ustawiając je w odpowiednich zrostach i szeregach. Milczeliśmy oboje. Po chwili wstał, trzymając w dłoniach kubek kawy. Podszedł do okna i patrzył gdzieś w głąb ciemności, w głąb smacznie jeszcze śpiącej nocy. „Pewnie zaraz będzie musiał iść dalej” – pomyślałam, a On serdecznie i szeroko się uśmiechnął zanurzając pełne miłości spojrzenie w moje niedyskretne oczy, zdradzające egoistyczne pragnienie, by został.
- Wiem. – oznajmiłam zdemaskowana i zawstydzona – Nie jestem sama jedna, jedyna na tym świecie. Musisz przecież odwiedzić i przywitać w dniu dzisiejszym innych, czekających z gorącą herbatą czy smacznym śniadaniem.
- Ale z tobą – odpowiedział ciepłym, aksamitnym głosem – zawsze byłem, jestem i będę. Wiesz przecież.
- Wybacz mi Panie Jezu, – uśmiechnęłam się z delikatnym rozgoryczeniem jak dziecko, które właśnie musi się pożegnać z rodzicem wyruszającym do pracy – ale tak bardzo pragnę czuć Twoją Obecność namacalnie, każdym zmysłem, całą duszą i ciałem, by dzisiejszy dany mi czas wypełnić godnie i owocnie, a bez Ciebie… jestem po prostu niczym.
Podszedł do mnie, serdecznie się uśmiechając. Objął mnie mocno ojcowskimi ramionami, obsypując płochą głowę pocałunkami, poczym zajrzał w oczy i powiedział:

- Każdy czyn, każda myśl, wszystko, cokolwiek zrobisz będzie owocem dnia dzisiejszego i nawet jeśli wrzucisz do kosza robaczywe jabłko, nie trwóż się, bowiem i ono będzie soczyste mimo swej niedoskonałości. Owoce niepryskane, nieskażone i naturalne zawsze są najsłodsze, i mile widziane przez Boga w Jego sadzie, bo i z nich można coś pożytecznego zrobić, pyszny dżem chociażby. Ważne, by każda praca, nawet najdrobniejsza i najmniej efektowna była wykonana z zaangażowaniem serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz