„Pan Bóg
mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał pomóc strudzonemu krzepiącym słowem.
Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył mi
ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i
policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i
opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego
uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam.”
(Iz
50,4-7)
Będąc siedmioletnią dziewczynką, kiedy to
zamieszkałam z rodzicami i rodzeństwem w klatce schodowej stanowiącej
społeczność liczącą dziesięć rodzin, zderzyłam się z bolesnym odrzuceniem.
Matki niektórych moich koleżanek przeganiały mnie z życia swoich dzieci niczym natrętną,
jadowitą muchę z powodu problemów, których przysparzał nam tata, dbający
bardziej o zaspokojenie głodu alkoholowego niż o własne pociechy czy żonę.
Upadek mojego ojca okazał się jednocześnie linczem mnie jako człowieka.
Zostałam skazana na potępienie. Na szubienicy społecznego samosądu i
niesprawiedliwego odrzucenia została powieszona moja tożsamość – moja wartość –
moja godność – moja podmiotowość. Byłam bowiem określana (w bardzo bezczelny i
wręcz arogancko prostacki sposób) mianem „wcielonego zła”. Wówczas jeszcze
dobrze nie rozumiałam jadu zatruwającej mnie ludzkiej nienawiści, a czułam
jedynie rozgoryczenie i ból, towarzyszący człowiekowi, któremu społeczność
sąsiedzka czy szkolna zabija duszę, mordując w nim poczucie własnej wartości,
okradając go z prawa do rozwijania posiadanych talentów czy do wykorzystywania
wrodzonych predyspozycji – z prawa do życia.
Będąc nastolatką, bardzo często zderzałam się z
napiętnowaniem. Nadużywanym uzasadnieniem, że jestem „córką tego…”, odbierano
mi wszelkie możliwości i szanse na doskonalenie w sobie wszystkiego, co otrzymałam od
Stwórcy. Upodlano mnie i poniżano. Izolowano mnie i wbijano mi w głowę, iż z
powodu mojego pochodzenia nic mi się nie należy, że do niczego nie mam prawa,
że nic ze mnie nie będzie, że …, że… i że…
Lawina przekleństw, złorzeczeń, nienawiści i
skoncentrowanej na mnie agresji miażdżyła we mnie szacunek do siebie samej, a
wzbudzała jedynie wstręt i samokrytykę. Nierzadko miewałam pragnienie oderwania
się od ziemi, zniknięcia, zapomnienia tego, jak się nazywam i jak mam na imię.
Nierzadko miałam nieodpartą ochotę wyrzec się samej siebie, by butem
obrzydzenia zdeptać i zmiażdżyć resztki opluwanej godności, szarpanej przez
społeczeństwo niepotrafiące pozwolić mi, po prostu, żyć. Lgnęłam więc do ludzi
podobnych do mnie – do ludzi odrzuconych i bezpańskich, nikomu niepotrzebnych
lub zbuntowanych i gniewnych na świat. Szukałam przyjaźni. Znajdowałam jednak
zawiść, zazdrość, mściwość, nienawiść i chamstwo. Upadałam pod ciężarem
rozczarowania i cierpiałam, wypłakując oczy. Dusiłam się osaczona samotnością i
niepowodzeniami. Umierałam powolną, okrutną śmiercią, pożerającą najpierw duszę
i tym samym porzucającą ciało na bestialsko bolesną wegetację, agonię, zgon następujący powoli i brutalnie.
Jednak cały ten czas, niezmiernie cierpliwie,
podążał za mną Pan Bóg. Nieustannie bowiem, od dziecka, dręczyło mnie zdumienie
wywoływane lekturą rodowodu Jezusa Chrystusa. Pamiętam głęboką i niezaspokojoną
ciekawość pobudzaną do aktywnej refleksji, próbującej poznać cel owej lektury.
Będąc małą dziewczynką, dziwiłam się uroczystemu wyliczaniu poszczególnych,
niełatwych do zapamiętania imion i wiążących ich pokrewieństw. Zastanawiałam
się,... czemu to wszystko ma służyć?! i komu to jest potrzebne?, aż w końcu,
jako trzydziestokilkuletnia kobieta usłyszałam wyjaśnienie o. Augustyna
Pelanowskiego, odsłaniającego sekrety rodzinne Samego Mesjasza, pochodzącego –
jak ja – z patologicznie skażonej rodziny, co potwierdzają imiona wymienianych
kobiet, należących do rodu naszego Zbawiciela. Zrozumiałam wówczas, że ową
powtarzającą się i niezmiernie trudną, a przez to monotonną i nudną lekturą Pan
Bóg przemawiał do mnie, zapewniając, że nie tylko od samych korzeni zależy
potęga i piękno rosnącego drzewa, a także pocieszając mnie i napełniając
nadzieją na lepsze oraz napawając siłą, i wytrwałością niezwykle potrzebnymi,
bo wykorzystywanymi do pokonywania trudności, jak też do lekceważenia ludzkiej
niechęci czy wrogości.
To był moment przełomowy w moim życiu.
Im bardziej ranili mnie ludzie, tym mocniej
stawałam się otwarta na Boga. Im bardziej krzywdzili mnie ludzie, tym
bardziej czułam się mocniej i szczególniej kochana przez Ojca Przedwiecznego. Im bardziej
czułam się krzywdzona i raniona, tym bardziej stawałam się odporniejsza,
silniejsza i wytrwalsza. Im częściej płakałam, tym częściej odczuwałam
wewnętrzne znieczulenie na osobisty ból. Im częściej byłam poniżana i
wzgardzana, tym bardziej czułam się wywyższana. Im częściej bywałam odrzucana,
tym mocniej czułam się przytulana i obejmowana przez Boga.
Dziś, w wyniku przykrych doświadczeń, moje
uzależnienie od ludzi przeobraziło się w niezależność i wolność, siłę i
odporność. Stałam się bowiem nieczuła na obelgi i dzięki temu mam twarz jak
głaz. Dziś nie obawiam się bijących mnie po grzbiecie czy rwących mi policzki
lub brodę. Każdego bowiem ranka Pan Bóg pobudza me ucho, więc słucham Jego
słów, wypełniając Jego wolę, wczytując się w Pismo Święte i modląc się, a tym
samym czerpiąc z Obecności mego Ojca Przedwiecznego siłę, moc, cierpliwość,
wytrwałość, odwagę i męstwo. Dziś nie jestem uzależniona od ludzi. Dziś bowiem
doskonale zdaję sobie sprawę, że do bycia szczęśliwą nie potrzebuję ich
towarzystwa, a jedynie i przede wszystkim Obecności Boga. Dziś nie lękam się krytyki
czy wytykania mnie palcami i wyrzucania mi moich grzechów lub przewinień mojej rodziny,
bo nie wstydzę się i wiem, że wstydu nie doznam, bo… czegóż mam się krępować? Skoro
Sam Chrystus nie czuł się zażenowany z tytułu Swoich przodków o naturze splamionej
grzechem, to czy ja nie powinnam być do Niego podobna? Czy nie mam obowiązku, zgodnie
z wolą Ojca, naśladować Syna Jednorodzonego?! Czyż nie mam tego samego przywileju
i prawa być kim jestem, i dążyć wytrwale do tego, do czego zostałam powołana przez
Stwórcę, bez względu na swój rodowód i wbrew ludzkim złorzeczeniom, niechęciom,
przekleństwom, oczekiwaniom czy roszczeniom?!
Kocham ludzi, ale w mądry, zdystansowany sposób,
ponieważ uwielbiam Boga. Nie zależy mi na społecznych przywilejach oraz adoracji.
Nie zależy mi na kontaktach i atrakcyjności aktywnego życia towarzyskiego. Nie zależy
mi na byciu kochaną przez ludzi i podziwianą przez ludzi czy przez nich uwielbianą.
Najważniejszy jest dla mnie Bóg – moja Wolność.
To Chrystus jest moją siłą, cierpliwością, wytrwałością, obojętnością na obelgi,
odpornością na ból, dumą i szczęściem, moim człowieczeństwem i godnością, podmiotowością
i życiem. Bez Boga jestem nie tylko nikim, ale i kompletnie niczym. Ojciec Przedwieczny
jest moją tożsamością. Bóg jest Wodą, którą czerpię do życia, Światłem karmiącym
moją duszę wiarą, nadzieją i miłością, a więc TYM, co czyni mnie drzewem potężnym
i pięknym mimo uszkodzonych i niedoskonałych korzeni, z jakich wyrastam.
Czuję szczerą, niepohamowaną wdzięczność za tę łaskę
wolności oraz niezależności, za ludzi, których stawia na mojej drodze i którzy czynią
mi swoim towarzystwem zadośćuczynienie za wszystkich mnie krzywdzących, poniżających,
bijących mnie po grzbiecie i szarpiących me policzki oraz rwących mą brodę. Oddana
Ojcu Przedwiecznego i zakochana w Bogu nie zasłaniam twarzy przed opluciem i zniewagami,
a idę przez życie dumnie i odważnie, bo wiem doskonale, że wstydu nie doznam i zniewolenia
oraz śmierci nie doświadczę.