„Nie myśl, że
osoba, w której nie błyszczą cnoty przez ciebie dostrzegane, nie jest cenna w
oczach Boga. Cenna jest dzięki cnotom, których ty nie widzisz.”
św.
Jan od Krzyża
Radość… Czymże jest radość? Czym jest wesołość
natury i płynąca z niej beztroska oraz spontaniczność?
Porównałabym wspomniany stan ducha do karuzeli,
która obraca się dokoła niczym rozłożysta spódnica baletnicy coraz szybciej i
szybciej, i szybciej, i jeszcze szybciej… Dorośli i dzieci wirujący torem koła
o określonej średnicy cieszą się, uwalniając w sobie stan niepohamowanej
beztroski. Duch rozbawionych topnieje w słodyczy radosnych, szalonych obrotów.
Karuzela wiruje w spontanicznym tańcu mieniąc się różnorodnością barw i
światełek. W przestrzeni unosi się muzyka towarzysząca zabawie. Karuzela wiruje
coraz szybciej i szybciej. Każdy obrót jest jak pokaz slajdów prezentowanych w
sposób błyskawiczny i w związku z tym niewyraźny. Mijane obrazy zlewają się ze
sobą, tworząc plamę bezkształtnych, różnokolorowych plam. W zabawie trudno już
nawet zlokalizować miejsce, w którym pod karuzelą czeka na nas ktoś bliski.
Nikomu jednak nie przeszkadza ten kalejdoskop wypełniający otoczenie. Nieliczni
czują mdłości, chcą zakończyć szaleństwo dzikich obrotów. Większość jednak nasyca
się zabawą i pęcznieje radością. Pędzą obrotowym torem monotonnego kierunku,
mijając otoczenie wszechobecnej rzeczywistości w sposób obojętny, bo niemożliwy
do zidentyfikowania. Czas mija. Trudno nawet w tej szalenie spontanicznej
zabawie zorientować się którą godzinę z kolei traci się lub spędza na
delektowaniu się uciechą.
Jestem inna.
Przepełnia mnie melancholia i otula troskliwym
ramieniem głęboka zaduma. Niekiedy zatrzymuję się bez powodu w „nic”
nieznaczącym miejscu. Rozglądam się dokoła. Zastanawiam się nad własną
marnością i kruchością, nad delikatnością i przemijaniem świata, w którym było
mi dane żyć. Przyglądam się mijanym ludziom. Wkradam się spojrzeniem w ich
oczy. Staram się ogarnąć sobą wszystkich i wszystko, by poczuć każdy, nawet
najdrobniejszy, niezauważalny detal.
Na karuzeli nie jest to możliwe.
Często przyglądam się mężowi, pochłoniętemu jakimś
zajęciem. Obserwuję go i wspominam dobre chwile wspólnie spędzonego czasu,
gorzkie momenty przykrych doświadczeń, wzloty i upadki… Później zastanawiam się
nad przyszłością, którą mogłabym być zmuszona przeżyć bez jego towarzystwa i
wówczas… czuję ból tęsknoty za nim, ciężar głuchoniemej ciszy, przygnębienie
samotności… i wówczas rozumiem jak wiele pięknego dostałam od Boga, i wówczas bez
powodu, spontanicznie, z wdzięcznością i szczerością przebijam się przez
milczenie zaczepiając mojego męża prawdziwym wyznaniem, krótkim, ale jakże
żywym zwrotem – „kocham cię”.
Niekiedy siedzę obok syna, bacznie go obserwując
jakbym próbowała nasycić ciało i duszę jego obecnością. Wspominam, żałuję
matczynych ułomności i błędów, raduję się momentami rodzicielskiej słodyczy, i
dostrzegam, jak cudownie obdarował mnie Bóg młodym człowiekiem, z którym
przecież w każdej chwili mogłabym się rozstać w nieplanowany, zaskakujący i
brutalny sposób, który nie jest mi dany na zawsze… Wtedy ogarnia mnie stan
olbrzymiej wdzięczności i szczęścia. Obejmuję syna z wielką miłością i szeptem
wkradam się do jego ucha prawdziwym, szczerym wyznaniem i krótkim, ale jakże
żywym zwrotem – „kocham cię”.
Każdego ranka staję w oknie z kubkiem gorącej kawy.
Patrzę na drzewa wyrastające przede mną z ziemi i zmieniające się z każdą
chwilą, z każdą porą roku. Obserwuję ptaki szczebioczące lub rozśpiewane.
Dotykam wzrokiem liści, pąków, gałęzi i błądzę spojrzeniem po drzemiącym
jeszcze niebie, na którym słońce rozkłada pajęczynę własnego światła, wdrapując
się leniwie na nieboskłon. Dostrzegam koronkowe robótki pająków rozwieszone w
źdźbłach trawy i skropione koralami porannej rosy, i widzę owady ślizgiem
pląsające po szybach, i znowu czuję nieopisaną wdzięczność za to przepiękne
dzieło cudu, jakim otoczył i otacza mnie Bóg.
Na karuzeli nie jest to możliwe.
Jestem kobietą szczęśliwą. Za taką siebie uważam.
Jestem szczęśliwą i bogatą. Mam tak wiele i mam to wszystko, co jest niezbędne
do pełni życia – mam dach nad głową, chleb, wspaniałą rodzinę, prześliczną
naturę kreującą świat na cud istnienia, i melancholię w sercu, pozwalającą mi zastygnąć
w biegu codziennego szaleństwa, wypłynąć wzrokiem na przestworza otaczającej
mnie rzeczywistości, zrozumieć wartość czasu, którego przemijanie nie zatrzyma
nigdy i nigdy nie powtórzy drugiej szansy na bycie człowiekiem w pełnym
znaczeniu tego przywileju…
Na karuzeli jest to niemożliwe.
Wielu ludzi odbiera mnie jako osobę smutną,
przygnębioną, nieszczęśliwą. Wielu obejmuje mnie troskliwym ramieniem,
pocieszając i tłumacząc, że powinnam uwierzyć w siebie, bo jestem człowiekiem
wyjątkowym i wartościowym. Wielu widzi mnie inaczej niż czuję siebie samą w głębi
duszy i w głębi własnego serca.
Dziękuję za to, że jesteście i że troszczycie się o
mnie – to kolejny prezent od Pana Boga, za który jestem szczerze wdzięczna.
Zapewniam jednak, że nie ma powodu do obaw.
Widzę w sobie nicość, marność, słabość i grzeszność.
Dostrzegam brud, który mnie wypełnia, dlatego nieustannie mówię o sobie, że
„dobrą kobietą jestem, do rany przyłóż, a gangrena się wda”...
Pragnę jednak zaznaczyć, iż przez tę skorupę
nędzności jaką jestem przebija się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu ostrze
najgorętszej oraz najbardziej ognistej Miłości – Bóg, którego Obecność w każdej
sekundzie własnego, doczesnego życia czuję namacalnie i prawdziwie dzięki
właśnie melancholii, chwilom zadumy, smutkowi, który tak wspaniale zbliża do
Ojca Niebieskiego, cierpieniu, które tak wiarygodnie udowadnia ludzkie
pokrewieństwo ze Stwórcą, i radości, będącej owocem świadomości istnienia jako
cudu i daru.
Na spacerze, w domu, w pracy, w kuchni przy
wykonywaniu banalnych czynności, w każdym słowie i w każdym człowieku… po
prostu wszędzie Go spotykam, bo i do każdej sytuacji codziennego życia, nawet
tej najprostszej i „nieistotnej”, serdecznie Go zapraszam.
Gdybym była człowiekiem z karuzeli… może w ogóle nie
umiałabym Go zauważyć, nie potrafiłabym w szalonym wirze obrotów zlokalizować
miejsca, w którym stoi i cierpliwie na mnie czeka. Mijałabym wesoła i
rozbawiona obrazy rzeczywistości zlewające się ze sobą na płótnie rozmazanych
barw i bezkształtów. Nie zauważyłabym drogocenności czasu, bezcenności
wszystkiego, czego doświadczam, neuronów na blaszkach liści czy kubełków
nektaru dźwiganych przez pszczoły na tylnich odnóżach… Ominęłoby mnie tak
wiele.
A, przecież nie ma nic cenniejszego jak starzenie
się u boku ukochanej osoby – przyjaciela, jak matczyna asekuracja dojrzewającego
dziecka, cisza drażniona odgłosem łyżeczki budzącej szkło szklanki, w której
ktoś bliski sercu miesza herbatę, jak pikantny zapach porannego powietrza
doprawionego szczyptą chłodu i rosy, jak szelest liści i szum deszczu, jak
uśmiech na ustach obcej osoby mijanej na chodniku i serdeczność w jej
źrenicach, jak każda chwila czasu nie roztrwoniona bezmyślnie niczym majątek
odziedziczony i sprzeniewierzony bezdusznie.
W tym wszystkim jest Bóg.
Jestem szczęśliwa, ale inaczej. Zapewniam, że moja
dusza naprawdę ma skrzydła, i szczerze z całego serca dziękuję Bogu za
melancholię, dzięki której pozwala mi doświadczyć tak wiele w tak zmysłowy i
świadomy sposób.
Jestem szczęśliwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz