Herod – król, człowiek posiadający władzę i wpływ na
wielu oraz wiele, szczycący się przywilejami i wygodnymi warunkami doczesnego,
codziennego życia, pławiący się w luksusach i przepychach, spełniający każdą
odczuwaną zachciankę lub potrzebę, nie znający granic ludzkich możliwości,
dyrygujący poddanymi – niewolnikami obowiązku bycia posłusznymi i usłużnymi…
Współczesny świat pełen jest Herodów. Ludzie pragną
koronacji, by posiąść zdolność samokontroli wszystkich i wszystkiego, by
zapewnić sobie stan bezpieczeństwa, by uniknąć przykrości i porażek, by móc
tworzyć, realizować, używać i być kimś wielkim oraz podziwianym, by stać się
autorytetem wszechobecnym i dominującym, podporządkowującym sobie pokorne masy
wielbicieli służalczo wpatrzonych w tego jedynego, samozwańczego króla, by
kształtować wokół siebie świat odrysowujący ich własną osobowość. Edukacyjny
start w dorosłe życie staje się już momentem wyjściowym do samorealizacji i
spełnienia gromadzonych marzeń. Ludzie przepychają się w maratonie bezwzględnej
rywalizacji, zmierzającej do udowodnienia sobie, a przede wszystkim całemu
światu, że jest się tą jedyną i niepowtarzalną osobą, jednostką niemal
doskonałą i wartościową, a przez to zasługującą na królewski stan bycia panem i
władcą samego siebie oraz autorytetem dla wszystkich z otoczenia.
Świat jest pełen dyktatorów – niepodważalnego,
wszechmocnego i wszechpotężnego JA, które wszystko wie najlepiej, potrafi
najlepiej, żyje i funkcjonuje najlepiej, jak i bardzo często wygląda
najpiękniej.
I JA też byłam Herodem… Byłam projektantem, twórcą i
rzemieślnikiem danego mi czasu. Miałam wszystko profesjonalnie, perfekcyjnie zaplanowane,
skrupulatnie i starannie zapisane i wypunktowane, podporządkowane posiadanym zamierzeniom
oraz datom poszczególnych urzeczywistnień, stanowiących cegiełki osobistych
marzeń, z których to pracowicie, zawzięcie, ambitnie i uparcie budowałam własny
świat – własną twierdzę i królestwo. Idąc spać, wsuwałam do szuflady notes z
naszkicowanym planem następnego dnia. Zamykałam oczy, mając dokładnie
przemyślaną i zaprojektowaną strategię działania na kolejną dobę. W końcu…
najważniejsza była samorealizacja i koronacja osobistych pragnień, poza tym
zdominowana byłam przekonaniem, że „nie ma rzeczy niemożliwych”, że „wszystko
jest efektem naszego pozytywnego myślenia oraz nastawienia”, że „szczęście jest
tylko! zależne od nas samych”… – ta sterta „złotych myśli” zapełniała każdą
szczelinę mojego życia.
Kiedy słyszałam o Bogu, nie powątpiewałam w Jego
istnienie, ale – niczym Herod – „zbierałam wszystkich arcykapłanów i uczonych
ludu i wypytywałam ich” (Mt 2,1-12) gdzie jest Ten, o którym głoszą i kim jest
Ten, którego wielbią? Obstawiałam się murami naukowych książek. Czytałam,
zanurzając się bez reszty w argumentach i niezbitych dowodach na nieistnienie
Tego, który był „narodzonym Królem”, który rościł sobie prawo do odebrania mi
korony, któremu powinnam się podporządkować i ulec, wobec którego wina jestem
stać się posłuszną i pokorną. „Przywoływałam potajemnie mędrców”, odkrywając
świat Boga przedstawiony zapisem Pisma Świętego i wyciągałam opisy, ukazujące
Ojca Niebieskiego jako Pana bezwzględnego, wymagającego, zazdrosnego i
potwornego. Nie chciałam zdjąć korony z własnej skroni, nie chciałam zrzec się
prawa do samokontroli osobistego życia i do decydowania o kształcie
codzienności czy to prywatnej, czy zawodowej. JA walecznie dążyłam do
urzeczywistnienia własnych pragnień i marzeń. Nikt i nic nie miało prawa stanąć
mi na przeszkodzie do samorealizacji. Nie mogłam przecież się poddać. Nie
mogłam zrezygnować z własnego szczęścia, które tak pieczołowicie budowałam wokół
siebie na fundamentach naukowych teorii obwarowanych opisami przeprowadzonych
badań i zebranych argumentów. Nie byłam w stanie ulec Komuś, kto miałby wpływ
na mnie i wszystko to, czego doświadczam, co gromadzę, zdobywam, do czego
zmierzam (często) wbrew własnym pragnieniom. Nie!! JA chciałam to wszystko,
całe moje życie, trzymać w garści. Otaczałam się „bezcennymi” przedmiotami, z
którymi wiązałam się sentymentalnym wspomnieniem. Nieustannie czuwałam nad
pomyślnym przebiegiem wszystkiego, co zaplanowałam i czego pragnęłam. Teraz
miałabym z tego zrezygnować?! Miałabym to wszystko zostawić i poddać się Komuś,
kto być może wskaże mi zupełnie inny kierunek codzienności niż JA sama
wytyczyłam łodzi osobistych celów?!
Strach przed utratą kontroli nad własnym życiem i
nad czasem, w którym to (zgodnie z planem) powinny się pojawiać zamierzone
sukcesy, współgrał z uporem perfekcjonizmu. W konsekwencji rozpoczęłam mord
niewiniątek. Zabijałam w sobie dzieci, plamiąc dłonie krwią spontaniczności,
radości, prostoty, cierpliwości, ufności, umiejętności cieszenia się
drobiazgami… Z każdą zbrodnią stawałam się coraz to większym potworem
samozniszczenia duchowego. Wszelkie porażki i niepowodzenia męczyły mnie
okrutnie, niszczyły we mnie wszystko to, co najpiękniejsze i najwspanialsze.
Pracowałam coraz ciężej i ciężej, by tylko osiągnąć zamierzony cel, by nie
zgubić korony, by osiągnąć sukces samorealizacji, aż!... obudził się kiedyś
taki nieoczekiwany dzień, w którym to zrzuciłam szaty i ruszyłam obdarta i
zmęczona w kierunku Boga za trzema mędrcami ze Wschodu. Stanęłam przed Nim naga
i bezbronna, a On mnie obmył z brudu, wystroił w przewiewne, podszyte Wiatrem
suknie i napełnił dziecinnością.
Dziś nie jestem niewolnicą osobistych ambicji. Dziś
zastanawiam się nad kierunkiem drogi codziennego życia, która byłaby zgodna z
wolą Boga. Dziś nie odczuwam ogromu i ciężaru potrzeb posiadania i bycia,
samorealizacji i samokontroli. Dziś cieszę się drobiazgami. Dziś potrafię zdjąć
buty, by gołymi stopami biec w radosnych podskokach po łaskoczących falach
zielonej i ukwieconej trawy za kolorowym latawcem marzeń, których żywotność
bywa krucha i często nieosiągalna niczym motyle wiosłujące skrzydłami w
przestrzeni, ale jakże piękna, bo kolorowa. Dziś wielu mnie nie rozumie i
krytykuje, bo przecież pamiętają mnie waleczną i drapieżną, nieugiętą w
pracowitości i w niestrudzonym dążeniu do realizacji wytyczonego celu…
To już nie JA.
Dziś siadam przy stole z kubkiem kawy. Patrzę na
Niego i wsłuchuję się w każde ciszą wyszeptane słowo. Czekam… co powie?, o co
poprosi?, co mi poradzi?, co zaproponuje? Dziś jestem dzieckiem – prawdziwym
człowiekiem potrafiącym cieszyć się każdym, nawet najbardziej „banalnym”
elementem doczesnego życia, ufnie idącym do przodu jak pociecha stawiająca
pierwsze kroki i zmierzająca cierpliwie w kierunku szeroko rozpostartych ramion
bezgranicznie kochającego Ojca, będącym bezpiecznym i obdarzonym Miłością,
umiejącym zatrzymać się w biegu, by dostrzec piękno otaczającego świata,
przyjmującym porażki, jak stłuczone kolana, które przecież nie uniemożliwiają pójście
dalej.
Dziś nareszcie jestem sobą a nie tymi wszystkimi i
tym wszystkim, co obok. Dziś jestem sobą dzięki Niemu.
Bóg jest DOBRY, dlatego oddałam Mu swoją koronę,
poddając się Jego Woli bez reszty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz