Listopadowo…
Zaduma gęstnieje w jesiennej przestrzeni zalewając
ulice, chodniki, ścieżyny i jakiekolwiek istniejące przejścia stanem
paraliżującej nostalgii. Niemożliwością jest by człowiek przemknął obok
niepostrzeżenie. Chcąc, nie chcąc wtapia się w jej ramiona i zastyga w bezruchu
przeogromnej refleksji, obserwując własne myśli dryfujące w powietrzu
złocistymi żaglówkami opadających tanecznie na ziemię liści. Wszystko zdaje się
istnieć w sąsiedztwie niczym obraz impresjonizmu podziwiany z odpowiedniej
odległości, pozwalającej uchwycić perspektywę piękna utrwalonej chwili… a już zaprzeszłej.
Listopadowo…
Stoję w oknie z kubkiem kawy. Wplątuję rozmarzony
wzrok w pajęczynę brzozowych gałęzi szeleszczących resztką pomarańczowo –
złocistych liści i czuję duchową ociężałość. Nie mam ochoty kompletnie na nic
(!). Stałabym tak posągowo wtopiona w tło jesiennego obrazu z całkowitym
oddaniem i ufnością, jakby czas w ogóle nie istniał, jakby świat wstrzymał
oddech i zamarł w kadrze tego jednego, szczególnego momentu. Wszystkie ambitne
plany i zadania snute wieczorem, wszystkie wytyczane skrupulatnie nocą cele i
zamierzenia, rankiem znikają porzucając mnie w całkowitej, bezdennej pustce.
Bezradnie – w odczuwanej, paraliżującej mnie niemocy – wzdycham do Pana Boga o
tchnienie w ciało oraz duszę życia. Błagam o litość. Szukam jakiejkolwiek
inspiracji do działania. Pragnę wychylić się z tej potwornej, okropnej, bo
ciasnej i niewygodnej skorupy nicości, ale nie potrafię. Wzdycham więc i proszę
Pana Boga o pomoc. Niech mnie wyrwie z sieci obrzydliwego marazmu! Niech mnie
natchnie i napełni inspiracją! Niech pchnie do działania, wybrzuszając żagiel
mojej duszy twórczym powiewem wiatru!,... ale On wiernie mi towarzyszy,
pogrążony w zadumie jak ja i równie głęboko, bezdźwięcznie milczący. Namacalnie
czuję Jego obecność. Dotykam jej wszystkimi ludzkimi zmysłami. Nie mam żadnych
wątpliwości, że Jest, tylko… widzę bardzo wyraźny kontur zamyślonego,
zastygłego w refleksji Boga, który wiernie mi towarzyszy, jakby nie słyszał
moich lamentów i próśb, chociaż klęczę przed Nim, żebrząc o natchnienie do ambitnego
działania, do zrobienia czegoś więcej niż realizacja obowiązków związanych z
rolą żony, matki, gospodyni. Chcę skrzydeł! Chcę wiatru! Chcę wypłynąć na
głębię! Chcę wrócić do nauki, do intelektualnego rozwoju! Chcę wzbijać się w
przestrzeń, by na skrzydłach szeroko rozłożonych ramion nieść nieboskłon
błękitów!... A On milczy. Stoi obok wpatrzony w obraz jesiennie wyrzeźbionej
brzozy i… milczy.
Zostawiłam Go przy oknie. Usiadłam na kanapie
bacznie się przyglądając Jego konturom, rysom, grymasom i oczom przeszywającym
przenikliwością każde, nawet najdrobniejsze szczegóły rzeczy czy stanów
(wydawałoby się) nieistotnych. Po chwili wróciłam do roli żony, matki i
gospodyni, oddając się domowym obowiązkom bez jakichkolwiek oporów, jakbym w
najprostszych zadaniach codziennego, przyziemnego życia szukała schronienia
przed tęsknotą za tym wszystkim, czego robić nie byłam zdolna a czego pragnęłam
doświadczać z każdą chwilą, którą (miałam wrażenie) marnuję.
Podbiegłam więc do Kościoła, by i tam błagać i
żebrać o skrzydła, poczym… znowu wróciłam do stanu zwyczajnej prostoty. Każdy
dzień zaczynałam zadumą. Stawałam w oknie z kubkiem kawy i wpatrywałam się z
przenikliwą zachłannością w najdrobniejsze (wydawałoby się) nic nieznaczące
szczegóły rozgrywającego się na zewnątrz życia. Po chwili wracałam do
codziennych, przyziemnych obowiązków, nieustannie lamentując i lamentując, i
prosząc, i lamentując, i znowu prosząc o skrzydła, aż…
W skrzynce na listy znalazłam zaadresowaną do mnie
kopertę. Przesyłkę otrzymałam od Misjonarzy Werbistów. Nie spodziewałam się
niczego szczególnego. Często otrzymywałam od wspomnianego adresata
korespondencję. Otworzyłam więc kopertę, zajrzałam do środka i… oniemiałam. Z
papierowego, nie nadzwyczajnego opakowania wyciągnęłam cudowną pocztówkę z
napisem „Jezus kocha Cię”, na odwrocie której odczytałam następującą wiadomość
z modlitwą:
„Panie, czasami nic mi się nie chce i mam
wszystkiego dość. Kiedy dopada mnie znużenie, obojętność, apatia, nuda lub
„smutek tego świata”, nie zostawiaj mnie samego. Poślij mi anioła, który mnie
wyrwie z leniwego odrętwienia. Panie Jezu, proszę oddal ode mnie wszelką
duchową ociężałość. Usuwaj z serca zgorzknienie, odnawiaj gorliwość w czynieniu
tego, co dobre, święte i pożyteczne. Daj świeżość mojej modlitwie, zapał w
pracy, radość w służeniu Tobie i bliźnim. Naucz mnie mądrze korzystać z daru
czasu. Niech budzi mnie anielskie wołanie: Zaraz dzień, jeszcze jeden, zrób, co
możesz! Amen”
Rozpędzonym krokiem wdrapałam się na schody,
radosnym pląsem przeskoczyłam próg mieszkania, weszłam do środka z soczystą
nadzieją w sercu i z natchnionym wiatrem w szaleńczo rozwichrzonych włosach,
wbiegłam do pokoju, a On… stał milczący i zadumany przy oknie. Powoli odwrócił
się w moją stronę z lekkim uśmiechem o delikatności motyla, uniósł ostrzegawczo
wskazujący palec i wyszeptał: „Pamiętaj! Każda sekunda jest ważna i ta pod
niebem, i ta na ziemi”, poczym powrócił do podziwiania jesiennie rozmodlonej
brzozy, szeleszczącej pacierze szeptem pokornego wiatru, niosącego w przestrzeń
błękitów dźwięki strącanych liści, jak dźwięki wypowiadanych słów czy myśli
wypuszczanych na wolność.
Tego dnia zrobiłam najsmaczniejsze ciasto, jakie
kiedykolwiek mi wyszło, choć produkowałam je często, niemal taśmowo i
fabrycznie. Tego dnia biszkopt był puszysty i lekki niczym obłok, a krem
rozpływał się rozmarzeniem smaków w ustach.
Delektowałam się każdym kawałkiem, uśmiechając się w
duchu do siebie i szepcząc w myślach: „Dobrze, że Jesteś”. Spojrzałam na
pocztówkę od Boga, wczytując się raz jeszcze, bardzo uważnie w treść
wydrukowanej na niej modlitwy i zrozumiałam!...
Dostałam skrzydła, o które tak błagalnie prosiłam.
Otrzymałam wiadomość, uświadamiającą mi, że zawsze je miałam przypięte do
ramion, że w każdej chwili mogłam i mogę rozłożyć wachlarz ich piór, by wiatr
je wyczesał i wypolerował, bym mogła wzbić się w przestrzeń nieboskłonów i
poczuć zapach oraz smak błękitu, ale czasami warto po prostu być oddaną żoną,
matką, gospodynią, warto stanąć w bezruchu niczym postać wtopiona w szybę okna,
by poczuć pełnię własnego życia, bo przecież „ważna jest każda sekunda i ta pod
niebem, i ta na ziemi”. Zrozumiałam również potęgę i moc słów – „PROŚCIE a
BĘDZIE WAM DANE”.
Dziś, rano, zanim jeszcze słońce zdążyło unieść
ociężałą od snu powiekę, stanęłam w oknie z kubkiem kawy, wpatrując się
przenikliwie w splecione warkocze złocistej brzozy. Wzrokiem rozmarzenia
błądziłam po błyszczących od deszczu chodnikach i odprowadzałam ludzi
biegnących przed siebie…
On był obok – równie milczący i zadumany.
Spojrzałam na Niego i uśmiechając się serdecznie
wyszeptałam: „Jak dobrze, że Jesteś, bo jak Ty Jesteś, wszystko jest na
odpowiednim miejscu i w odpowiednim momencie. Dziękuję, że Jesteś”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz