poniedziałek, 15 stycznia 2018

BYŁAM HERODEM

Herod – król, człowiek posiadający władzę i wpływ na wielu oraz wiele, szczycący się przywilejami i wygodnymi warunkami doczesnego, codziennego życia, pławiący się w luksusach i przepychach, spełniający każdą odczuwaną zachciankę lub potrzebę, nie znający granic ludzkich możliwości, dyrygujący poddanymi – niewolnikami obowiązku bycia posłusznymi i usłużnymi…
Współczesny świat pełen jest Herodów. Ludzie pragną koronacji, by posiąść zdolność samokontroli wszystkich i wszystkiego, by zapewnić sobie stan bezpieczeństwa, by uniknąć przykrości i porażek, by móc tworzyć, realizować, używać i być kimś wielkim oraz podziwianym, by stać się autorytetem wszechobecnym i dominującym, podporządkowującym sobie pokorne masy wielbicieli służalczo wpatrzonych w tego jedynego, samozwańczego króla, by kształtować wokół siebie świat odrysowujący ich własną osobowość. Edukacyjny start w dorosłe życie staje się już momentem wyjściowym do samorealizacji i spełnienia gromadzonych marzeń. Ludzie przepychają się w maratonie bezwzględnej rywalizacji, zmierzającej do udowodnienia sobie, a przede wszystkim całemu światu, że jest się tą jedyną i niepowtarzalną osobą, jednostką niemal doskonałą i wartościową, a przez to zasługującą na królewski stan bycia panem i władcą samego siebie oraz autorytetem dla wszystkich z otoczenia.
Świat jest pełen dyktatorów – niepodważalnego, wszechmocnego i wszechpotężnego JA, które wszystko wie najlepiej, potrafi najlepiej, żyje i funkcjonuje najlepiej, jak i bardzo często wygląda najpiękniej.
I JA też byłam Herodem… Byłam projektantem, twórcą i rzemieślnikiem danego mi czasu. Miałam wszystko profesjonalnie, perfekcyjnie zaplanowane, skrupulatnie i starannie zapisane i wypunktowane, podporządkowane posiadanym zamierzeniom oraz datom poszczególnych urzeczywistnień, stanowiących cegiełki osobistych marzeń, z których to pracowicie, zawzięcie, ambitnie i uparcie budowałam własny świat – własną twierdzę i królestwo. Idąc spać, wsuwałam do szuflady notes z naszkicowanym planem następnego dnia. Zamykałam oczy, mając dokładnie przemyślaną i zaprojektowaną strategię działania na kolejną dobę. W końcu… najważniejsza była samorealizacja i koronacja osobistych pragnień, poza tym zdominowana byłam przekonaniem, że „nie ma rzeczy niemożliwych”, że „wszystko jest efektem naszego pozytywnego myślenia oraz nastawienia”, że „szczęście jest tylko! zależne od nas samych”… – ta sterta „złotych myśli” zapełniała każdą szczelinę mojego życia.
Kiedy słyszałam o Bogu, nie powątpiewałam w Jego istnienie, ale – niczym Herod – „zbierałam wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywałam ich” (Mt 2,1-12) gdzie jest Ten, o którym głoszą i kim jest Ten, którego wielbią? Obstawiałam się murami naukowych książek. Czytałam, zanurzając się bez reszty w argumentach i niezbitych dowodach na nieistnienie Tego, który był „narodzonym Królem”, który rościł sobie prawo do odebrania mi korony, któremu powinnam się podporządkować i ulec, wobec którego wina jestem stać się posłuszną i pokorną. „Przywoływałam potajemnie mędrców”, odkrywając świat Boga przedstawiony zapisem Pisma Świętego i wyciągałam opisy, ukazujące Ojca Niebieskiego jako Pana bezwzględnego, wymagającego, zazdrosnego i potwornego. Nie chciałam zdjąć korony z własnej skroni, nie chciałam zrzec się prawa do samokontroli osobistego życia i do decydowania o kształcie codzienności czy to prywatnej, czy zawodowej. JA walecznie dążyłam do urzeczywistnienia własnych pragnień i marzeń. Nikt i nic nie miało prawa stanąć mi na przeszkodzie do samorealizacji. Nie mogłam przecież się poddać. Nie mogłam zrezygnować z własnego szczęścia, które tak pieczołowicie budowałam wokół siebie na fundamentach naukowych teorii obwarowanych opisami przeprowadzonych badań i zebranych argumentów. Nie byłam w stanie ulec Komuś, kto miałby wpływ na mnie i wszystko to, czego doświadczam, co gromadzę, zdobywam, do czego zmierzam (często) wbrew własnym pragnieniom. Nie!! JA chciałam to wszystko, całe moje życie, trzymać w garści. Otaczałam się „bezcennymi” przedmiotami, z którymi wiązałam się sentymentalnym wspomnieniem. Nieustannie czuwałam nad pomyślnym przebiegiem wszystkiego, co zaplanowałam i czego pragnęłam. Teraz miałabym z tego zrezygnować?! Miałabym to wszystko zostawić i poddać się Komuś, kto być może wskaże mi zupełnie inny kierunek codzienności niż JA sama wytyczyłam łodzi osobistych celów?!
Strach przed utratą kontroli nad własnym życiem i nad czasem, w którym to (zgodnie z planem) powinny się pojawiać zamierzone sukcesy, współgrał z uporem perfekcjonizmu. W konsekwencji rozpoczęłam mord niewiniątek. Zabijałam w sobie dzieci, plamiąc dłonie krwią spontaniczności, radości, prostoty, cierpliwości, ufności, umiejętności cieszenia się drobiazgami… Z każdą zbrodnią stawałam się coraz to większym potworem samozniszczenia duchowego. Wszelkie porażki i niepowodzenia męczyły mnie okrutnie, niszczyły we mnie wszystko to, co najpiękniejsze i najwspanialsze. Pracowałam coraz ciężej i ciężej, by tylko osiągnąć zamierzony cel, by nie zgubić korony, by osiągnąć sukces samorealizacji, aż!... obudził się kiedyś taki nieoczekiwany dzień, w którym to zrzuciłam szaty i ruszyłam obdarta i zmęczona w kierunku Boga za trzema mędrcami ze Wschodu. Stanęłam przed Nim naga i bezbronna, a On mnie obmył z brudu, wystroił w przewiewne, podszyte Wiatrem suknie i napełnił dziecinnością.
Dziś nie jestem niewolnicą osobistych ambicji. Dziś zastanawiam się nad kierunkiem drogi codziennego życia, która byłaby zgodna z wolą Boga. Dziś nie odczuwam ogromu i ciężaru potrzeb posiadania i bycia, samorealizacji i samokontroli. Dziś cieszę się drobiazgami. Dziś potrafię zdjąć buty, by gołymi stopami biec w radosnych podskokach po łaskoczących falach zielonej i ukwieconej trawy za kolorowym latawcem marzeń, których żywotność bywa krucha i często nieosiągalna niczym motyle wiosłujące skrzydłami w przestrzeni, ale jakże piękna, bo kolorowa. Dziś wielu mnie nie rozumie i krytykuje, bo przecież pamiętają mnie waleczną i drapieżną, nieugiętą w pracowitości i w niestrudzonym dążeniu do realizacji wytyczonego celu…
To już nie JA.
Dziś siadam przy stole z kubkiem kawy. Patrzę na Niego i wsłuchuję się w każde ciszą wyszeptane słowo. Czekam… co powie?, o co poprosi?, co mi poradzi?, co zaproponuje? Dziś jestem dzieckiem – prawdziwym człowiekiem potrafiącym cieszyć się każdym, nawet najbardziej „banalnym” elementem doczesnego życia, ufnie idącym do przodu jak pociecha stawiająca pierwsze kroki i zmierzająca cierpliwie w kierunku szeroko rozpostartych ramion bezgranicznie kochającego Ojca, będącym bezpiecznym i obdarzonym Miłością, umiejącym zatrzymać się w biegu, by dostrzec piękno otaczającego świata, przyjmującym porażki, jak stłuczone kolana, które przecież nie uniemożliwiają pójście dalej.
Dziś nareszcie jestem sobą a nie tymi wszystkimi i tym wszystkim, co obok. Dziś jestem sobą dzięki Niemu.

Bóg jest DOBRY, dlatego oddałam Mu swoją koronę, poddając się Jego Woli bez reszty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz