piątek, 12 lutego 2021

SUKCES I PRESTIŻ

„Za biedę, w jakiej żyli mama i tatuś, za to, że się nam nic nie udawało, za upadek młyna, za to, że musiałam pilnować dzieci, stróżować przy owcach, za ciągłe zmęczenie… dziękuję Ci. Jezu.”

Bernadett Soubirous „Testament”

Bardzo często, jako rodzice, tak bardzo mocno pragniemy szczęścia naszych dzieci, że mimowolnie i nieświadomie koncentrujemy się na tym, co tu i teraz, budując wszelkimi sposobami i z całych sił idyllę – namiastkę raju w dobie doczesności a jednocześnie zaniedbując to, co w życiu człowieka przecież najważniejsze i najistotniejsze, a mianowicie życie wieczne w Królestwie Niebieskim. Bardzo często walczymy o to, by nasze pociechy uczyły się w jak najlepszej szkole, skończyły liceum z wyróżnieniem, zdobyły tytuły naukowe na prestiżowych uczelniach, zdobywając prawo do wykonywania zawodów wywołujących w społeczeństwie podziw i szacunek, by nasze pociechy wybudowały piękny, przestrzenny dom, jeździły dobrym samochodem, chodziły czyste i eleganckie, by były osobami, budzącymi respekt i zajmującymi pozycję autorytetu, adorowanego przez środowisko oraz podawanego za przykład godny naśladowania. W owym szaleństwie, realizowania rodzicielskich ambicji, niestety równie często zapominamy o kluczu do Królestwa Niebieskiego, jakim jest trzymane w szufladzie Pismo Święte, a także wypływająca z lektury Słowa Bożego wiara, nadzieja i miłość naszych dzieci. Pod presją społeczeństwa i rodzicielskiego strachu przed wytknięciem naszych pociech palcem drwiny, szyderstwa, poniżenia i upodlenia, zabiegamy o to, co najmniej istotne. Zaszczuci wspomnianym strachem nierzadko ignorujemy talenty, umiejętności, predyspozycje, zamiłowania własnych dzieci. W związku z tym za nie dokonujemy wyborów, urabiając ich psychikę argumentami, będącymi odzwierciedleniem naszych, osobistych planów i oczekiwań, a jednocześnie zagłuszamy wolę Boga, który w dniu poczęcia naszej pociechy już z pewnością powołał ją do konkretnych zadań i celów. Później, gdy udaje nam się dopiąć swego, bo przecież najważniejsze, by odnieść sukces w ludzkim słowa tego rozumieniu, chwalimy się sukcesami naszych dzieci, ich osiągnięciami, luksusami, ale… nawet nie zauważamy, iż często siedzimy w kościelnej ławce podczas Eucharystii zupełnie sami lub sporadycznie, od tzw. święta, u boku syna lub córki. Nierzadko też, jako przykładni rodzice pielęgnujący w sercach pociech wiarę, nadzieję i miłość, by zahartować w duchu naszego potomstwa wierność Bogu, jesteśmy zdani na porażkę, bo w starciu ze szkolną modą i edukacją, nakazującą uczniom żyć według wszystkiego, co ludzkie i nie będące obce, a nie według woli Ojca Wszechmogącego, przedstawianego w postaci syndromu społecznych nieudaczników i obłąkańców, jesteśmy osamotnieni i pozbawieni wsparcia czy to ze strony księdza, stróżującego nad powierzoną mu trzodą wiernych, czy to ze strony członków wspólnoty parafialnej. Owe odrzucenie i odizolowanie staje się wówczas zaczynem porażki, gdyż usilne próby zachowania w sercach dzieci wierności Bogu podejmowane w pojedynkę, bez realnego zaangażowania i troski duszpasterza czy współbraci w Chrystusie jeszcze bardziej ukazuje nas w oczach naszych synów czy córek, jako dziwaków niegodnych uwagi oraz posłuchu. Kościół wówczas – o charakterze wzajemnej obojętności kształtującej relacje międzyludzkie w parafii – staje się sprzymierzeńcem nie Ojca Wszechmogącego, a szkoły i politycznej jałowości, w konsekwencji swego toksycznego wpływu skazującej wychowanków propagowanej edukacji na duchową rzeź i potępienie. Z powodu owych licznych zależności niezwykle ważna jest nie tylko rodzina, ale cała wspólnota chrześcijańska świadoma swojej odpowiedzialności za siebie, jak również za współbraci. Łatwiej jest bowiem odnieść sukces rodzicielski wychowując i edukując dziecko w środowisku szczerze oraz realnie oddanym Bogu, niż w środowisku będącym obok Boga w formie tylko frekwencji i recytowanej gorliwymi ustami modlitwy, w żaden (niestety!) sposób nieprzekładającej się na czyny, co mogę udowodnić na osobistym przykładzie, dając świadectwo wspomnianej różnicy, której zarys mam nadzieję wzbudzi w naszych sercach empatię i odpowiedzialność nie tylko za siebie i własną rodzinę, ale również za wszystkich, będących częścią naszej parafii.

Miałam zaszczyt być członkiem wspólnoty, w której Ojciec Wszechmogący był dla wszystkich najwyższym i najważniejszym Autorytetem, znajdującym się na pierwszym miejscu w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Parafianie czuli się prawdziwie odpowiedzialni za Kościół, a przez to i za każdego człowieka, będącego Jego częścią. Ową odpowiedzialność czuło się na każdym kroku. Oczywiście, jako ludzie, popełnialiśmy błędy i zdarzały się potknięcia, ale pod skrzydłami księdza, czującego się powołanym do roli naszego ojca, wszelkie niedoskonałości czy niegodziwości udawało się zmieniać na dobro, owocujące chwałą Boga. Rodzice działali zawsze razem w zgranej grupie, co przenosiło się owocnie na relacje między dziećmi. Każdy zwracał uwagę na brata i siostrę w Chrystusie, jako na wyjątkowego i potrzebnego w parafii człowieka, co wszystkim – od najmłodszego po najstarszego – dawało poczucie wartości i godności. Nikt nigdy nie badał przydatności jednostki pod kątem szkoły, wykształcenia czy zawodu lub posiadanych dóbr materialnych. Każdy bowiem był skarbem sam w sobie, obdarzonym przez Ojca Niebieskiego konkretnymi umiejętnościami i powołanym do wypełniania wynikających z owych umiejętności konkretnych zadań. Interesowaliśmy się sobą wzajemnie, ale z troską i z miłością, nie zaś ze złośliwą ciekawością, uszczypliwością, zawiścią czy zazdrością, albo z intencją porównania siebie samy z kimś, kto (w nadziei egoizmu i egocentryzmu) mógłby się okazać gorszym od nas, a równocześnie podnoszącym naszą społeczną wartość (?!). Z tytułu wzajemnego, wspomnianego szacunku i odwzajemnianej miłości bliźniego do bliźniego Kościół zawsze był pełen ludzi a ołtarz pełen ministrantów, służących do Mszy Świętej z radością serca, pełen młodzieży i kompletnych rodzin, pełen śpiewu osób dorosłych i pociech udzielających się z fascynacją oraz zaangażowaniem w prowadzony przez muzycznie uzdolnionych rodziców chór, a każde święto czy szczególny dla chrześcijan czas był uwypuklany pracą małych, drobnych rączek, robiących dekoracje czy uczestniczących w różnorodnych konkursach religijnych, organizowanych przez kapłanów, a pogłębiających wiedzę młodego pokolenia na temat Boga w Trójcy Świętej Jedynego i tym samym rozkochujących dorastające, dojrzewające serca w Ojcu Niebieskim. W owej parafii wzajemnie sobie pomagaliśmy, by wszystkie dzieci utrzymać przy naszym Panu. Dbaliśmy wzajemnie o własne pociechy, jak również i pociechy naszych współbraci w Chrystusie. Wówczas też nie miałam żadnych problemów z moim synem, który nie tylko lgnął do Kościoła, z zapałem pędził na Eucharystię, ale i z ogromnym zaangażowaniem potrafił usługiwać do każdej, niedzielnej Mszy, przytrzymując mnie w głównej nawie na czas całego przedpołudnia owego świętego dnia. Wówczas mój syn z niepohamowaną przyjemnością czytał Pismo Święte, rozmawiał o swoich spostrzeżeniach i przemyśleniach, i nierzadko zaskakiwał mnie swoją duchową dojrzałością tlącą się płomykiem nadziei w dziecięcym ciele, ucząc mnie i czyniąc lepszą. To wszystko jednak – wszystkie Boże sukcesy – wynikały nie tylko z mojego matczynego zaangażowania w pracę nad jego duszą, ale przede wszystkim z posiadania ludzi mnie w tym pięknym dziele chrześcijańskim wspierających, dzięki którym moja pociecha czuła się częścią wspólnoty, dającej poczucie kochanym, potrzebnym, wartościowym i wyjątkowym.

Wiele się zmieniło na gorsze po zmianie miejsca zamieszkania i zmianie parafii. Pamiętam pierwsze spotkanie ze wspólnotą i księdzem – chłodne i urzędowe. Wszyscy się spotykali w życzliwości i wzajemnym szacunku, ale bez jakiegokolwiek zaangażowania w osobę, a tym samym bez szczerej chęci poznania nowych członków rodziny w Chrystusie Panu. Wielu bardziej interesowało się moim wykształceniem, zawodem, jaki mogłabym wykonywać, moimi aspiracjami i ambicjami, odsłaniającymi ewentualną przyszłość dziecka, które powinno przecież skończyć dobrą uczelnie i to najlepiej z wyróżnieniem, niż sposobem, w jakim radzimy sobie mentalnie z aklimatyzacją, z nowym miejscem, z nowym środowiskiem itp. Wspomniany chłód i obojętność dominujące w parafii potęgowały w sercu mojego dziecka jedynie tęsknotę za Kościołem, jaki z tytułu przymusu musieliśmy opuścić. Mój syn czuł się bowiem niepotrzebny i wyobcowany. Ów stan został pogłębiony przez agresję, której był ofiarą w szkole i z którą walczyliśmy kilka miesięcy w całkowitym odosobnieniu, ale również przez krytykę, wyłapującą niestosowne zachowanie poniżanego, zastraszanego, nękanego dziecka, zatracającego w wyniku przemocy szkolnej zaufanie do ludzi, a odczuwającego podejrzliwość i przyjmującego mechanicznie postawę obronną. Nikt nigdy, nawet kapłan, nie zapytał nas o to, jak sobie mój syn radzi z przeprowadzką, ze środowiskiem, jak odnajduje się w szkole. Nikt nigdy, nawet ksiądz, nie podeszli do nas – rodziców, by porozmawiać na temat takich czy innych zachowań naszej pociechy, by poznać przyczynę pewnych, niestosownych być może, ale wynikających z zastraszenia, odruchów. Zdecydowana większość za to, łącznie z duszpasterzem, chętnie wygłaszali swoje opinie, krytykę, oburzenie, nie szczędząc ofierze przemocy szkolnej przykrości, które jeszcze bardziej zamykały jej serce na ludzi w ogóle. W efekcie owych wydarzeń, ale i pewnie naszej, rodzicielskiej nieudolności w skutecznym i zwycięskim odpieraniu ataków oraz w bronieniu naszego dziecka, i w samodzielnym radzeniu sobie z trudami związanymi z przeprowadzką w nowe miejsce, mój syn przestał czuć się potrzebny w parafii, bo nie czuł się ani szanowany, ani bezpieczny. Niechętnie chodził na lekcje religii i równie niechętnie na Msze Święte. Dodatkowo w wyniku szkolnej edukacji, promującej neohumanizm a odrzucającej Boga i Jego wartości, zaczął mieć wątpliwości wobec wiary, nadziei i przede wszystkim miłości, przez co chrześcijaństwo staje się formą obyczaju i tradycji, nie zaś prawdą faktu.

Wszystko to, co opisałam, dzieląc się osobistymi doświadczeniami, nie ma być wyrzutem sumienia ludzi, w gronie których nie było dane mojej rodzinie się zaaklimatyzować, a próbą uświadomienia nam, że odejście młodych pokoleń od Kościoła jest wynikiem nie tylko błędów matki i ojca, przesadnie dbających o sukces potomstwa w życiu doczesnym poprzez zaniedbanie ducha swych pociech, ale jest to również robaczywy owoc braku zbiorowej odpowiedzialności za życie wieczne przyszłych pokoleń, jak i robaczywy owoc społecznej presji pielęgnującej to, co cielesne, a nie to, co Boże. Kościół bowiem to my wszyscy – parafianie i kapłan, który winien być duszpasterzem, a nie tylko fizycznym wykonawcą obrzędów liturgicznych. W parafii jesteśmy zatem odpowiedzialni za siebie i własne rodziny, ale również za innych, a zwłaszcza za młode pokolenia, będące przecież „solą ziemi” (Mt 5,13). Brak owej świadomej odpowiedzialności zbiorowej, jako rodziny w Chrystusie Panu naszym, przyczynia się do pustki i samotności kościelnych ław, poustawianych w nawach świątyni i zajmowanych przez przerzedzoną starością grupkę wiernych. Nie jest istotne to, do jakiej szkoły uczęszcza dziecko, jakie zdobywa wykształcenie, co posiadają jego rodzice i jakie rokuje nadzieje na przyszłość sukcesu oraz zawodowej kariery. Nie jest też ważne to, czy pochodzi z rodziny bogatej i ubogiej. Sukces i prestiż społeczny bardzo często bowiem fermentują pychą, wywyższając ciało, będące przecież i tak marnością nad marnościami, a depczą i niszczą duszę. Nierzadko zaś brak powodzenia, pieniędzy, wykształcenia, znaczącego miejsca w grupie jest zaczynem tego, co piękne, bo pochodzące od Boga. Z tego też powodu wyżej przytoczone słowa św. Bernadetty Soubirous powinny być plastrem miodu na serca, podszczypywane i ranione egoistycznymi oraz egocentrycznymi zapędami w sukces i prestiż, którym kusi człowieka pozbawione Bożych wartości społeczeństwo. Powinny one również gasić w nas, jako parafianach, skłonność do oceniania kogoś w sposób powierzchowny i nieznaczący w wymiarze Królestwa Niebieskiego, a równocześnie powinny rozpalać w nas odpowiedzialność za „sól ziemi” Kościoła bez względu na stopień naszego pokrewieństwa z dziećmi parafii, do jakiej należymy. Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem, ponieważ jakość naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele, a tym samym na jakość dusz przyszłych pokoleń. Często niepowodzenia i upadki, porażki i rozczarowania, bieda i nędza, a tym samym niezaspokojony głód ciała niszczą w nas pychę. Przyczyniają się natomiast do wzrastania i świętości duszy, do której wszyscy przecież jesteśmy powołani, dlatego raz jeszcze pozwolę sobie powtórzyć: Nieważne kim jesteś, ale istotne i bezcenne jakim jesteś człowiekiem, ponieważ jakość naszego ducha przekłada się na relacje międzyludzkie w Kościele, a tym samym na jakość dusz przyszłych pokoleń.





czwartek, 11 lutego 2021

I ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ AŻ DO ŚMIERCI...

„Pan Bóg rzekł: „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc.”. Ulepiwszy z gleby wszystkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki podniebne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby przekonać się, jak on je nazwie. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę „istota żywa”. I tak mężczyzna dał nazwę bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny. Wtem Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał, wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział: „Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo z mężczyzny została wzięta.”. Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem.

Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu.”

(Rdz 2,18-25)

We współczesnej nam dobie ogrom ludzi, kierując się egoizmem i egocentryzmem, tak chętnie i bez wahania idzie na wygodę, nie na kompromis czy na układ!, a na wygodę. Dziś trudno znaleźć człowieka zdolnego do poświęcenia siebie i swego czasu lub własnych pieniędzy w drugą osobę, do zaangażowania się w potrzebującego pomocy, albo miłości, bo tak naprawdę… w ogóle nie jesteśmy zdolni do miłości. Potrafimy kochać i zakochiwać się. Elastycznie poddajemy się emocjom, a w życiu codziennym zazwyczaj kierujemy się w podejmowaniu decyzji czy dokonywaniu wyborów tym, co dla nas samych jest lub będzie dobre, bo korzystne i niezakłócające nam w żaden sposób tzw. „świętego” spokoju oraz wygody, komfortu i luksusu, o jaki zabiegamy i dbamy, ale!, dla ciała, nie zaś dla ducha. Z tego też powodu nierzadko spotykam młodych ludzi, dla których związek małżeński jest „przereklamowaną instytucją” i kłopotem. Wybierają samotność i wolny stan cywilny, ciesząc się, że w ów niezwykle wygodny sposób zachowują pełne prawo do swojej własności, do swoich dochodów, czasu i swobody, do wszystkiego, co w określonym momencie fizycznego kaprysu zapragnie rozpieszczane bezgranicznie i bezmyślnie ciało. W przytoczonej mentalności miłość jest zdegradowana tylko i wyłącznie do potrzeb seksualnych – do popędu, który przecież też bez zobowiązań można zaspokoić pięciominutową przyjemnością z kolegą lub koleżanką również nie oczekującymi niczego i równocześnie nie oferującymi niczego, poza doznaniem kopulacyjnego zbliżenia, traktowanego, jak głód lub pragnienie na zasadzie: jesteś głodny? – zjedz bułkę; chce ci się pić? – napij się wody. W owym wykreowanym mechanizmie kontaktów międzyludzkich, bo trudno powierzchowność określić mianem relacji, kojarzących się raczej z bliskością nie tylko cielesną, ale i duchową, dzieci traktowane są zazwyczaj jako skutek uboczny owej, wspomnianej wyżej pięciominutowej przyjemności – skutek uboczny, podlegający prawu usunięcia go z łona matki, niczym pasożyta, albo po urodzeniu podlegający możliwości sprzedania, jako towaru – przedmiotu, dzięki którego obecności i posiadaniu po prostu można zarobić, by kupić sobie „fajny samochód,… może ciuchy, albo jakieś buty” (Patryk Vega reportaż pt. „Oczy diabła”). W owym mechanizmie przerażającej, bo destrukcyjnej i pożerającej człowieczeństwo modzie dominuje strach przed utratą finansowej niezależności, wygody, komfortu i luksusu, strach przed zaniedbaniem potrzeb tylko i wyłącznie ciała, dlatego też pogłębia się problem zaniedbanego ducha poprzez niebezpiecznie wzrastające poczucie samotności, rodzącej depresje osaczające ofiarę wewnętrznego przygnębienia maniakalną autodestrukcją i skłaniające instynktownie funkcjonującego osobnika do samobójstwa. Ludzie zaś, którzy mimo wszystko, jakby podświadomie, pragną bliskości drugiego człowieka, decydują się natomiast na luźne związki partnerskie, na podpisanie tzw. PACS-u (jak np. we Francji), czyli „umowy rejestrującej w urzędzie i legalizującej związki nieformalne między dwojgiem osób bez względu na płeć”, co daje możliwość – w przypadku decyzji o rozstaniu – bezproblemowego i szybkiego rozerwania „więzi” poprzez anulowanie wspomnianej umowy na skutek złożenia podpisów pod treścią dokumentu unieważniającego wcześniej zawiązaną transakcję; krótko pisząc, można by porównać ów metodę do paragonu, umożliwiającego kupującemu zwrot zakupionego towaru w okresie (dajmy na to) czternastu dni, jeśli klient sklepu rozmyślił się, nie jest zadowolony lub jest zdecydowany wymienić wspomniany towar na inny, ładniejszy czy wygodniejszy. Niektórzy decydują się na ślub kościelny, ale rzadko kiedy w świadomy, przemyślany i odpowiedzialny sposób, wynikający z wiary, nadziei i miłości, a będący raczej formą spełnienia dziecięcych marzeń o byciu księżniczką w tym jednym wyjątkowym dniu, w którym całe szanowne grono organizacyjne koncentruje się na przygotowaniu iście baśniowej obudowy i scenerii, odtwarzającej magię bogatych, nieposkromionych wyobrażeń o królewnie i królewiczu, połączonych romantycznym „happy ending’iem”, będącym zapamiętaną sceną z bajki, do jakiej w formie lektury wychodząca za mąż dziewczynka lub żeniący się chłopiec lubili wracać w swym szczęśliwym dzieciństwie. Owa niedojrzałość i egoistyczno-egocentryczne zapędy niszczą sakrament małżeństwa, przyczyniając się do rozmnażających się rozwodów, orzekanych decyzjami sądu zazwyczaj z banalnych, błahych powodów.

Dziś bowiem nikt nie chce walczyć. Dziś nikt nie chce się zaangażować, bo zaangażowanie kosztuje wzajemne poświęcenie się współmałżonków i czas, bo zaangażowanie jest ryzykiem, które może się po prostu fizycznie nie opłacić, przyczyniając się do utraty pieniędzy, kariery, wygody, komfortu, luksusu i utraty „świętego” spokoju oraz swobodnej możliwości robienia tego, co w danym momencie dyktuje rozkapryszone ciało, a nie małżeńska czy rodzinna konieczność. Dziś większość decyduje się na samotność z powodu strachu przed bycie z kimś dla kogoś. Oczywiście chętnie korzystamy z obecności ukochanej osoby w naszym życiu, ale dla siebie – dla zaspokojenia własnych potrzeb. Niechętnie zaś dzielimy się sobą, by uszczęśliwić kogoś, kto jest obok nas i pragnie być z nami, ale nie tylko i wyłącznie dla nas, ale również i dla siebie na zasadzie współistnienia.

Małżeństwo nie jest związkiem lekkim, łatwym i przyjemnym, różową sielanką, doliną wiecznego szczęścia opływającą miodem i mlekiem. Małżeństwo jest bowiem wyzwaniem i nieustanną walką o rodzinną harmonię oraz zgodę, a tym samym jest nauką, pozwalającą człowiekowi przeobrazić w sobie umiejętność kochania w zdolność miłowania, a więc pozwalającej poczwarce stać się pięknym motylem – paziem Boga Ojca.

Muzułmanie szczycą się (w ich przekonaniu) najpiękniejszą definicją małżeństwa, jaka w ogóle powstała i istnieje na całym świecie. Twierdzą bowiem, że mąż i żona są dla siebie jak ubranie dla ciała, przy czym mężczyznę porównują z ów ciałem a kobietę z koszulą. Zapominają jednak, czego doszukałam się interpretacyjnie, biorąc pod uwagę mojej analizy przytoczonego porównania prawo szarijatu, określającego pozycję mężczyzny a pozycję kobiety w rodzinie i w społeczeństwie, że mąż może, bo ma prawo, starą, podartą koszulę lub nie odpowiadającą gustom modowym zastąpić nową, a w związku z tym takich koszul, jeśli tylko będzie go na to stać, może mieć całą szafę, jak nie więcej. W chrześcijaństwie natomiast mąż i żona są jednym ciałem. Zatem wszystko to, co mężczyzna czyni kobiecie, w rzeczywistości czyni i samemu sobie. Jeśli więc mąż zdradza żonę, to zdradza siebie. Jeśli mężczyzna pogardza kobietą, źle ją traktuje, poniża, znęca się nad nią, to w oczach Boga i w środowisku chrześcijańskim sam wobec siebie nie ma szacunku, a jedynie wstręt i pogardę. Traci wówczas autorytet i pozycję osoby poważanej, darzonej respektem i podziwem. Zatem wszystkie grzechy, jakich małżonek dopuszcza się wobec własnej żony, są czynem haniebnym, za który będzie sądzony przez Ojca Niebieskiego w poczuciu własnej odpowiedzialności i winy, ale i! żona, która grzeszy wobec męża, będzie winna przed Panem Wszechmogącym odpowiedzieć za wyrządzoną małżonkowi niegodziwość z pozycji osoby oskarżonej i osądzanej. W związku z tym odpowiedzialność za związek i rodzinę spoczywa na barkach obojga małżonków. Żaden z nich nie jest pobłażliwiej traktowany na Sądzie Ostatecznym przez Boga Ojca Wszechmogącego. Wina rozkłada się bowiem na żonę i męża. Świadomość owego JEDNEGO CIAŁA, jako małżeństwa, jest powołaniem, śmiem twierdzić, znacznie trudniejszym niż chociażby kapłaństwo, ponieważ małżonkowie zmuszeni są do końca swojego życia na co dzień znosić swoje wady i pracować nad pielęgnowaniem zalet, często z pójściem na niewygodny dla dumy i pychy kompromis, by utrzymać nierozerwalność sakramentu, chociaż! z pewnością powołanie do małżeństwa nie powołaniem aż tak obarczonym odpowiedzialnością jak powołanie do kapłaństwa, ponieważ małżonkowie są odpowiedzialni przede wszystkim za siebie wzajemnie i za swoje potomstwo, a ksiądz za wszystkich wiernych należących do powierzonej mu przez Boga trzody.

Zatem!, czy w obliczu wyżej opisanej wartości sakramentu małżeństwa, warto angażować się w związek, którego zawarcie zwiększa naszą odpowiedzialność za będącą z nami na dobre i na złe osobę?!...

By odpowiedzieć na wyżej przytoczone zagadnienie, pozwolę sobie podzielić się z wami historią mojego małżeństwa – świadectwem.

Byliśmy w sobie szalenie zakochani. Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie wzajemnie. Owa euforia szybko jednak została wyparta problemami zwykłego, codziennego życia. Nie mieliśmy udanego startu w rodzicielstwo. Wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie. Straciłam pracę, zostając bez grosza. Mąż był zatrudniony przez kolegę bez umowy, jako „wolontariusz” pobierający niewielkie wynagrodzenie comiesięczne z tytułu dopiero co startującego interesu wspomnianego kolegi, starającego się zaistnieć na rynku dobrze prosperujących przedsiębiorców, a tym samym nieskorego do zatrudniania pracowników w sposób legalny i uczciwy. W owym nędznym czasie finansowych możliwości, rozpływających się na obowiązki uregulowania należności za mieszkanie i opłacenia rachunków (prąd, gaz, telefon), na konieczność kupowania jedzenia i ciuchów, na zapewnienie dziecku i sobie przyzwoitości w godnym funkcjonowaniu nas jako rodziny, pojawiły się ciężkie choroby – u syna stwierdzono epilepsję, a u mnie podejrzewano stwardnienie rozsiane, co wiązało się z wizytami prywatnymi u lekarzy specjalistów, na które w formie państwowej troski trzeba byłoby czekać w nieskończoność, i z odzierającymi nas ze wszystkich możliwych środków finansowych częstymi odwiedzinami w aptece. Na domiar złego mąż miał jeszcze, jako osoba nieubezpieczona, wypadek w pracy, wymagający natychmiastowej interwencji chirurgicznej, a to również (z tytułu braku wspomnianego już ubezpieczenia) obciążało nas kosztami, związanymi z uiszczeniem należności za udzieloną ofierze wypadku pomoc medyczną. W zaistniałej sytuacji rozwijający się prężnie i biznesowo kolega w żaden sposób nie czuł się odpowiedzialny za całość sytuacji, jaka miała nieszczęśliwe zajście w pracy. Ze względu na niepełnosprawność operowanego pracownika postanowił nawet uszczuplić jego wynagrodzenie ze względu na niewydajność fizycznie wykonywanych czynności.

Wspominam o tym wszystkim nie z chęcią odwetu czy czynienia wyrzutu ludziom pozbawionym wówczas wobec nas wyrozumiałości czy empatii, a po to, by narzekającym na swe małżeńskie życie osobom przybliżyć tło moich małych i dużych tragedii, z tytułu których mój związek powinien się rozpaść. Mięliśmy bowiem tylko siebie i bezbronne, schorowane dziecko, potrzebujące ochrony i opieki rodziców, przeciwko losowi dobrze uzbrojonemu w nieszczęścia oraz w niepowodzenia. Byliśmy zmęczeni bombardującymi nas z wszech stron atakami żądań, wymagań, oczekiwań, pretensji bezwzględnej codzienności. Byliśmy znokautowani. Niepowodzenia i towarzyszące im problemy zawodowe oraz finansowe, będące możliwością zachowania minimalnego chociażby poczucia bezpieczeństwa, okradały nas z cierpliwości i wyrozumiałości wobec siebie wzajemnie, a karmiły strachem o dziś i jutro, przygnębieniem, niechęcią do wszystkich i wszystkiego, rozdrażnieniem i nerwowością. Wybuchy złości i agresja słowna stawała się odruchem obronnym. Dodatkowo mieliśmy wokół siebie liczne grono osób (z drobnymi wyjątkami), nie wspierających nas dobrym słowem czy gestem, a raczej zachęcających do rozstania.

Mimo to, na przekór całemu światu, postanowiliśmy jednak walczyć razem.

Pamiętam, że nie byłam jeszcze wówczas osobą nawróconą, a wychowaną w wierze katolickiej, a mimo to wypowiedziałam wojnę złemu, zaciskając pięści i sycząc przez zaciśnięte wściekłością zęby: „Nie po to przysięgałam przed ołtarzem, żeby teraz się poddać i odejść”, dlatego dziś śmieję się na wspomnienie tego przytaczanego wydarzenia, że mój kochany Anioł Stróż ma silne ramiona, ale i wielkie odciski na rękach i nogach, jako efekt Jego czuwania nad kimś tak upartym i zawziętym, jak ja we własnej, trudnej osobie.

Nie ukrywam, że nie było łatwo ze sobą wzajemnie wytrzymać. Problemy, choroby, trudności, niesprzyjająca obecność bezczelnego losu, który wprosił się do rodzinnego domu i wyjść nie zamierza… – to wszystko było wrogiem mojego małżeństwa.

Po usilnych poszukiwaniach i próbach udało się mojemu mężowi znaleźć pracę poza granicami ojczyzny. Powoli udawało nam się wygrzebywać z koszmarów przykrych, bolesnych doświadczeń. Poprawiający się byt finansowy był jednak kosztem rozłąki, trwającej aż dziewięć lat życia w tzw. urlopowym doskoku męża i ojca, przyjeżdżającego do rodziny kilka razy w roku na tydzień, a rzadko dwa tygodnie odpoczynku. Udało nam się jednak zamieszkać razem. Dziewięcioletni czas rozłąki nie był jednak niczym dobrym. Musieliśmy bowiem poznawać siebie na nowo i uczyć się siebie na nowo, co z moim wojowniczym, zawziętym charakterem i uporem męża nie było niczym nieodczuwalnym. On walczył o kawalerskie przywileje, do których zdążył się przyzwyczaić, a ja o jego zaangażowanie się w męża, a przede wszystkim ojca. Dochodziło między nami do ostrych starć słownych, zwłaszcza, że nigdy się nie poddawałam.

Pamiętam znaczący moment, od którego zaczęliśmy nasze niełatwe, bo pełne perturbacji codziennego bytu, życie, ale szczęśliwe, bo oparte na wyciszeniu, rozmowie, szacunku, wyrozumiałości i cierpliwości. Oczywiście nie zawsze udaje się utrzymać ten sam poziom łagodnego lotu w relacjach i zdarzają się nierzadko wstrząsy, ale już nie w postaci żywiołowych, niebezpiecznych burz. Pamiętam, że pokłóciliśmy się w temacie dla każdego z nas istotnym inaczej. Mąż warknął coś do mnie i poszedł do pokoju, w którym usiadł na wersalce, a ja z zaciśniętymi pięściami szłam za nim, myśląc (już po moim nawróceniu): „Boże, jeśli Ty wreszcie czegoś z tym pseudo małżeństwem nie zrobisz!, uduszę go gołymi rękami”, a wówczas zatrzymałam się w progu, spojrzałam na swojego męża i zamarłam… Widziałam potężnego, barczystego mężczyznę, doprowadzającego mnie do szału, oczami jego matki. Patrzyłam na niego, jak na małego chłopca. Uświadomiłam sobie wówczas, że nie chciałabym, by ktokolwiek w taki sposób, jak ja swojego męża czy on mnie, traktował naszego syna. Pamiętam też zdziwienie na twarzy mojego współmałżonka, zaskoczonego brakiem mojego kontrataku, którego się spodziewał – doskonale przecież znał mój charakter i temperament. Odwrócił się do mnie twarzą wykrzywioną niebanalnym zdumieniem, a kiedy zapytał, co się dzieje, odpowiedziałam mu spokojnym, opanowanym tonem głosu, że nic i że po prostu go kocham, co wprowadziło go w jeszcze większy stan całkowitego ogłupienia. Od tej pory odnosimy się do siebie całkowicie inaczej. Od tej pory też zawsze patrzę na mojego męża oczami jego matki, ale nie w kontekście traktowania go, jako małego chłopczyka, za którego wykonuje się wiele czynności i którego w wielu dziedzinach się wyręcza, ale jako człowieka zasługującego na szacunek, miłość, cierpliwość, wyrozumiałość, bo tak, jak ja i jak nasz syn oraz jak każdy z nas, potrzebującego niedużego, ciepłego kąta w czyimś sercu, by poczuć się wartościowym, kochanym, potrzebnym, a przez to szczęśliwym.

Patrzcie na siebie oczami własnych matek. To ułatwia szarpnięcie za wodze rozpędzonych, dzikich, niepotrzebnych, bo niszczycielskich emocji, a tym samym ułatwia zatrzymanie się w cierpliwości i wyrozumiałości, dzięki którym odnajdujemy w sercu szacunek dla osoby, jaką przecież obiecaliśmy „nie opuszczać aż do śmierci”.

Naturalnie mój mąż ma wady, jak każdy mężczyzna – tu zwracam się to pań, które częściej narzekają na swoich mężów, niż panowie na swoje żony. Zostawia po sobie skarpety, bałagan w kuchni, a jeśli sprząta, to i tak niedokładnie, zawsze pyta o miejsce, w którym trzymamy od wielu lat ręczniki i w którym nigdy ich nie znajduje. Nierzadko nie potrafi odczytać intencji i potrzeb naszego syna czy moich. Nierzadko więc zmuszona jestem bezpośrednio sygnalizować owe intencje i potrzeby. Często muszę powtarzać jedno i to samo (mam wrażenie) w nieskończoność. Niekiedy bywa zmęczony i w ogóle nieromantyczny, ale!… w tym wszystkim, co denerwujące i nieciekawe, wiedzę, jego dumę z naszego syna, jego zaangażowanie w zapewnienie mu wszystkiego, co najlepsze, widzę jego spryt w urzędowych, skarbowych zmaganiach, w ekonomicznych zagadkach i labiryntach, widzę jego pracowitość i zaradność, dostrzegam w nim niebanalne wsparcie i poczucie humoru, którym potrafi mnie rozbawić i zarazić, i jestem mu wdzięczna, że każdego dnia, o każdej porze, mimo uchodzącego ze mnie wieku, wciąż widzi we mnie piękną, wartościową kobietę, nieustannie mnie przytulając i mówiąc, jak bardzo jest przy mnie i dzięki mnie szczęśliwy.

Warto się zakochać, przyjąć sakrament małżeństwa, założyć rodzinę, wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności podwójnej lub potrójnej czy wieloosobowej – zależnie od ilości potomstwa, warto też walczyć o wspólne bycie razem nawet metodą wściekłego lwa, bo po lawinie wszystkich doświadczeń, zebranych wspomnień, nagle uświadamiasz sobie, że to, co czuło się na początku związku w ogóle nie było miłością, której rozkoszny, uszczęśliwiający człowieka smak poznaje się w późniejszym czasie związku małżeńskiego. Nie wolno skupiać się tylko i wyłącznie na wadach czy zaniedbaniach współmałżonka. Zawsze należy przyglądać się jego zaletom i umiejętnościom, temu, co nam zapewnia i z czego nas wyręcza, co potrafi w przeciwieństwie do nas i dzięki temu uzupełnia nas, tworząc w połączeniu z nami JEDNO CIAŁO. Trzeba umieć również patrzeć na siebie nie!, jak na ideał, a jak na równie przeciętnego człowieka, posiadającego wady i zalety, pasje i nieumiejętności, potrafiącego zrobić wiele, ale i potrzebującego pomocy w dziedzinach dla siebie całkowicie obcych. Mąż bowiem umie to, czego nie jest w stanie zrobić żona. Żona zaś potrafi rzeczy, które nie były dane w pakiecie zdolności mężowi. Owe braki i talenty są po to, by nasze dusze zazębiły się trybikami uzupełnień, łącząc się w JEDNO CIAŁO – mechanizm sprawnie działający na chwałę Boga Ojca. Nie zapominajmy również o rozmowie, o szczerym, bezwstydnym nazywaniu naszych stanów i emocji, o sygnalizowaniu naszych potrzeb czy oczekiwań, planów, które powinny być wspólne. Nie ulegajmy dumie i tym samym nie obrażajmy się na siebie, uciekając w tzw. ciche dni, gdyż tego rodzaju metoda samozachowawcza niszczy związek. Bądźmy wobec siebie bezczelnie, ale i uprzejmie szczerzy oraz prawdziwi. W końcu!, ze względu na JEDNO CIAŁO nie powinniśmy się wstydzić swojej nagości wobec siebie wzajemnie, a więc tego, jacy jesteśmy jako osoby w pełnym tego słowa znaczeniu – z naszym dorobkiem rodzinnym, życiowym, charakterem, talentami i brakami, wadami i zaletami. Wspólna, ciężka z pewnością, praca – niekiedy będąca harówą – ma szansę zaowocować prawdziwą MIŁOŚCIĄ, ale tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nasze małżeństwo będzie sakramentem dojrzewającym w Bogu.