„Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nastaw mu i drugi! Temu, co chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz! Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące! Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie.”
(Mt 5,38-42)
(...)
Wskazówka natomiast, sugerująca, byśmy „temu, co chce prawować się z nami i wziąć naszą szatę, odstąpili i płaszcz”, nie nakazuje – w moim przekonaniu – chrześcijaninowi, by z tytułu naśladowanej przez niego Miłości i Miłosierdzia pozbywał się kompletnie wszystkiego, nawet!, kosztem siebie czy swojej rodziny, w celu uszczęśliwienia, albo pobudzenia jeszcze większego apetytu zachłanności, osoby żądającej od nas przekazania naszych dóbr materialnych w sposób bezwzględny i bezkompromisowy. Uważam, że nieprawdą jest, byśmy – jako katolicy – mieli ślepy obowiązek przyjmowania każdego w bezgranicznym służalstwie i bezmyślnej hojności, odzierającej nas absolutnie ze wszystkiego i tym samym pozbawiającej nas godnych warunków codziennego życia. Takim postępowaniem, nierzadko od chrześcijan oczekiwanym i wymaganym od samych dostojników Kościoła, naruszamy Przykazanie Miłości, według którego Bóg nakłania nas, jako chrześcijan, do sprawiedliwego podziału między nami a bliźnimi z tytułu obowiązku traktowania drugiej osoby na równi ze sobą i traktowania siebie na równi z tą właśnie osobą. Jeśli więc cokolwiek komuś dajemy, musimy uwzględnić w owej hojności zachowanie dla nas takiej samej miary dóbr, jakimi zdecydowaliśmy się kogoś obdarzyć, by nie stracić możliwości korzystania z pozostających nam zasobów, ale również, byśmy mieli zdolność materialną do zadbania o nasze rodziny, za jakie przecież jesteśmy i winniśmy być odpowiedzialni. Nie wolno zatem bezmyślnie pozbywać się wszystkiego, cokolwiek posiadamy, bo tak ktoś sobie tego życzy. Nikt nie ma prawa zmuszać nas do ślepego posłuszeństwa w kwestii odzierania nas z wszelkich dóbr materialnych. Nikt też nie ma prawa wymagać od nas bezgranicznie hojnej gościnny, w wyniku której zostalibyśmy ogołoceni dosłownie ze wszystkiego i tym samym skazani na nędzę, ubóstwo, głód czy poniżające warunki codziennego życia. Zatem wszystkie apele, dotyczące bezkompromisowego, służalczego obowiązku przyjmowania uchodźców bez wyznaczania im jakichkolwiek granic i oczekiwań z wymuszeniem od chrześcijan ślepego poświęcenia siebie w celu uszczęśliwienia nierzadko „wilków w owczej skórze”, uważam za bezpodstawne i bezsensowne, krzywdzące dla katolików i tym samym narażające wolność naszego wyznania, kultu religijnego, Eucharystii i bycia z Bogiem oraz w Bogu. Nie możemy bowiem – zgodnie z Przykazaniem Miłości, które powinno być podłożem interpretacyjnym wyżej przytoczonego fragmentu Ewangelii według św. Mateusza (Mt 5,38-42) – traktować siebie, jako ofiarę całopalną, w imię miłości bliźniego, gdyż wówczas zaniedbujemy miłość do siebie samych – miłość, jakiej żąda od nas Sam Stwórca. Jeśli więc Bóg wymaga od chrześcijan, by szanowali i miłowali siebie tak samo, jak winni szanować i miłować bliźnich, to jakim prawem niektórzy dostojnicy Kościoła zmuszają nas wygłaszanymi kazaniami i pouczeniami do służenia innym nawet kosztem siebie?!... Czy wówczas nie tworzą herezji? Czy nie konstruują nowego prawa, sprytnym przewartościowaniem już istniejącego Przykazania Miłości, które w głoszonych hasłach kościelnego humanizmu brzmi zuchwale: „miłuj bliźniego swego, niekoniecznie siebie samego”?!
Śmiem twierdzić, iż wspomniani,
nadgorliwi dostojnicy kościelni interpretują Pismo Święte fragmentarycznie, nie
łącząc poszczególnych rozdziałów i wersów w logiczną całość. Jeśli bowiem Bóg
daje człowiekowi Przykazanie Miłości, jako najważniejsze Prawo, będące
podwaliną całego kodeksu moralnego prawdziwego chrześcijanina, to każda nauka, wskazówka,
każde oczekiwanie i żądanie, przedstawione w Piśmie Świętym przez Stwórcę,
powinny być odczytywane w tymże właśnie kontekście, jako sensie kształtującego
katolicki charakter i wynikające z niego zachowanie. Nie zgadzam się więc z
humanistycznym światopoglądem kościoła, będącego nowotworem państwa w państwie,
a polegającego na wprowadzaniu reformy, w myśl której chrześcijanin ma
obowiązek się całkowicie poświęcić, by jego kosztem inni budowali poczucie
własnej wartości a w konsekwencji pychy. Każdy uchodźca, przyjmowany do danego kraju
o fundamentach chrześcijańskich winny jest przestrzegać tradycji!, wynikającej
z obowiązującego teraz lub kiedyś, ale mimo wszystko wyraziście wcementowanego
w kulturę wyznania chrześcijańskiego, obyczajów i zwyczajów!, prawa!, obowiązku
pracy i integracji! Jeśli wspomniany uchodźca nie potrafi dostosować się do
formy danego kraju, winien opuścić jego terytorium, bo jeśli ktoś nas nie
szanuje i nie miłuje lub nas nie chce, nie mamy obowiązku być z tą osobą i przy
tej osobie kosztem samych siebie, a!, że obowiązkiem każdego katolika jest
naśladowanie Chrystusa, to skoro Jezus nie poniżał się chociażby przed kobietą
kananejską i to ona musiała okazać Synowi Człowieczemu oddanie, szacunek i
wiarę (Mt 15,21-28), tak i my winniśmy żądać od przyjmowanych gościnnie
uchodźców respektu do nas, jako dzieci Bożych, a tym samym i do naszego Ojca
Wszechmogącego. Przesadne poniżanie się i służalcza, pozbawiona godności
chrześcijańskiej postawa, jest formą oddania hołdu bóstwu, nie będącym Trójcą
Świętą, a tym samym jest bluźnierczym złamaniem pierwszego Przykazania.
Nie zgadzam się również, iż Kościół
winien być ubogi, jak twierdzi papież Franciszek. Majątek Kościoła to majątek
Boga – w ten sposób powinniśmy patrzeć na kwestię bogactwa materialnego, jakim
dysponuje dziś Instytucja powołana do życia przez Chrystusa. Oczywiście, nie
wolno nam mylić wilczego apetytu niektórych kapłanów, ulegających pokusom
wygody doczesnego życia, bo to grzech!, ale wymieniony aspekt należy traktować,
jako zdolność Kościoła do oddania cezarowi – państwu – tego wszystkiego, co do
niego należy, by móc Bogu oddać to, co należy do Boga (Mt 22,15-22). Całkowite
ogołocenie Instytucji, powołanej do życia przez Chrystusa, z wszelkich dóbr
materialnych tylko osłabia tę Instytucję i naraża na porażkę, na zniszczenie.
Ubóstwo, jako nędza, bieda, pusty skarbiec, to brak możliwości dbania o
Kościół. Konserwacje świątyń, cmentarzy, remonty wszelkiego rodzaju,
jakiekolwiek, nawet drobne naprawy wymagają od chrześcijan inwestycji
finansowej. Wszelkie prace, związane z wymienionymi dziedzinami, należy bowiem
opłacić. Wszelkie podatki i zobowiązania finansowe trzeba przecież uregulować
wobec państwa, jak chociażby w Niemczech czy we Francji. Nikt niczego – z
urzędu państwowego – nie wykona bezpłatnie. Nikt nie zwolni Kościoła z
jakichkolwiek finansowych świadczeń, nałożonych na tę Instytucję przez
urzędników i polityków. Nikt też nie przewiezie rekolekcjonisty z jednego
miejsca na ziemi w drugie za darmo, by ten mógł głosić ludziom Słowo Boże. Nikt
nie wesprze misjonarzy czy misjonarki, by ci mieli szansę dawania świadectwa
Ojcowskiej Obecności w krajach, zapomnianych przez cezarów tego świata, i by ci
misjonarze oraz misjonarki mieli szansę ewangelizowania i wypełniania Bożej
woli. Do realizacji tego wszystkiego Kościół po prostu potrzebuje pieniędzy,
więc z tego tytułu nie może być ubogi.
W omawianym przez Jezusa prawie odwetu,
które Syn Człowieczy krytykuje, namawiając chrześcijan, by „temu, kto chce
prawować się z nimi i wziąć ich szatę, odstąpili i płaszcz” (Mt 5,40), chodzi
raczej o pozbycie się zarazy przesadnego dbania o bogactwo materialne w życiu
doczesnym, niszczącą bogactwo duchowe, które winno wzrastać według woli Bożej
na chwałę Ojca Wszechmogącego, a także na pożytek nasz i całego Kościoła świętego,
chodzi raczej o walkę z egoizmem i zniewalające człowieka zamiłowanie do wygody.
Zatem!, jeśli w codziennym trudzie pojawi się sprawa o majątki rodzinne, w
której bierze udział skłócone, przypominające wygłodniałe hieny grono, nie
warto uczestniczyć w tego rodzaju zmaganiach, gdyż w sporach o dobra materialne
duch nierzadko naraża się na gniew, nienawiść, mściwość, zazdrość, zawiść i
agresję, a więc na wszystko, co Bogu w żaden sposób nie jest miłe i co
chrześcijaninowi w żaden sposób nie służy, czego przykładem mogą być dziś tak
niezwykle popularne rodzinne waśnie o miedzę, podział majątku, dom, ziemię.
W celu zobrazowania niniejszego
rozważania pozwolę sobie przytoczyć osobisty przykład – otóż:
Całe dorosłe życie mieszkałam na
przysłowiowych walizkach. Prosiłam Pana Boga o dach chociażby mieszkania
spółdzielczego. Miałam bowiem serdecznie dość użerania się z niepewnością,
dotyczącą ilości czasu, w przedziale którego mogłabym zostać w danym miejscu,
dotyczącą wysokości wynagrodzenia, po jaki przychodzili raz w miesiącu
różnorodni, nierzadko nieuprzejmi i nieuczciwi właściciele wynajmowanych przeze
mnie apartamentów. Dziś po spełnionej przez Pana Boga prośbie żyję spokojnie i
bezpiecznie. Mam mieszkanie spółdzielcze. Nie jest to moja własność, ale suchy
kawałek podłogi pod zadaszeniem i w objęciu czterech ścian, dzięki czemu ani
deszcz nie leje mi na głowę, ani wiatr nie przelicza moich żeber, ani mróz nie
szczypie mojej skóry. Oboje z mężem mamy majątek w postaci ziemi, którą
pozostawili po sobie do podziału dla potomnych nasi dziadkowie. Niestety, ze
względu na brak zgody w rodzinach, wspomniany majątek jest depozytem ugorów.
Wokół wrze od sprzeczek, kłótni, zazdrości i zawiści. Kuzyni, kuzynki, ciotki,
wujkowie i cała inna gałąź rodzinnej wspólnoty nie są w stanie dojść do
porozumienia. Szarpią się ze sobą i przekomarzają. Jeden chce wszystko, by
drugi nie otrzymał nic, a trzeci żąda sprawiedliwego podziału. Tego rodzaju
sytuacja aż sprzyja sądowym debatom i rozważaniom. My jednak, w myśl Bożej woli
– „temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz”
(Mt 5,40) – zdecydowaliśmy się wycofać z ringu rodzinnej waśni i zrezygnować z
walki o grunt, którego drapieżne wyrywanie sobie wzajemnie spod szpon zawiści i
chciwości jedynie nam ubliża. Oczywiście spotykamy na swoje drodze ludzi,
którzy traktują naszą decyzję, jako objaw głupoty, ale to dlatego, że człowiek
zwykł przyglądać się rzeczom i sprawom z bliska. Jednak z perspektywy czasu,
odsłaniającej przyszłość, z umiejętności zachowania trzeźwego dystansu do
analizowanej sytuacji i do kalkulacji strat oraz zysków należy interpretować
rozgrywające się zawzięcie spory majątkowe. Rodzina prawuje się z nami o szatę.
Brak zgody w skłóconej rodzinie wymaga inwestycji finansowej w sąd, adwokatów,
geodetów, czas, świadków itd. Gdybyśmy to wszystko przeliczyli, doszlibyśmy do
wniosku, że koszt naszego udziału w owej ubliżającej ludzkiej godności walce o
leżące odłogiem ugory może być sumą pieniędzy, którą Bóg mógłby nam podarować
na zakup mieszkania lub domu w miejscu przez Niego pobłogosławionym… Czy warto
więc prawować się o szatę, zdzieraną siłą z naszych ramion?... Niech biorą i
nasz płaszcz. Wiara i pokora wobec Boga może być wynagrodzona korzyścią, jakiej
walczący o grunta rodzinnego majątku nie są w stanie przewidzieć i jakiej
kawałek wydłubanej wojną ziemi nie będzie nigdy w stanie dorównać.
W owej prośbie Jezusa, nakłaniającego
nas do ustępstwa, chodzi – moim zdaniem – o rezygnację z zawziętej walki i
zażegnanie nienawistnych sporów o dobra materialne, których wartość nie powinna
przekroczyć bezcenności ludzkiej godności, honoru, pobożności i skromności.
Mając dach nad głową, nie powinno się żądać więcej, by mieć ponad stan, jeśli
podejmowane wyzwanie będzie w efekcie źródłem naszego zepsucia i grzechu,
naszego odejścia od Boga i Jego Prawa. Posiadając schronienie, nawet w mieszkaniu
spółdzielczym czy socjalnym, nie wyobrażam sobie, by w imię przyziemnego, przysługującego
mi prawa do domu, zmuszać brata, nie posiadającego środków materialnych, do spłacenia
mnie tytułem zadośćuczynienia i uregulowania mojego prawa dziedziczenia. Czy finansowy
cel ma mieć większą wartość od człowieka? Czy zmuszony moim uporem i bezwzględnością
do spłacenia mnie brat ma obowiązek sprzedać dom rodzinny, by oddać mi część pieniędzy
wyliczonej z transakcji, której pozostałość może nie wystarczyć na zakup schronienia?
Czy wspomniany upór i bezwzględność mają być powodem bezdomności mojego bliźniego?
Nie.
Chrystus nakłania nas do odstąpienia od zachłanności
i zawiści, od zawziętości i chciwości oraz mściwości, nakłania nas do zachowania
wewnętrznej harmonii i godności, do bycia przede wszystkim z Bogiem i w Bogu, a
nie przy ziemi, której powierzchnie grodzilibyśmy płotem uczuć niemiłych Ojcu Wszechmogącemu.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz