Bieda zadomowiła się na dobre. Wcisnęła się w kąt
mieszkania i piszczała żałobnym jękiem, żebrząc o cokolwiek, czym można byłoby
zaspokoić podstawowe potrzeby. Żal i gorycz w gardle pęczniały, a ona mimo
odczuwanej rozpaczy w ogóle nie zamierzała się wyprowadzić. Rachunki,
zobowiązania, konieczności i czynności, których nie można było ignorować,
nędzna praca z równie nędznym wynagrodzeniem, a do tego jeszcze bezczelny,
ogromny głód upominający się o kromkę chleba – wszystko to lawiną nieszczęść i
koszmarów codzienności zwaliło nam się na głowę.
Byłam potwornie rozgoryczona i przygnębiona,
zmiażdżona wręcz przez ciężar życia i zrezygnowana. Mąż miotał się w sieci
złości i gniewu, ciskając pociskami oskarżeń w samego siebie, jakby chciał
dobić resztki męskiej, urażonej niepowodzeniami dumy.
W domu pustka. W lodówce oprócz jaskrawego światła
znalazłam kilka jaj i olej a w koszu pod stołem parę ziemniaków. Z obłąkania
głębokiej refleksji nad pomysłem na obiad wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Rozmowa z mamą… i łzy, które mimowolnie płynęły
strumieniami ze zmęczonych oczu, a na ustach kłamstwa, przedstawiające
codzienność w różowym kolorze normalnego życia. Nie chciałam jej martwić. Nie
chciałam jej obciążać własnymi problemami, więc pozwalałam sobie na odrobinę
fantazji i na nieszczerość.
Po rozmowie potrzebowałam kilku minut na tzw.
ogarnięcie się. Wróciłam do kuchni kompletnie zrezygnowana. „Jezu mój… -
westchnęłam – co ja mam robić?” Raz jeszcze bardzo dokładnie skontrolowałam
lodówkę, po czym usiadłam przy stole, pogrążając się w całkowitej pustce
idiotycznych myśli, których już dziś nawet nie jestem w stanie sobie
przypomnieć. Wiedziałam, że w domu są pieniądze w kwocie przeznaczonej na
uregulowanie należności za wynajmowane mieszkanie. Nie mogłam zaniedbać
wspomnianego zobowiązania. Nie mogłam przecież kosztem ludzi, czekających na te
pieniądze, zaspokoić osobistych potrzeb. Siedziałam więc i dumałam, myślałam i
czekałam na olśnienie, a zegar monotonnie wybijał kolejne minuty i godziny… i
wtedy pojawił się On z serdecznym uśmiechem na twarzy.
- Czemu nie gotujesz? – zapytał łagodnym, ciepłym
głosem, podciągając rękawy i przygotowując się do pomocy w kuchennych
obowiązkach – Obierz ziemniaki. Mamy jaja i olej… - pomyślał chwilę – W szafce
znajdziemy trochę mąki. Wystarczy. Pod ziemniakami są jeszcze trzy niewielkie
cebule, ale są.
Energicznie zerwałam się z krzesła i ruszyłam na
walkę z nędzą. Obrałam ziemniaki. Podzieliłam je na dwie części, z których
jedną ugotowałam, a drugą starłam na tarce. Drobno posiekane cebulki również sprawiedliwie
rozdzieliłam. Z ugotowanych ziemniaków zrobiłam kopytka (wszystkim doskonale
znane), które obficie okrasiłam zrumienioną na patelni cebulką. Drugą część
startych kartofli wykorzystałam na placuszki ziemniaczane. W pokoju
przygotowałam stół, który nakryłam obrusem i udekorowałam bibelotami,
wypełniającymi szuflady (jakieś kokardki, serwetki porozkładane w fikuśny
sposób i dwie przykurczone już ogniem świeczki). Postawiłam na blacie dwa
kieliszki do wina. Nalałam w nie herbaty. Przyniosłam talerz z plackami
ziemniaczanymi. Zapaliłam świeczki i zgasiłam światło, rozsiewając w pokoju
nastrój romantyzmu i zadowolenia. A, kiedy z pracy wrócił mój mąż, miałam
zaszczyt przyjąć go w domu w prawdziwie królewskim stylu.
Kopytka wykorzystałam na śniadanie.
I tak to moi Drodzy miałam zaszczyt z pięciu
bochenków chleba i dwóch ryb otrzymać jeden z nich oraz płoć, by móc poczuć smak
iście niebiańskiej potrawy, ponieważ dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
Trzeba po prostu zaufać i uważnie słuchać, co mówi, by w kubku goryczy móc
trafić chociażby na jedno ziarenko cukru zanim całkowicie się roztopi i straci
słodycz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz