piątek, 30 lipca 2021

UKAMIENOWANIE

„A gdy on odbywał przewód sądowy, żona jego przysłała mu ostrzeżenie: „Nie miej nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo dzisiaj we śnie wiele nacierpiałam się z Jego powodu.”. Tymczasem arcykapłani i starsi namówili tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Pytał ich namiestnik: „Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił?”. Odpowiedzieli: „Barabasza.”. Rzekł do nich Piłat: „Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?”. Zawołali wszyscy: „Na krzyż z Nim!”. Namiestnik odpowiedział: „Cóż właściwie złego uczynił?”. Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: „Na krzyż z Nim!”. Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: „Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz.”. A cały lud zawołał: „Krew Jego na nas i na dzieci nasze.”.”

(Mt 22,19-25)

Czyż nie jesteśmy winni wszelkim naszym nieszczęściom?! Czyż mając coś „do czynienia z tym Sprawiedliwym, wiele nie nacierpimy się z Jego powodu”?! Czy sprzeniewierzając się Bogu, niszcząc wszystko, cokolwiek z Ojcem Niebieskim związane, zabijając w człowieku wiarę, nadzieję i miłość, nie wołamy z nienawiścią przesiąkniętym ludem: „Krew Twoja na nas i na dzieci nasze!”, upominając się (świadomie lub nie) kary za nasze przewinienia?!

Otrzymaliśmy od naszego Pana i Stworzyciela wolną wolę. W związku z tym samodzielnie podejmujemy decyzje, dokonujemy wyborów z różnym w konsekwencjach skutkiem, ale mimo to za wszelkie nieszczęścia, których doświadczamy, obwiniamy nikogo innego jak Boga, siebie całkowicie rozgrzeszając i w ogóle nie przyglądając się osobistym intencjom oraz działaniom przez pryzmat rachunku sumienia, W obliczu niepowodzeń czy cierpień, rozczarowań czy porażek pretensjonalnym tonem niezadowolenia i roszczeń zwracamy się do Ojca Niebieskiego, domagając się wyjaśnień Jego obojętności i braku interwencji. Na co dzień nie pamiętamy o Bogu. Ignorujemy Go, poddając nierzadko w wątpliwość Jego istnienie i wszechmoc oraz traktując Stworzyciela Nieba, i Ziemi jako wymysł ludzi niezaradnych, zaściankowych, zacofanych i karykaturalnie śmiesznych. W życiu codziennym odrzucamy Boga. Funkcjonujemy według własnych zasad, podyktowanych potrzebami i zachciankami, marzeniami i ambicjami. Korzystamy z otrzymanej od Stwórcy wolnej woli, nadużywając owego przywileju i wykorzystując prawa z nim związane w sposób bezmyślny, egoistyczny i egocentryczny oraz pyszny. W ogóle nie liczymy się z naszym Panem. W ogóle nie interesujemy się Jego wolą, troską i rodzicielskim zaangażowaniem jakim jest Sam w Sobie poprzez Miłość, którą jest do nas – Jego dzieci. Pogardzamy Nim i Jego Mądrością, dlatego ignorujemy i łamiemy Prawo, jakiego winniśmy przestrzegać, by uniknąć wszystkiego, co dla nas zgubne i toksyczne. Umniejszamy Stworzyciela Nieba i Ziemi oraz poniżamy. Odrzucamy Boga i żyjemy egoistycznie, bo tylko dla siebie i według własnych zamiarów, potrzeb, celów i ambicji, ale!... Kiedy tylko wpadamy w wir nieszczęść, z którymi sobie nie radzimy i których nie rozumiemy, zwracamy się gniewnie do Ojca Wszechmogącego z żądaniem zbawiennej interwencji, z żądaniem cudu. W obliczu zaś braku owej zbawiennej interwencji i oczekiwanego cudu, w obliczu samotności i przygnębienia wynikającego z poczucia bezsilności oraz niemocy oskarżamy milczącego Stworzyciela, obrzucając Go pytaniami powtarzanymi rozpaczliwie przez obłąkane echo: „Gdzie jest Bóg?; Jak On może tak bezdusznie i bezczynnie przyglądać się ludzkiej krzywdzie?!; Dlaczego Bóg nic nie robi, by ratować człowieka z opresji?”… Niestety w lawinie owych wszystkich oskarżających i dociekliwych zagadnień zawsze, albo bardzo, bardzo często brakuje obiektywnej samooceny. Równie dobrze bowiem można byłoby zapytać: Gdzie jestem i jaki jestem?!; Jak mogę tak bezdusznie i z taką zawziętością czynić źle sobie oraz drugiemu człowiekowi?!; Dlaczego nic nie robię, by zapobiec ludzkiej krzywdzie?!…

Nauczyliśmy się Bogiem wyręczać, usprawiedliwiać własne przewinienia i grzechy, które niczym rdza niszczą nasze myśli, mowę, uczynki oraz wszelkie starania. Nauczyliśmy się szastać Imieniem Pana naszego Wszechmogącego bez zastanowienia oraz cienia bojaźni, mimo!, że Ojciec Niebieski ostrzega przed konsekwencjami owego haniebnego czynu, zaznaczając stanowczo, iż „nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych rzeczy” (Wj 20,7); a!, czyż nie jest czczą rzeczą (na przykład) kraść własnymi rękoma, wskazując dłonie złożone w modlitwie i tym samym oskarżając człowieka niewinnego za czyn, jakiego myśmy sami się dopuścili?!... Z jakiegoż więc powodu i jakim prawem służymy złu i budujemy zło, a oczekujemy i żądamy dobra?! Czy dewastacja nie jest zaprzeczeniem tworzenia?!...

Jakże często, w obliczu współczesnych klęsk żywiołowych i ludzkich tragedii, słyszę rozpaczliwy krzyk wołania: „Gdzie jest Bóg?!”; „Dlaczego nie reaguje?!”; „Jak może patrzeć spokojnie na krzywdę człowieka?!”…

A, gdzie byłeś i jesteś ty?

Bóg stworzył człowieka z Miłości i dla Miłości. Oddał mu wszystko, co najlepsze i co potrzebne do szczęścia. Otoczył go szczególną rodzicielską troską, błogosławił i obdarzał Swą łaską. Zasadziwszy ogród Eden, wziął człowieka i umieścił go w owym wyjątkowym, rajskim miejscu, a w trosce o jego szczęście zakazał mu spożywania owoców z drzewa poznania dobra i zła, którego smak jest trucizną – śmiercią (Rdz 2,8-25). Pycha nasza jednak sprzeniewierzyła się Bogu. Człowiek złamał zakaz i osobiście, własną decyzją oraz dokonanym wyborem odrzucił i Miłość Ojcowską, i życie, i szczęście. Nieprzemyślanym zachowaniem i egoizmem sam siebie skazał na śmierć oraz na cierpienie.

Czy możemy mieć o to pretensje do Boga?! Czy On jest winien naszej banicji, którą żeśmy sami wybrali, przekornie i pysznie sprzeniewierzając się woli Ojca?!

To my jesteśmy „ludem o twardym karku” (Wj 32,9). To my szemramy nieustannie przeciw Bogu (Lb 14,20-35), więc… jak długo On ma znosić nasz upór zatwardziałych, egoistycznych serc?!... Czy my bylibyśmy wyrozumiali wobec kogoś tak okrutnie nas krzywdzącego jak chcemy, by Pan był wyrozumiały wobec nas mimo naszego zawziętego trwania w grzechu i nie! słuchania Jego głosu?!

Z Miłości i rodzicielskiej troski Bóg zawarł z człowiekiem przymierze, wyznaczając mu w ustalonym przez siebie Prawie granice moralnego postępowania, w którym zawarte jest sedno szczęśliwego życia. Wiedząc więc, że przestrzeganie owego Prawa i tym samym wypełnianie woli Ojca jest szczerym dobrem dla nas – skarbem bezcennym i najważniejszym, mamy prawo mieć pretensje do Stworzyciela Nieba i Ziemi, że z własnej winy dźwigamy ciężar konsekwencji naszych przewinień, będących wynikiem nierespektowania obowiązujących zasad?! Bóg przecież był i jest wobec człowieka uczciwy. Zawierając z nim przymierze, zaznaczył wyraźnie, stanowczo, kategorycznie, iż „każdy występek z ojca na syna zostanie ukarany do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy nienawidzą swego Stworzyciela, a łaska zaś będzie okazana do tysiącznego pokolenia tym, którzy Go miłują i przestrzegają Jego przykazań” (Wj 20,5-6). Mając zatem tak krystalicznie jasno przedstawione warunki, śmiemy mieć dodatkowo jakiekolwiek roszczenia i pretensje?! Bóg przecież wyraźnie nadmienia, iż wystarczy Go miłować i przestrzegać Jego przykazań, by być szczęśliwymi. Jeżeli więc sprzeniewierzamy się woli Ojca, którym pogardzamy i którego odrzucamy, i łamiemy Prawo przez Niego ustalone oraz wprowadzone, to sami sobie jesteśmy wrogami i sami siebie skazujemy na cierpienia oraz kataklizmy, tragedie i ból, porażki i obciążenia. W podejmowanych decyzjach i działaniu kierujemy się egoizmem, którego rozmiar jest przerażający. Z tytułu bowiem owego egoizmu dbamy tylko i wyłącznie o siebie poprzez realizowanie własnych zamiarów i zaspokajanie osobistych ambicji. Odrzucamy Boga. Ignorujemy prawo. Nie przestrzegamy przykazań, a toksyczność konsekwencji naszych grzechów świadomie przenosimy na nasze dzieci do trzeciego i czwartego pokolenia. Miłość do siebie samego tak bardzo nas zaślepia, że egoistyczne dbanie tylko i wyłącznie o własne potrzeby przyczynia się do zaniedbywania potomstwa. Brak szacunku do Boga i brak pokory wobec ustalonych przez Niego przykazań powoduje, że odbieramy własnym pociechom szczęście płynące z łaski, jaką Pan obiecał okazywać do tysiącznego pokolenia.

Kto zatem jest winien wszystkim kataklizmom i tragediom ludzkiej niedoli?... Bóg czy człowiek?...

Analiza Pisma Świętego w kontekście relacji Ojca Wszechmogącego z Jego dzieckiem – z każdym z nas – wyraźnie wskazuje kierunek, w którym owe relacje winny się rozwijać a którym jest Miłość i przestrzeganie Prawa – przykazań. Wspomniana analiza odsłania również oblicze Boga jako Miłosiernego, ale (o czym dziś zwykło się zapominać) i Sprawiedliwego! Sędziego, za dobro wynagradzającego, a karzącego za zło. W związku z tym nie powinniśmy mieć żadnych wątpliwości w kwestii winy, którą za wszelkie nasze nieszczęścia zwykliśmy lekkomyślnie obarczać naszego Pana, sobie nie czyniąc rachunku sumienia. „Nie miejmy więc nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo w konsekwencji pychy i egoizmu wiele nacierpieć się z Jego powodu możemy”, krnąbrną postawą oraz zatwardziałością serc domagając się ukarania naszych występków poprzez obciążenie obowiązkiem zadośćuczynienia za popełnione przez nas grzechy naszych dzieci do trzeciego i czwartego pokolenia. Zatem (może warto pamiętać, że) nie miłując Boga i nie przestrzegając Jego przykazań sami siebie i przyszłe pokolenia, będące przedłużeniem naszego rodu, narażamy na cierpienie, każdym grzechem żądając od Pana i Stworzyciela Nieba, i Ziemi: Krew Jego na nas i na dzieci nasze!… Krew Jego na nas i na dzieci nasze!… Krew Jego na nas i na dzieci nasze!...





środa, 7 lipca 2021

CZAS ABRAHAMÓW

„A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy ten odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę.”. Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział. Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość i wtedy rzekł do swych sług: „Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was.”. Abraham, zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. (…) A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka, położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: „Abrahamie, Abrahamie!”. A on rzekł: „Oto jestem.”. [Anioł] powiedział mu: „Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna.”. Abraham obejrzawszy się za siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna. I dał Abraham miejscu temu nazwę „Pan widzi”.”

(Rdz 22,1-14)

Któż z nas postąpiłby podobnie?! Kto miałby czelność lub odwagę, wynikającą z posłuszeństwa Bogu, targnąć się na życie własnego dziecka, by wypełnić owym aktem zbrodni wolę Pana?!

Czyż decyzja Abrahama nie jest, w czysto ludzkim rozumieniu, czynem karygodnym, zasługującym na potępienie? Czy Sam Bóg w obliczu przedstawionych roszczeń nie okazuje się egoistą i despotą? Czy przytoczony fragment nie budzi w rodzicielskim sercu buntu, gniewnego sprzeciwu, gotowości do walki ze Stwórcą o potomstwo, któremu każdy ojciec i każda matka pragną uchylić nieba?

Kiedyś w postawie Boga i Abrahama widziałam tylko tragedię ludzkiej bezradności i niemocy wobec despotycznego Pana, żądającego od człowieka rzeczy niemożliwych oraz zdradzających egoistyczną, bezwzględnie brutalną naturę Ojca, a dziś, jako matka doświadczająca zepsucia współczesnego, doczesnego świata, postrzegam w owej biblijnej scenie jedyny, realny ratunek dla dzieci, z jakiego mogą i powinni skorzystać opiekunowie, szczerze kochający swe pociechy. Robactwo cywilizacyjnej rzeczywistości szczelinami różnorodnych, zdradliwych sytuacji wdziera się bowiem w dusze młodych ludzi, zakażając ich serca oraz umysły, niszcząc w nich piękno, a budząc demony depresji, uzależnień, samotności, izolacji i nierzadko samobójstwa, czego bardzo często nie zauważają rodzice, skoncentrowani na zapewnianiu potomstwu tego, co (w ich odczuciu) najlepsze, na planowaniu przyszłości swych dzieci, na organizowaniu aktywności rozwijających w pociechach zainteresowań, a (nierzadko) zaspokajających ambicje przede wszystkim opiekunów, a nie ich podopiecznych. W owej niezdrowej relacji budowanej systematycznie przede wszystkim na stawianiu wymagań i realizowaniu osobistych oczekiwań matki czy ojca lub budowanej na całkowitej, egoistycznej obojętności wobec młodego pokolenia, w owym zawziętym i upartym dążeniu do obranego celu odrzucana i bagatelizowana jest wola Boga, Jego rola w życiu każdego stworzenia, w życiu jednostki – człowieka rodzącego się przecież z już! przypisanym mu powołaniem do pełnienia pewnej określonej przez (właśnie wolę!) Ojca roli społecznej, od której oderwanie staje się przyczyną nieszczęść, przytłaczających syna albo córkę lawiną przygnębienia, utraty sensu w cokolwiek i zaufania do kogokolwiek, rozgoryczenia i wszystkiego, co destrukcyjne i niszczące.

Przyglądam się światu zepsutemu. Widzę rodziców, albo przesadnie i toksycznie ambitnych, albo zapracowanych i zmęczonych, albo skoncentrowanych egoistycznie na osobistym dążeniu do bycia szczęśliwymi poprzez tzw. samorealizację, a tym samym zwolnionymi z odpowiedzialności za własne dzieci, od których nierzadko żąda się i wymaga dojrzałości charakterystycznej dla osób dorosłych. Często również spotykam matki i ojców, układających sobie codzienne życie według własnych potrzeb, zaniedbujących obowiązki rodzicielskie wobec pociech, rekompensujących brak własnego zaangażowania w sprawy dorastających dzieci inwestycją w materialną obudowę świata, wznoszącego się wokół młodocianego człowieka murem drogich gadżetów, nie potrafiących w żaden sposób zastąpić miłości, a jedynie kamuflujących brak zaangażowania rodzicielskiego w potomstwo, przerzucane z gniazda do gniazda patchworkowych rodzin niczym kukułka, skazana na brak stabilnego miejsca i jakby doklejona oraz nie do końca pasująca do przypisanego jej przez los środowiska. Bardzo często zderzam się z bagatelizowaniem zasygnalizowanych i wyliczonych wyżej problemów, interpretowanych przez dorosłych w kontekście zjawiska naturalnego i niczego złego nie wnoszącego w życie młodych ludzi, a nawet ubogacającego ich duchowo (?!), natomiast przez dzieci odbieranego zupełnie inaczej, bo niby… jak ma się czuć na przykład chłopiec, którego matka, szukająca szczęścia w miłości, niemal w każdym dniu tygodnia ma nowego mężczyznę – kochanka lub którego ojciec odmawia mu szansy na wspólne spędzenie czasu, tłumacząc słuszność podjętej decyzji narodzinami córki, będącej potomstwem jego nowego związku i tym, że w zaistniałej sytuacji starszy syn z pierwszego małżeństwa będzie swą obecnością zawadzał w sytuacji wymagającej spokoju?!... Czy ktoś bierze pod uwagę fakt, że dla dorosłego owe matczyne prawo do ułożenia sobie życia jest dla dziecka formą psychicznego gwałtu, a postawa zatroskanego o nowonarodzoną pociechę taty formą bolesnego odrzucenia? Czy ktokolwiek pochyli się w tej chociażby sytuacji nad doznaniami i przeżyciami syna, który mimowolnie i bezradnie przygląda się oraz biernie współuczestniczy w rozwiązłości kobiety, będącej dla każdego syna kimś wyjątkowym, idealnym, świętym, a jednocześnie nie ma prawa być częścią codzienności ojca, nie nadającego mu tożsamości i odbierającego mu swą arogancką postawą rodzicielską poczucie własnej wartości?

Ze względu na ogrom poruszonego przeze mnie tematu, pozwolę sobie na przytoczenie kilku konkretnych przykładów w celu zobrazowania zepsucia i zrobaczywienia współczesnego świata, w obliczu którego zamierzam odwołać się do roli matki i ojca w kontekście postawy Abrahama i jego relacji z Bogiem.

Otóż…

Osobiście znam właśnie chłopca, którego matka zmieniała partnerów, rozpaczliwie szukając tego „jedynego” (?!). Dziecko biernie współuczestniczyło w jej rozwiązłości. Chłopiec nie potrafił zaakceptować życia swej rodzicielki, którą sam zaczął porównywać do prostytutki i do której odnosił się z coraz większą pogardą oraz agresją, a także narastającą w nim nienawiścią, zwłaszcza, że owe egoistyczne poszukiwanie szczęścia w miłości przez kobietę, obfitowało w obojętność rodzicielską wobec problemów i duchowych doświadczeń syna, pozostawionego samemu sobie również przez biologicznego ojca, posiadającego już nową rodzinę. Znam również chłopca wychowywanego przez lesbijki – chłopca nie potrafiącego pogodzić się z narzuconym mu modelem komórki społecznej i rozpaczliwie wręcz tęskniącego za możliwością posiadania taty jako mężczyzny, i zazdroszczącego kolegom czy koleżankom tego, że mają przywilej wychowywania się w tradycyjnej rodzinie. Znam także mnóstwo dzieci wychowywanych przez dziadków, bo porzuconych przez rodziców, a przez to szukających pocieszenia w szemranym towarzystwie, pod skrzydłami którego szuka się aprobaty i akceptacji, szukających ratunku w używkach uzależniających i powolnym wyniszczeniem organizmu zabijających młodych ludzi, gniewnie wyznających wstręt wobec siebie samych i wobec własnego życia. Znam i młodocianych kształtowanych współcześnie aplikowanym wychowaniem seksualnym, „ubogaconym” ideologią LGBT – młodych zagubionych i w natłoku przekazywanych, tolerancyjnych treści promujących prawo do uprawiania miłości bez ograniczeń i zahamowań, próbujących określić własną orientację seksualną poprzez zdobywanie doznań fizycznych z osobnikami tej samej płci i płci przeciwnej, co w konsekwencji wprowadza wspomnianych młodocianych w stan wewnętrznego poczucia brudu i przedmiotowości, jaki nastolatkowie starają się zagłuszyć alkoholem, lekami, narkotykami, nierzadko samookaleczeniami. Znam i młodzież prostytuującą się, bo starającą się materialnie dopasować do wymogów współczesnego świata lub starającą się o zdobycie środków na zakup substancji psychoaktywnych, jakimi starają się zagłuszać wyrzuty sumienia oraz ból świadomego współuczestniczenia w społecznej machinie egzystencjonalnego funkcjonowania, wegetowania, zepsucia i obowiązku bycia twardym, zaradnym, ale nie – nie daj Boże! – wrażliwym, słabym, chcącym się wypłakać, bo bezradnym i spragnionym miłości, lecz tej szczerej, bezwarunkowej, duchowej, troskliwej i szanującej człowieczeństwo oraz dbającej o człowieczeństwo. Znam bardzo dużo młodych, niepełnoletnich jeszcze ludzi mających za sobą kilka, nieudanych prób samobójczych. Znam również takich, którzy znajdują się pod stałą opieką psychologów lub stałym nadzorem psychiatrów, jak też i takich, którzy nieustannie myślą o śmierci i pragną śmierci jako jedynej możliwej ucieczki od znienawidzonego życia. Kiedy z ust (zwłaszcza!) niepełnoletniego człowieka słyszę: „Nie powinienem się urodzić” lub „Nienawidzę swojego życia”,… serce pęka mi z bólu.

Niewielu z nas – dorosłych (?!) – widzi smutek w oczach naszych pociech. Karmimy się uśmiechem ust naszych dzieci i to nam wystarcza. Nie dostrzegamy jednak, że pod maską owego przyklejonego, mistrzowsko wyreżyserowanego uśmiechu, w źrenicach, będących zwierciadłem duszy, ukrywa się cierpienie.

Może nie chcemy widzieć przygnębienia naszych pociech? Może wypieramy taką ewentualność?

Na pewno chcemy, by nasze dzieci były szczęśliwe tu i teraz, w tym! doczesnym świecie, dlatego z naiwnym zaufaniem poddajemy je politycznej obróbce edukacyjno – wychowawczej, dlatego (w zastraszonym pędzie za tolerancją) pozwalamy, by ktoś reprezentujący środowiska LGBT wtajemniczał nasze potomstwo w zagadnienia, które my – odpowiedzialna matka i ojciec – winniśmy odsłaniać lub (ewentualnie) osoba z przygotowaniem merytorycznym, ale i pedagogicznym, dlatego wierzymy w propagowane przez media metody i sposoby na życie wcielane w codzienność naiwnie oraz bezmyślnie, a później… bardzo często boleśnie zderzamy się z brutalną rzeczywistością i opłakujemy moralną porażkę córki albo syna, a nierzadko i samobójczą śmierć pociechy.

Trudno walczyć z wiatrakami niczym Don Kichot. Trudno walczyć o prawdziwe szczęście pociech z systemem polityczny, edukacyjnym, społecznym, z rówieśnikami, z mediami promującymi to, co zazwyczaj destrukcyjne i śmiertelne, niemoralne i zgubne dla człowieka, dlatego też z powodu naszej rodzicielskiej niemocy i bezsilności wobec zrobaczywiałego, osaczającego nas świata Bóg wzywa nas jako Abrahama, woła nas po imieniu i namawia: „weź twego jedynego syna (jedyną córkę), którego miłujesz (którą miłujesz) i idź do kraju Moria (czyli zawrzyj ze mną przymierze, zaufaj Mi) i tam złóż go (ją) w ofierze na jednym pagórku, jaki ci wskażę”, zatem oddaj mi twoje dziecko pod opiekę, bo „Pan widzi” wszystko i Pan jest w stanie, jako JEDYNY, ocalić dziecko przed zgubą poprzez wskazywanie nam naszych rodzicielskich błędów czy lęków oraz potrzeb naszego potomstwa czy zagrożenia czyhającego na bezradne pociechy w otaczającym je środowisku. Tylko Ojciec Niebieski może wybawić człowieka, bo jest wszechmogący. Tylko Bóg jest w stanie uratować od śmierci nasze umiłowane dziecko, jak ocalił Izaaka słowami: „nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego”, ponieważ On widzi wszystko.

Nie jest nam łatwo zejść z piedestału autorytetu, ustępując owe miejsce Panu Bogu, którego wezwanie: „weź twojego syna (córkę) i złóż go (ją) w ofierze” odczytujemy, kierując się krótkowzrocznością i strachem, w kontekście żądania bezwzględnego, zmuszającego nas – rodziców do zabicia naszego umiłowanego dziecka poprzez odebranie mu przywilejów płynących z codzienności osadzonej w doczesnym życiu – życiu, które dla Stwórcy jest wiecznością w Królestwie Niebieskim, a nie tylko epizodem zamkniętym w kadrze początku i końca czasu przemijającego nieuchronnie na ziemi. Owe wezwanie jest obowiązkiem, jakiemu podporządkowała się Maryja – jest Pańskim prawem nakazującym, aby każdego narodzonego chłopca (każde narodzone dziecko) poświęcić Ojcu Niebieskiemu i oddać w duchowej ofierze (Łk 2,21).

Nie jest to proste, zwłaszcza, kiedy bezradni i w niemocy przyglądamy się porażkom oraz upadkom naszych pociech, kiedy towarzyszymy naszemu potomstwu w chorobie, kiedy musimy pogodzić się ze śmiercią owocu naszego łona, kiedy jesteśmy świadkami cierpienia i bólu naszej kruszyny… Nie jest to proste, ale jeśli nasza bezsilność jest niczym drwa do spalenia ofiary i ogień oraz nóż w dłoni Abrahama,… czy nie warto jednak zawierzyć Panu, wsłuchać się w głos Boga, by postąpić słusznie.

W obliczu moich obserwacji i doświadczeń, mojej „dojrzałości” duchowej dziś postrzegam kraj Moria jako miejsce, w którym każde dziecko będzie ocalone przez Boga, jeśli tylko rodzic, ufający, że „Pan widzi”, zawierzy swą pociechę Stwórcy. To zapowiedź Pańskiego prawa, które wypełniła Maryja (Łk 2,22-40), przynosząc Jezusa do Jerozolimy i przedstawiając Syna Człowieczego Ojcu Niebieskiemu. I nie chodzi tu tylko o chrzest czy inne sakrament, ale przede wszystkim o nasze rodzicielskie zaufanie okazywane Bogu na co dzień w każdej sytuacji, o wypowiedziany przez nas z wiarą, nadzieją i miłością: „FIAT, niech nam się stanie według słowa Twego”.

W dzisiejszej dobie współczesnego świata rodzice są Abrahamami. Muszą bowiem podjąć decyzję, będącą owocem dojrzałości i odpowiedzialności matki oraz ojca. W osaczeniu zepsucia i demoralizacji, destrukcji i zrobaczywienia poprzez powołanie do bycia rodzicem zostajemy osadzeni w roli Abrahama, do którego syn (córka) zwraca się z lękiem w głosie: „Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?” (Rdz 22,1-14). Od nas bowiem zależy szczęście naszego potomstwa. Jeśli więc wypełnimy prawo Pańskie i poddamy się woli Ojca Niebieskiego, a tym samym zawierzymy (ofiarujemy) Mu swą pociechę, uratujemy ją od śmierci i zapewnimy jej życie wieczne, gdyż Pan wynagradza pokorę i posłuszeństwo, obiecując Abrahamowi: „Przysięgam na siebie, wyrocznie Pana, że ponieważ uczyniłeś to (…), będę ci błogosławił” (Rdz 22,15).

Kim zatem będziesz? Czy potrafisz stać się Abrahamem dla swojego Izaaka – syna, córki?