Nie umiem się ostatnio
odnaleźć… Najchętniej bym się schowała, odizolowała od towarzystwa, którego
właśnie na obecnym etapie mojego życia wcale nie potrzebuję; a przynajmniej tak
mi się wydaje. Marzy mi się cisza, spokój i samotność, ale gdzieś poza
otaczającą mnie rzeczywistością.
Zmęczenie?...
Nie wiem. Nawet nie
umiem określić stanu, w którym obecnie się znajduję.
Tęsknota?...
Być może…
Nie potrafię znaleźć
pocieszenia, a nawet jeśli delikatna radość wkradnie się do mojego serca niczym
ledwo wyczuwalny podmuch wiosennego orzeźwienia przez szczelinę lekko
uchylonego okna duszy, natychmiast następuje po niej stan głębokiej zadumy,
osamotnienia… Przyglądam się sobie jakby w lustrzanym odbiciu, w zwierciadle
całkowitego ogołocenia, bezwstydnej prawdy i szczerości, i widzę rażące, jakże
brzydkie rysy własnej nędzy, brudu, paskudztwa i marności, i płaczę, i
uwielbiam, chwaląc Boga i wywyższając swego Pana pełna wdzięczności za Jego
OGROMNĄ wszechogarniającą mnie Miłość – Miłość, która kocha mnie właśnie taką
nędzną, brudną, słabą, grzeszną, paskudną i marną, taką w żaden sposób nie
odzwierciedlającą Tego, Kim jest Ojciec Niebieski – Miłość, która mnie otacza,
obejmuje, przytula i koi, która patrzy na mnie oczami wyrozumiałości i
przebaczenia, troski i łaskawości, podziwu i zachwytu, która widzi we mnie
piękno bez względu na wszelkie uchybienia i deformacje, poranienia i kalectwa,
błędy i wypaczenia, bez względu na cokolwiek, co tworzy mą mizerną osobowość… Płaczę,
bo jest mi bardzo, niewyobrażalnie bardzo żal z powodu mojej niezdolności
odwzajemnienia, chociażby w maleńkiej, szlachetnej i czystej części wielkości
kropli rosy, głosu serca rozmiłowanego w moim Stwórcy… Płaczę z powodu
osobistej ułomności jakie towarzyszą mi nieustannie w relacjach z moim
ukochanym Ojcem… Płaczę, bo tak przeogromnie jestem wdzięczna za Jego Miłość, a
jednocześnie tak nieudolna w odwzajemnieniu wszelkiego dobra, którego
doświadczam każdego dnia… Płaczę, bo pragnę rzucić się w ramiona ukochanego
Ojca, bo w każdej chwili mogłabym zasnąć na wieki, a jednocześnie wiem, jak
bardzo nie jestem godna owego spotkania z powodu grzechu i brudu duszy, z
powodu mojego nieustannego, zawziętego powracania do zachowań, jakimi ranię
swego Pana… Płaczę, ponieważ mimo wszystko nie chcę niczego i nikogo bardziej
jak mego Boga, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie zasługuję na to szczególne
wyróżnienie i szlachetne pochodzenie, do którego uzurpuję sobie prawo i z
którego powodu odczuwam szczęście oraz dumę… Płaczę, bo wiem, iż częściej
potrafię zawieść i rozczarować, a także zranić mego Ojca niż ucieszyć… Płaczę,
ponieważ wciąż trzymam w dłoniach gwoździe i młotek, którymi mój Pan był
przybity do Krzyża…
Jakaż jestem nędzna i
jakaż odrażająca bez Boga… Jakaż jestem wstrętna i ohydna bez Pana, który mnie
upiększa, uzdrawia, uświęca, ratując resztki ludzkiej godności. Jakaż jestem
mała, mizerna i mniej znacząca dla świata niż deszcz czy słońce, wiatr czy
woda. Jakaż jestem niegodna Miłości, którą mnie otacza Ojciec Niebieski. Jak
bardzo nie zasługuję na Jego troskę, Miłosierdzie, a jak bardzo powinnam być
poddana Jego Sprawiedliwości…
Nic nie potrafi mnie w
pełni ucieszyć i zaspokoić. We wszystkim szukam mego Boga. Wołam Go brzmieniem
echa, w którym odbija się bicie mojego serca, w którym błądzi moja dusza…
Słońce już nie jest tak
złote i przyjemne jak kiedyś… Wydaje się świecić zza szyby. Liście już nie są
tak świeżo soczyste w zieleni jak dawniej… Wydają się mienić odcieniami
szarości. Nawet kwiaty zdają się spragnione wody i cienia…
Czuję, jakby za tym
wszystkim, co mnie otacza, było coś znacznie cudowniejszego, niewyobrażalnie
piękniejszego i wyrazistszego w kolorach oraz w kształtach, w zapachach i w
smakach, COŚ!, czemu dusza nie może się oprzeć, a czego ciało nie dosięga
zmysłami… Chcę się wydostać ze skorupy, by przejść właśnie do owego
sąsiadującego z doczesnym życiem miejsca, ale ściany niewidzialnych luster odzwierciedlają
jedynie to, co nie jest mi obce i co mnie oplata mizerną kopią ideału. Staram
się więc funkcjonować i realizować wszystko, cokolwiek stanowi treść mojej tu i
teraz egzystencji. Z przyjemnością wykonuję własne obowiązki, realizuję
zamiłowania i pasje korzystając z umiejętności oraz talentów, które otrzymałam,
ale równocześnie odczuwam jakąś niewytłumaczalną, wewnętrzną pustkę, duchowe
ssanie tęsknoty za Kimś… za Bogiem…
Ludzie pędzą za
marzeniami, bogactwem, pracą, karierą, dobrami świata, a ja wydaję się stać z
boku, uważnie się im przyglądając i nie dostrzegając w ich pędzie niczego
atrakcyjnego oraz ważnego, jakby za chwilę czas miał się zatrzymać, zakończyć…
To, co mnie otacza i czego doświadczam, co poznaję jest mało lub nie jest nic
ważne, nieistotne, bo kruche, krótkotrwałe i tak naprawdę niewiele potrzebne do
uzyskania szczęścia, ale w pełnym tego określenia znaczeniu – szczęścia, którym
jest tylko i wyłącznie Bóg; i… gdyby nie osoby bliskie memu sercu, byłoby mi
jeszcze trudniej, jeszcze gorzej, jeszcze bardziej nie do wytrzymania. W nich
więc szukam pocieszenia i inspiracji, nieustannie we wszystkich i wszystkim
doszukując się Ojca Niebieskiego – Jego dotyku, spojrzenia, barwy głosu,
zapachu, uśmiechu, dobra i miłości. Owym sposobem – sposobem poszukiwania
obecności Boga w świecie i w doczesnym życiu – zachowuję wewnętrzną równowagę i
spokój, chociaż wciąż odczuwam duchowy niedosyt i przekonanie, że robię za
mało, zbyt mało dla umiłowanego Pana, że daję od siebie niewiele… Serce moje
płonie miłością i pragnieniem uszczęśliwienia, rozradowania mego Ojca, a ręce,
którymi pragnę pracować, tworzyć, działać i czynić, by dać Mu to, czego właśnie
serce pragnie, wydają się niezgrabne, niezdarne, niezaradne, powykrzywiane
artretyzmem nieudolności i słabości, drętwe i napuchnięte ludzką ułomnością
oraz grzesznością… Ciało po prostu zdaje się być niezgodne z duchem,
nienadążające za nim i pozostające w tyle…
Co poradzić?!
Modlitwa jedynie zwilża
usta kroplą krótkotrwałego orzeźwienia. Zatrzymuję się więc w miejscu, zapadam
w zadumę i mówię do Boga o wszystkim, o wszystkich, lamentując i przepraszając
Go za swą nędzę i mizerność, za nijakość i jałowość. Niekiedy nawet – w
momentach dokuczliwych niepowodzeń i kryzysów, upadków i rozczarowań – krzyczę do
i na Niego, wylewając lawinę pretensji, roszczeń, goryczy i nierzadko żądań.
Czasami też milczę i ugodowo przyjmuję, co wręcza przysłowiowy los. Zawsze
jednak dziękuję za wszystkich i wszystko, nawet!, jeśli nie stanowi to części
moich osobistych potrzeb czy oczekiwań, upodobań czy pasji. Nie umiem inaczej.
Wiem bowiem, że bez Bożego błogosławieństwa i bez Bożej łaski w ogóle bym nie
istniała, byłabym niczym, dlatego przepełnia mnie wdzięczność, niepohamowana i niezmącona
wdzięczność za cierpienia i porażki, które mnie uszlachetniają niszcząc pychę, za
dach nad głową i chleb oraz wodę, dzięki którym poznaję smak bezpieczeństwa, za
serdeczność i przyjaźń, która mnie uskrzydla, za rodzinę, która mnie tworzy i uzupełnia,
za… życie po prostu w każdej jego nieprzewidywalnej, niedoścignionej, nieokiełznanej
i tajemniczej postaci, ale mimo to biegnę za moim Panem, szukam Go i wołam, by być
zawsze blisko Ojca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz