„Za
biedę, w jakiej żyli mama i tatuś, za to, że się nam nic nie udawało, za upadek
młyna, za to, że musiałam pilnować dzieci, stróżować przy owcach, za ciągłe zmęczenie…
dziękuję Ci. Jezu.”
Bernadett
Soubirous „Testament”
Bardzo często, jako rodzice, tak bardzo
mocno pragniemy szczęścia naszych dzieci, że mimowolnie i nieświadomie
koncentrujemy się na tym, co tu i teraz, budując wszelkimi sposobami i z całych
sił idyllę – namiastkę raju w dobie doczesności a jednocześnie zaniedbując to,
co w życiu człowieka przecież najważniejsze i najistotniejsze, a mianowicie
życie wieczne w Królestwie Niebieskim. Bardzo często walczymy o to, by nasze
pociechy uczyły się w jak najlepszej szkole, skończyły liceum z wyróżnieniem,
zdobyły tytuły naukowe na prestiżowych uczelniach, zdobywając prawo do
wykonywania zawodów wywołujących w społeczeństwie podziw i szacunek, by nasze
pociechy wybudowały piękny, przestrzenny dom, jeździły dobrym samochodem,
chodziły czyste i eleganckie, by były osobami, budzącymi respekt i zajmującymi
pozycję autorytetu, adorowanego przez środowisko oraz podawanego za przykład
godny naśladowania. W owym szaleństwie, realizowania rodzicielskich ambicji,
niestety równie często zapominamy o kluczu do Królestwa Niebieskiego, jakim
jest trzymane w szufladzie Pismo Święte, a także wypływająca z lektury Słowa
Bożego wiara, nadzieja i miłość naszych dzieci. Pod presją społeczeństwa i
rodzicielskiego strachu przed wytknięciem naszych pociech palcem drwiny,
szyderstwa, poniżenia i upodlenia, zabiegamy o to, co najmniej istotne.
Zaszczuci wspomnianym strachem nierzadko ignorujemy talenty, umiejętności,
predyspozycje, zamiłowania własnych dzieci. W związku z tym za nie dokonujemy
wyborów, urabiając ich psychikę argumentami, będącymi odzwierciedleniem
naszych, osobistych planów i oczekiwań, a jednocześnie zagłuszamy wolę Boga,
który w dniu poczęcia naszej pociechy już z pewnością powołał ją do konkretnych
zadań i celów. Później, gdy udaje nam się dopiąć swego, bo przecież
najważniejsze, by odnieść sukces w ludzkim słowa tego rozumieniu, chwalimy się
sukcesami naszych dzieci, ich osiągnięciami, luksusami, ale… nawet nie
zauważamy, iż często siedzimy w kościelnej ławce podczas Eucharystii zupełnie
sami lub sporadycznie, od tzw. święta, u boku syna lub córki. Nierzadko też,
jako przykładni rodzice pielęgnujący w sercach pociech wiarę, nadzieję i
miłość, by zahartować w duchu naszego potomstwa wierność Bogu, jesteśmy zdani
na porażkę, bo w starciu ze szkolną modą i edukacją, nakazującą uczniom żyć
według wszystkiego, co ludzkie i nie będące obce, a nie według woli Ojca
Wszechmogącego, przedstawianego w postaci syndromu społecznych nieudaczników i
obłąkańców, jesteśmy osamotnieni i pozbawieni wsparcia czy to ze strony
księdza, stróżującego nad powierzoną mu trzodą wiernych, czy to ze strony
członków wspólnoty parafialnej. Owe odrzucenie i odizolowanie staje się wówczas
zaczynem porażki, gdyż usilne próby zachowania w sercach dzieci wierności Bogu
podejmowane w pojedynkę, bez realnego zaangażowania i troski duszpasterza czy
współbraci w Chrystusie jeszcze bardziej ukazuje nas w oczach naszych synów czy
córek, jako dziwaków niegodnych uwagi oraz posłuchu. Kościół wówczas – o
charakterze wzajemnej obojętności kształtującej relacje międzyludzkie w parafii
– staje się sprzymierzeńcem nie Ojca Wszechmogącego, a szkoły i politycznej
jałowości, w konsekwencji swego toksycznego wpływu skazującej wychowanków
propagowanej edukacji na duchową rzeź i potępienie. Z powodu owych licznych
zależności niezwykle ważna jest nie tylko rodzina, ale cała wspólnota
chrześcijańska świadoma swojej odpowiedzialności za siebie, jak również za
współbraci. Łatwiej jest bowiem odnieść sukces rodzicielski wychowując i
edukując dziecko w środowisku szczerze oraz realnie oddanym Bogu, niż w
środowisku będącym obok Boga w formie tylko frekwencji i recytowanej gorliwymi
ustami modlitwy, w żaden (niestety!) sposób nieprzekładającej się na czyny, co
mogę udowodnić na osobistym przykładzie, dając świadectwo wspomnianej różnicy,
której zarys mam nadzieję wzbudzi w naszych sercach empatię i odpowiedzialność
nie tylko za siebie i własną rodzinę, ale również za wszystkich, będących
częścią naszej parafii.
Miałam zaszczyt być członkiem wspólnoty,
w której Ojciec Wszechmogący był dla wszystkich najwyższym i najważniejszym
Autorytetem, znajdującym się na pierwszym miejscu w życiu prywatnym, jak i
zawodowym. Parafianie czuli się prawdziwie odpowiedzialni za Kościół, a przez
to i za każdego człowieka, będącego Jego częścią. Ową odpowiedzialność czuło
się na każdym kroku. Oczywiście, jako ludzie, popełnialiśmy błędy i zdarzały
się potknięcia, ale pod skrzydłami księdza, czującego się powołanym do roli
naszego ojca, wszelkie niedoskonałości czy niegodziwości udawało się zmieniać
na dobro, owocujące chwałą Boga. Rodzice działali zawsze razem w zgranej
grupie, co przenosiło się owocnie na relacje między dziećmi. Każdy zwracał
uwagę na brata i siostrę w Chrystusie, jako na wyjątkowego i potrzebnego w
parafii człowieka, co wszystkim – od najmłodszego po najstarszego – dawało
poczucie wartości i godności. Nikt nigdy nie badał przydatności jednostki pod
kątem szkoły, wykształcenia czy zawodu lub posiadanych dóbr materialnych. Każdy
bowiem był skarbem sam w sobie, obdarzonym przez Ojca Niebieskiego konkretnymi
umiejętnościami i powołanym do wypełniania wynikających z owych umiejętności
konkretnych zadań. Interesowaliśmy się sobą wzajemnie, ale z troską i z miłością,
nie zaś ze złośliwą ciekawością, uszczypliwością, zawiścią czy zazdrością, albo
z intencją porównania siebie samy z kimś, kto (w nadziei egoizmu i
egocentryzmu) mógłby się okazać gorszym od nas, a równocześnie podnoszącym
naszą społeczną wartość (?!). Z tytułu wzajemnego, wspomnianego szacunku i
odwzajemnianej miłości bliźniego do bliźniego Kościół zawsze był pełen ludzi a
ołtarz pełen ministrantów, służących do Mszy Świętej z radością serca, pełen
młodzieży i kompletnych rodzin, pełen śpiewu osób dorosłych i pociech
udzielających się z fascynacją oraz zaangażowaniem w prowadzony przez muzycznie
uzdolnionych rodziców chór, a każde święto czy szczególny dla chrześcijan czas
był uwypuklany pracą małych, drobnych rączek, robiących dekoracje czy
uczestniczących w różnorodnych konkursach religijnych, organizowanych przez
kapłanów, a pogłębiających wiedzę młodego pokolenia na temat Boga w Trójcy
Świętej Jedynego i tym samym rozkochujących dorastające, dojrzewające serca w
Ojcu Niebieskim. W owej parafii wzajemnie sobie pomagaliśmy, by wszystkie dzieci
utrzymać przy naszym Panu. Dbaliśmy wzajemnie o własne pociechy, jak również i
pociechy naszych współbraci w Chrystusie. Wówczas też nie miałam żadnych
problemów z moim synem, który nie tylko lgnął do Kościoła, z zapałem pędził na
Eucharystię, ale i z ogromnym zaangażowaniem potrafił usługiwać do każdej,
niedzielnej Mszy, przytrzymując mnie w głównej nawie na czas całego
przedpołudnia owego świętego dnia. Wówczas mój syn z niepohamowaną
przyjemnością czytał Pismo Święte, rozmawiał o swoich spostrzeżeniach i
przemyśleniach, i nierzadko zaskakiwał mnie swoją duchową dojrzałością tlącą
się płomykiem nadziei w dziecięcym ciele, ucząc mnie i czyniąc lepszą. To
wszystko jednak – wszystkie Boże sukcesy – wynikały nie tylko z mojego
matczynego zaangażowania w pracę nad jego duszą, ale przede wszystkim z
posiadania ludzi mnie w tym pięknym dziele chrześcijańskim wspierających,
dzięki którym moja pociecha czuła się częścią wspólnoty, dającej poczucie
kochanym, potrzebnym, wartościowym i wyjątkowym.
Wiele się zmieniło na gorsze po zmianie
miejsca zamieszkania i zmianie parafii. Pamiętam pierwsze spotkanie ze
wspólnotą i księdzem – chłodne i urzędowe. Wszyscy się spotykali w życzliwości
i wzajemnym szacunku, ale bez jakiegokolwiek zaangażowania w osobę, a tym samym
bez szczerej chęci poznania nowych członków rodziny w Chrystusie Panu. Wielu
bardziej interesowało się moim wykształceniem, zawodem, jaki mogłabym
wykonywać, moimi aspiracjami i ambicjami, odsłaniającymi ewentualną przyszłość
dziecka, które powinno przecież skończyć dobrą uczelnie i to najlepiej z
wyróżnieniem, niż sposobem, w jakim radzimy sobie mentalnie z aklimatyzacją, z
nowym miejscem, z nowym środowiskiem itp. Wspomniany chłód i obojętność
dominujące w parafii potęgowały w sercu mojego dziecka jedynie tęsknotę za
Kościołem, jaki z tytułu przymusu musieliśmy opuścić. Mój syn czuł się bowiem
niepotrzebny i wyobcowany. Ów stan został pogłębiony przez agresję, której był
ofiarą w szkole i z którą walczyliśmy kilka miesięcy w całkowitym odosobnieniu,
ale również przez krytykę, wyłapującą niestosowne zachowanie poniżanego,
zastraszanego, nękanego dziecka, zatracającego w wyniku przemocy szkolnej
zaufanie do ludzi, a odczuwającego podejrzliwość i przyjmującego mechanicznie
postawę obronną. Nikt nigdy, nawet kapłan, nie zapytał nas o to, jak sobie mój
syn radzi z przeprowadzką, ze środowiskiem, jak odnajduje się w szkole. Nikt
nigdy, nawet ksiądz, nie podeszli do nas – rodziców, by porozmawiać na temat
takich czy innych zachowań naszej pociechy, by poznać przyczynę pewnych,
niestosownych być może, ale wynikających z zastraszenia, odruchów. Zdecydowana
większość za to, łącznie z duszpasterzem, chętnie wygłaszali swoje opinie,
krytykę, oburzenie, nie szczędząc ofierze przemocy szkolnej przykrości, które
jeszcze bardziej zamykały jej serce na ludzi w ogóle. W efekcie owych wydarzeń,
ale i pewnie naszej, rodzicielskiej nieudolności w skutecznym i zwycięskim
odpieraniu ataków oraz w bronieniu naszego dziecka, i w samodzielnym radzeniu
sobie z trudami związanymi z przeprowadzką w nowe miejsce, mój syn przestał
czuć się potrzebny w parafii, bo nie czuł się ani szanowany, ani bezpieczny.
Niechętnie chodził na lekcje religii i równie niechętnie na Msze Święte.
Dodatkowo w wyniku szkolnej edukacji, promującej neohumanizm a odrzucającej
Boga i Jego wartości, zaczął mieć wątpliwości wobec wiary, nadziei i przede
wszystkim miłości, przez co chrześcijaństwo staje się formą obyczaju i
tradycji, nie zaś prawdą faktu.
Wszystko to, co opisałam, dzieląc się
osobistymi doświadczeniami, nie ma być wyrzutem sumienia ludzi, w gronie
których nie było dane mojej rodzinie się zaaklimatyzować, a próbą uświadomienia
nam, że odejście młodych pokoleń od Kościoła jest wynikiem nie tylko błędów
matki i ojca, przesadnie dbających o sukces potomstwa w życiu doczesnym poprzez
zaniedbanie ducha swych pociech, ale jest to również robaczywy owoc braku
zbiorowej odpowiedzialności za życie wieczne przyszłych pokoleń, jak i
robaczywy owoc społecznej presji pielęgnującej to, co cielesne, a nie to, co
Boże. Kościół bowiem to my wszyscy – parafianie i kapłan, który winien być
duszpasterzem, a nie tylko fizycznym wykonawcą obrzędów liturgicznych. W
parafii jesteśmy zatem odpowiedzialni za siebie i własne rodziny, ale również
za innych, a zwłaszcza za młode pokolenia, będące przecież „solą ziemi” (Mt
5,13). Brak owej świadomej odpowiedzialności zbiorowej, jako rodziny w
Chrystusie Panu naszym, przyczynia się do pustki i samotności kościelnych ław,
poustawianych w nawach świątyni i zajmowanych przez przerzedzoną starością
grupkę wiernych. Nie jest istotne to, do jakiej szkoły uczęszcza dziecko, jakie
zdobywa wykształcenie, co posiadają jego rodzice i jakie rokuje nadzieje na
przyszłość sukcesu oraz zawodowej kariery. Nie jest też ważne to, czy pochodzi
z rodziny bogatej i ubogiej. Sukces i prestiż społeczny bardzo często bowiem
fermentują pychą, wywyższając ciało, będące przecież i tak marnością nad
marnościami, a depczą i niszczą duszę. Nierzadko zaś brak powodzenia,
pieniędzy, wykształcenia, znaczącego miejsca w grupie jest zaczynem tego, co
piękne, bo pochodzące od Boga. Z tego też powodu wyżej przytoczone słowa św.
Bernadetty Soubirous powinny być plastrem miodu na serca, podszczypywane i
ranione egoistycznymi oraz egocentrycznymi zapędami w sukces i prestiż, którym kusi
człowieka pozbawione Bożych wartości społeczeństwo. Powinny one również gasić w
nas, jako parafianach, skłonność do oceniania kogoś w sposób powierzchowny i nieznaczący
w wymiarze Królestwa Niebieskiego, a równocześnie powinny rozpalać w nas odpowiedzialność
za „sól ziemi” Kościoła bez względu na stopień naszego pokrewieństwa z dziećmi parafii,
do jakiej należymy. Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem,
ponieważ jakość naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele,
a tym samym na jakość dusz przyszłych pokoleń. Często niepowodzenia i upadki, porażki
i rozczarowania, bieda i nędza, a tym samym niezaspokojony głód ciała niszczą w
nas pychę. Przyczyniają się natomiast do wzrastania i świętości duszy, do której
wszyscy przecież jesteśmy powołani, dlatego raz jeszcze pozwolę sobie powtórzyć:
Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem, ponieważ jakość
naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele, a tym samym na
jakość dusz przyszłych pokoleń.