poniedziałek, 15 stycznia 2018

CHLEB I RYBA

Bieda zadomowiła się na dobre. Wcisnęła się w kąt mieszkania i piszczała żałobnym jękiem, żebrząc o cokolwiek, czym można byłoby zaspokoić podstawowe potrzeby. Żal i gorycz w gardle pęczniały, a ona mimo odczuwanej rozpaczy w ogóle nie zamierzała się wyprowadzić. Rachunki, zobowiązania, konieczności i czynności, których nie można było ignorować, nędzna praca z równie nędznym wynagrodzeniem, a do tego jeszcze bezczelny, ogromny głód upominający się o kromkę chleba – wszystko to lawiną nieszczęść i koszmarów codzienności zwaliło nam się na głowę.
Byłam potwornie rozgoryczona i przygnębiona, zmiażdżona wręcz przez ciężar życia i zrezygnowana. Mąż miotał się w sieci złości i gniewu, ciskając pociskami oskarżeń w samego siebie, jakby chciał dobić resztki męskiej, urażonej niepowodzeniami dumy.
W domu pustka. W lodówce oprócz jaskrawego światła znalazłam kilka jaj i olej a w koszu pod stołem parę ziemniaków. Z obłąkania głębokiej refleksji nad pomysłem na obiad wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Rozmowa z mamą… i łzy, które mimowolnie płynęły strumieniami ze zmęczonych oczu, a na ustach kłamstwa, przedstawiające codzienność w różowym kolorze normalnego życia. Nie chciałam jej martwić. Nie chciałam jej obciążać własnymi problemami, więc pozwalałam sobie na odrobinę fantazji i na nieszczerość.
Po rozmowie potrzebowałam kilku minut na tzw. ogarnięcie się. Wróciłam do kuchni kompletnie zrezygnowana. „Jezu mój… - westchnęłam – co ja mam robić?” Raz jeszcze bardzo dokładnie skontrolowałam lodówkę, po czym usiadłam przy stole, pogrążając się w całkowitej pustce idiotycznych myśli, których już dziś nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Wiedziałam, że w domu są pieniądze w kwocie przeznaczonej na uregulowanie należności za wynajmowane mieszkanie. Nie mogłam zaniedbać wspomnianego zobowiązania. Nie mogłam przecież kosztem ludzi, czekających na te pieniądze, zaspokoić osobistych potrzeb. Siedziałam więc i dumałam, myślałam i czekałam na olśnienie, a zegar monotonnie wybijał kolejne minuty i godziny… i wtedy pojawił się On z serdecznym uśmiechem na twarzy.
- Czemu nie gotujesz? – zapytał łagodnym, ciepłym głosem, podciągając rękawy i przygotowując się do pomocy w kuchennych obowiązkach – Obierz ziemniaki. Mamy jaja i olej… - pomyślał chwilę – W szafce znajdziemy trochę mąki. Wystarczy. Pod ziemniakami są jeszcze trzy niewielkie cebule, ale są.
Energicznie zerwałam się z krzesła i ruszyłam na walkę z nędzą. Obrałam ziemniaki. Podzieliłam je na dwie części, z których jedną ugotowałam, a drugą starłam na tarce. Drobno posiekane cebulki również sprawiedliwie rozdzieliłam. Z ugotowanych ziemniaków zrobiłam kopytka (wszystkim doskonale znane), które obficie okrasiłam zrumienioną na patelni cebulką. Drugą część startych kartofli wykorzystałam na placuszki ziemniaczane. W pokoju przygotowałam stół, który nakryłam obrusem i udekorowałam bibelotami, wypełniającymi szuflady (jakieś kokardki, serwetki porozkładane w fikuśny sposób i dwie przykurczone już ogniem świeczki). Postawiłam na blacie dwa kieliszki do wina. Nalałam w nie herbaty. Przyniosłam talerz z plackami ziemniaczanymi. Zapaliłam świeczki i zgasiłam światło, rozsiewając w pokoju nastrój romantyzmu i zadowolenia. A, kiedy z pracy wrócił mój mąż, miałam zaszczyt przyjąć go w domu w prawdziwie królewskim stylu.
Kopytka wykorzystałam na śniadanie.

I tak to moi Drodzy miałam zaszczyt z pięciu bochenków chleba i dwóch ryb otrzymać jeden z nich oraz płoć, by móc poczuć smak iście niebiańskiej potrawy, ponieważ dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Trzeba po prostu zaufać i uważnie słuchać, co mówi, by w kubku goryczy móc trafić chociażby na jedno ziarenko cukru zanim całkowicie się roztopi i straci słodycz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz