"Następnie przybył powtórnie do Kany Galilejskiej, gdzie przedtem przemienił wodę w wino. A w Kafarnaum mieszkał pewien urzędnik królewski, którego syn chorował. Usłyszawszy, że Jezus przybył z Judei do Galilei, udał się do Niego z prośbą, aby przyszedł i uzdrowił jego syna: był on bowiem już umierający. Jezus rzekł do niego: "Jeżeli znaków i cudów nie zobaczycie, nie uwierzycie.". Powiedział do Niego urzędnik królewski: "Panie, przyjdź, zanim umrze moje dziecko.". Rzekł do niego Jezus: "Idź, twój syn żyje.". Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego, i szedł z powrotem. A kiedy był jeszcze w drodze, słudzy wyszli mu naprzeciw, mówiąc, że syn jego żyje. Zapytał ich o godzinę, w której mu się polepszyło. Rzekli mu: "Wczoraj około godziny siódmej opuściła go gorączka.". Poznał więc ojciec, że było to o tej godzinie, o której Jezus powiedział mu: "Syn twój żyje.". I uwierzył on sam i cała jego rodzina.
(J 4.46-53)
Świat jest pełen umierających dzieci - pełen duchowych trupów. Struktura polityczna jest bowiem niczym gorączka wyniszczająca młodych ludzi od środka zarazą laicyzacji. System edukacyjny wpompowuje wyjałowienie wychowawcze, depcząc wartości moralne, obalając autorytet rodzica, zwłaszcza rodzica wierzącego - chrześcijanina - katolika ośmieszanego publicznie i wytykanego palcami społecznej pogardy, z którym pociecha bardzo często nawet nie chce rozmawiać jako z kimś powszechnie uważanym za głupiego, niekompetentnego, zaściankowego, zacofanego, bo rażąco i karygodnie odstającego od obowiązujących norm współczesnego świata. Owe rozerwanie więzi jest formą niebezpiecznego zapłonu. Okradzione przez system polityczno - edukacyjny z rodziców dziecko, żyjące w pielęgnowanym w nim przekonaniu, że mama i tata - chrześcijanie - katolicy - są osobami obecnymi, ale poglądowo wykluczonymi z prężnie rozwijającego się społeczeństwa odrzucającego wartości religijne, stanowiące treść Pisma Świętego, jest bardziej narażone na wewnętrzne wyniszczenie niż jakikolwiek młody człowiek. Staje się bowiem tzw. ziemią niczyją. Autorytet zdegradowanych rodziców zastępowany jest wówczas autorytetem środowisk wyniszczających w młodej latorośli wszystko to, co mamie i tacie udało się zasiać, a co moralnie stanowi przeszkodę w kształtowaniu liberalnego, wyzwolonego wręcz demonicznie pokolenia, gotowego ślepo wykonywać wszelkie polecenia ludzi sprawujących władzę w imię obiecywanych mu korzyści, co przypomina proces robotyzacji istot rozumnych, pozbawianych (niestety skutecznie) rozwiązłością i wolnością indywidualną umiejętności samodzielnego myślenia oraz samodzielnego podejmowania mądrych decyzji. W związku z tym świat zewnętrzny okalający rodzinny dom - świat, w którym dziecko przebywa coraz częściej ze względu na obowiązki szkolne, dodatkowe zajęcia rozwijające jego talenty czy predyspozycje albo umiejętności, jak również ze względu na towarzystwo kolegów i koleżanek oraz przyjaciół - jest toksyczną przestrzenią z rosnącym w niej stężeniem skażenia trującego pociechy egoistycznym nastawieniem na osobistą wygodę, uwielbieniem ciała poprzez przesadną, wręcz chorobliwą dbałość o nie i poprzez zapewnianie mu krótkotrwałych, fizycznych przyjemności pobudzających jedynie wilczy apetyt o nieokiełznanej w nim zachłanności uniemożliwiającej zaspokojenie odczuwanych pragnień, więc wywołujący nierzadko stany lękowe i depresyjne, a także pogłębiający wewnętrzną otchłań pustki niemożliwej do zapełnienia jakimikolwiek doznaniami okazującymi się jedynie nędzną marnością w żaden sposób niedającą chociażby namiastki szczęścia rozpaczliwie poszukiwanego różnymi metodami jeszcze wyraziściej uwypuklającymi problemy natury psychicznej uwieńczonej poczuciem izolacji oraz samotności, co bardzo często w konsekwencji prowadzi do autodestrukcji, agresji, gniewu, obojętności, uzależnień różnego rodzaju czy myśli samobójczych. Zatem im mniejsza więź pociechy z rodzicami, tym większe skutki uboczne w jej rozwoju, bo tym większa podatność na oferowane jej zło.
Porażką współczesnego systemu edukacyjnego, "troskliwie" skoncentrowanego na przygotowaniu uczniów do życia dorosłego, jest pominięcie ducha. Polityka wychowawcza, odsuwająca na margines zaangażowanie oraz aktywność rodziców - chrześcijan - katolików, z którymi w rzeczywistości nie chce współpracować ze względu na ich wartości moralne niedopasowane do współczesnych wymogów społecznych, jest bowiem formą adoracji ciała i wszystkiego, cokolwiek jest z fizycznością istoty ludzkiej związane. W całym owym systemie kształtującym osobowość i charakter młodego pokolenia dusza wszak jest kompletnie nieistotnym elementem, jest wykluczona i pominięta jakby w ogóle nie istniała. W ten sposób niszczony jest skutecznie fakt, że człowiek jest istotą dualistyczną, co pociąga za sobą tragiczne dla prawidłowego rozwoju jednostki skutki. Każdy bowiem składa się z ciała, ale i!, z duszy. Zaniedbanie któregokolwiek bytu ludzkiej natury, przeciwstawnego, lecz uzupełniającego się i tworzącego spójną całość, w efekcie powoduje wewnętrzne i bolesne rozwarstwienie się człowieka zmagającego się na co dzień z problemami o charakterze psychicznym jakich samodzielnie nie jest w stanie udźwignąć, a z jakimi próbuje sobie poradzić, ufnie korzystając z pomocy terapeutów czy - coraz częściej i chętniej rozdawanych garściami - środków medycznych w postaci psychotropów, antydepresantów, nie zapewniających trwałej ulgi. Współczesna struktura polityczno - społecznej rzeczywistości, w której nie ma miejsca na żywcem pogrzebanego Boga, nierzadko wprowadza młodego człowieka w stan przerażającego chaosu, a tym samym w życie codzienne wyzute z czystości sumienia i pozbawione jakichkolwiek zasad moralnych wypartych przez atrakcyjną swobodę sięgania po przyjemności zaspokajające potrzeby fizyczne. W konsekwencji owego potwornie przerażającego rozluźnienia mamy obecnie do czynienia z katastroficznym wręcz obumieraniem wiary i błędnym rozumieniem miłości. Na zgliszczach niszczonego i ścieranego na proch chrześcijaństwa pozostała jeszcze tylko nadzieja na uzdrowienie dusz oraz ciał, na nawrócenie, na uniknięcie śmierci i na ocalenie życia.
Wielu rodziców - katolików bardzo ubolewa nad sytuacją rodzinną, z jaką zmagają się bezsilnie i bezradnie na co dzień w swoich domach. W niedziele i święta przychodzą do Kościoła na nabożeństwo bez swoich pociech, z którymi nie mają już praktycznie żadnych relacji, na które nie mają realnie żadnego wpływu, z którymi łączy je praktycznie już tylko wspólny dach nad głową i metraż zajmowanych pomieszczeń, obowiązek wykarmienia i ubrania, zapewnienia podręczników czy akcesoriów szkolnych. Niektórym rodzicom taka sytuacja w ogóle nie przeszkadza. Nierzadko usprawiedliwiają ją określeniami, typu: "to normalne", "taka generacja", "takie czasy", "to minie". Znam jednak takich rodziców, sama będąc w ich gronie, którzy nie potrafią pogodzić się z odbieranym im autorytetem i prawem wychowywania pociech według wyznawanych poglądów oraz norm religijnych, i przestrzeganych w życiu codziennym zasad moralnych. Znam rodziców, sama będąc w ich gronie, nie akceptujących w ogólnie przyjętym ustroju polityczno - społecznym brutalnego niszczenia ich wpływu na własne dziecko buntowane przeciwko matce i ojcu śmiało wyrażaną publicznie pogardą wobec chrześcijan - katolików. Znam takich rodziców, którzy doskonale wiedzą, że to, co się obecnie dzieje na świecie z młodym pokoleniem, nie jest normalne, a destrukcyjne, że to my - dorośli jesteśmy odpowiedzialni za tę generację, gdyż ta nie kształtuje się samoistnie, że to my tworzymy współczesny nam czas, będący tworem naszych wartości i osobowości, a także celów i że proces samozagłady człowieczeństwa nie minie, jeśli nic nie zrobimy, by godność ludzkiej populacji nie została pochłonięta przez jej wynaturzenie. Znam takich właśnie rodziców. To oni nie potrafią pozbyć się dręczącej ich bezradnością i niemocą troski o własne dzieci ślepo idące za błyskotką współczesnego świata, a jednocześnie ślepo idące na zatracenie i potępienie wiekuiste - idące na śmierć. To oni płaczą, ubolewając nad tragedią swych pociech, które uparcie wsuwają dłoń w płomienie ognia piekielnego, dopasowując się do społeczeństwa będącego już tylko gnijącym jabłkiem wzgardzonym nawet przez robaki brzydzące się jego obrzydliwie zepsutym smakiem. To oni nieustannie modlą się, błagając Boga o łaskę uzdrowienia dusz i ciał swych dzieci oraz żebrząc dla nich o dar nawrócenia. To oni, nie widząc poprawy sytuacji i efektów niesionych do Ojca Wszechmogącego próśb o wiarę, nadzieję i miłość dla owoców swych łon, lamentują rozpaczliwie o cud. To oni wołają w bólu cierpiącego rodzica: "Panie, przyjdź zanim umrze moje dziecko!".
Nie widzimy znaków i cudów. Nie doświadczamy przemienienia dusz i ciał naszych pociech. Bezradnie pochylamy się nad dziećmi w gorączce współczesnego świata i modlimy się gorliwie w intencji ich uzdrowienia, by nie umarły. Niekiedy brak efektów zatrważa nas i osłabia. Nierzadko upadamy, powątpiewając w skuteczność naszych modlitw składanych Bogu w ofierze. Często nie jesteśmy w stanie podnieść się z owego upadku, przygnieceni ciężarem samooskarżeń, win, jakich nie jesteśmy w stanie sobie wybaczyć, a jakie w oczach Pana Zastępów i Sprawiedliwego Sędziego mogą okazać się tylko błędami rodzicielskimi wynikającymi z natury ludzkich ograniczeń, nie zaś zaniedbań, braku miłości czy troski lub zaangażowania i poświęcenia.
Trudno walczyć na froncie z całym współczesnym światem, w którym zło obnosi się dumnie i bezczelnie niczym zwycięzca w wieńcu laurowym na skroni. Trudno być matką i ojcem dla dziecka odrzucającego autorytet rodziców na rzecz obietnic szczęścia w życiu doczesnym, przedstawianym złudnie jako dobro najwyższe i jedyne. Mimo to nie wolno nam się poddawać. Musimy walczyć. Musimy nie ustawać w modlitwie błagalnej, domagając się uzdrowienia dusz i ciał naszych pociech, domagając się nawrócenia, żebrząc o nie wytrwale, pokornie i cierpliwie na wzór świętej Moniki, która ponad trzydzieści lat, pocieszana proroctwem biskupa: "Matko, jestem pewien, że syn tylu łez musi powrócić do Boga", wypraszała wiarę, nadzieję i miłość dla swojego dziecka - św. Augustyna. Musimy mieć świadomość, iż czas nie jest w ogóle istotny, więc nie zrażajmy się brakiem oczekiwanych efektów - znaków zadowalających nasze zmysły i uspokajających naszą świadomość. Najważniejsza jest bowiem modlitwa zmawiana z miłością i nadzieją w wierze. Nieważny jest czas, w którym nastąpi uzdrowienie i nawrócenie naszej pociechy, bo to Bóg decyduje o minucie i godzinie godnych Jego interwencji. Istotne, że ów cud będzie miał miejsce, że zostanie nam ofiarowany jako wynagrodzenie naszej cierpliwości, wytrwałości w modlitwie będącej świadectwem naszej rodzicielskiej miłości, naszej nadziei i wiary w Miłosierdzie Boga Ojca, w Jego Wszechmoc oraz Sprawiedliwość, która nigdy nie była, nie jest i nie będzie zdolna być obojętną wobec błagalnych próśb matki, jak również ojca. Ilość naszył łez będzie drogą uzdrowienia i nawrócenia - drogą powrotu naszych dzieci do Kościoła jako Chrystusa. Wyprosimy cud życia naszym pociechom, o czym zapewnia nas Sam Bóg słowami Jezusa: "Idź, syn twój żyje". Musimy zatem mieć świadomość potęgi i zbawczej siły naszej wiary, którą jesteśmy w stanie ocalić nasze potomstwo przed potępieniem wiecznym, przed ogniem piekielnym. Nasza wiara jest bowiem życiem naszych dzieci - powietrzem, którym oddychają i się karmią oraz wodą, którą się poją. I choć zewnętrznie nie dostrzegamy cudu uzdrowienia i nawrócenia, choć wydaje nam się, że nasza córka czy nasz syn umiera, będąc w gorączce współczesnego świata, nie ustawajmy w modlitwie i błagajmy, zwracając się do Jezusa przez Najświętszą Maryję Pannę: "Panie, przyjdź zanim umrze moje dziecko!". Módlmy się i czekajmy cierpliwie na powrót syna marnotrawnego, na powrót córki marnotrawnej.
Może nie otrzymamy łaski bycia obecną, obecnym w nawróceniu naszego dziecka. Może nie będzie nam dane, idąc w kierunku własnej pociechy, usłyszeć, że "wczoraj około godziny siódmej opuściła ją gorączka", że nasza córka, nasz syn żyje.
To nieistotne.
Musimy skupić się na gorliwej modlitwie w intencji uzdrowienia i nawrócenia naszych dzieci. Musimy trwać w wierze, że Bóg dokona cudu, o który błagamy nieustannie i cierpliwie. Musimy pielęgnować w sobie przekonanie, świadomość, iż czuwając oraz pokładając nadzieję w Panu i z miłością zawierzając się Panu jesteśmy dłonią zaciśniętą wokół nadgarstka naszej pociechy, dłonią wyciągającą naszą córkę, naszego syna z piekielnych płomieni wiekuistego potępienia. Nasza wiara jest życiem naszych dzieci. Nie ustawajmy więc, nie podupadajmy na duchu. Wierzmy i módlmy się ze świadomością, że nadejdzie taki czas, w którym Bóg przerwie ciszę, zwracając się do nas słowami: "Idź, syn twój żyje."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz