„W
Kafarnaum lud powiedział do Jezusa: „Jaki więc Ty uczynisz znak, abyśmy go
zobaczyli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na
pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z niebo”.” Rzekł do nich
Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale
dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym
jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu.” Rzekli więc do Niego:
„Panie dawaj nam zawsze ten chleb!”. Odpowiedział im Jezus: „Ja jestem chlebem
życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy
pragnąć nie będzie.”.”
(J
6,30-35)
Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli
cokolwiek potrafię, że jeśli umiem coś zrobić lub załatwić, zrealizować i
stworzyć, że jeśli otrzymałam taki dar i predyspozycje od mego Stwórcy, to
powinnam, mam obowiązek, dzielić się tym z innymi bezinteresownie i z
bezkompromisowym zaangażowanie, nierzadko nawet kosztem siebie samej, w imię
miłości bliźniego. Zawsze więc chętnie i bez namysłu wsuwałam się pod ramiona
cudzego krzyża, by, niczym Szymon z Cyreny, pomóc nieść komuś coś, z czym w
danym momencie być może sobie nie radzi, jakby tego pragnął lub potrzebował.
Nigdy wówczas nie zastanawiałam się nad charakterem czy intencjami osoby, w
którą ochoczo i z nieokiełznanym zapałem się angażowałam. Nigdy też nie brałam
pod uwagę okoliczności, wyników i efektu mojego zaangażowania czy poświęcenia.
Przewodnim celem impulsu, uruchamiającego mnie do działania w sposób automatyczny
i bezwarunkowy, była możliwość udzielenia komuś pomocy, zadbania o kogoś,
zagwarantowania mu chociażby namiastki poczucia bezpieczeństwa i szczęścia.
Wdrażałam się więc w proces realizowania wspomnianej możliwości z tak wielkim
oddaniem, że wieczorem wracałam do rodziny kompletnie nieprzytomna z powodu
przemęczenia, a tym samym absolutnie niezdolna do podjęcia jakichkolwiek
czynności dla dobra moich bliskich.
W owym etapie mojego ofiarnego życia
pojawił się śp. ks. Leszek Niewiadomski, który, jako pierwszy, upomniał mnie,
ukazując charakter podejmowanych przeze mnie działań w kontekście
zaniedbywanego nieświadomie i zawzięcie Przykazania Miłości poprzez samoistne
okradanie się z prawa do miłości siebie samej, którą winna jestem dzielić
sprawiedliwie i równo między wszystkimi bez! wykluczania w tym siebie, jako
osoby zasługującej na miłość według woli Bożej. Wówczas obudziła się w mej
duszy wiedza, jakiej jeszcze nie potrafiłam zastosować w codziennym życiu, w
relacjach międzyludzkich. Mechanizm angażowania się we wszystkich bez wyjątku,
z pominięciem osobistych potrzeb i praw, był bowiem tak mocno zakorzeniony we
mnie, jako istocie, iż wbrew woli Pana Boga i mądrości ks. Leszka
Niewiadomskiego oraz wbrew własnej świadomości nadal byłam jedynie narzędziem w
cudzej dłoni, przyczyniając się swym poświęceniem zazwyczaj do rozwijania się –
w osobie posługującej się mną – pychy, podłości, egoizmu i egocentryzmu, a
rzadko kiedy do powstawania czegoś dobrego, a tym samym trwałego. W rezultacie
owego ofiarnego zaangażowania byłam dla większości przedmiotem, nie zaś
podmiotem, co wiązało się zazwyczaj z brakiem szacunku, z postawą roszczeniowo
pretensjonalną i bardzo często coraz bardziej wymagającą, i sporadycznie
zadowoloną, a jednocześnie nieustannie mnie krytykującą za nieumiejętne
spełnienie stawianych przede mną oczekiwań, za niezaspokajanie potrzeb, których
apetyt stawał się z dnia na dzień coraz bardziej bezczelny i coraz bardziej
żarłoczny.
Nigdy nikogo nie chciałam urazić czy
zranić, więc wolałam poświęcić się sama przyjmując na siebie mnóstwo przykrości
oraz upokorzeń w sposób pokorny, bo cichy. Wiele widziałam i dostrzegałam.
Bardzo dużo rozumiałam, ale mimo odczuwanego bólu z powodu bycia
wykorzystywaną, pogardzaną, nieszanowaną i lekceważoną dawałam się wciągać w
manipulacje fałszywej przyjaźni, budowanej jedynie na słownych zapewnieniach i
kłamstwach o tym, jaka jestem dla kogoś ważna, a w rzeczywistości polegającej
na kontaktach ze mną jedynie w momentach, w których mój „przyjaciel”
pasożytujący na mojej empatii potrzebował wyręczyć się mną w określonej
sytuacji, by zdobyć to, co było dla niego ważne i czym na pewno nie byłam ja
sama, jako człowiek. W pewnym momencie dotarło wreszcie do mnie (nie tylko w
formie wiedzy, ale i przekonania), że egoistycznie usposobiona większość karmi
się mną, niczym manną z nieba, że pożerają mnie i przeżuwają w majestatycznym
poczuciem wyższości oraz pychy, jakbym była dla nich niczym, kompletnie niczym.
W tym właśnie momencie po raz pierwszy spojrzałam na siebie, jako na podmiot,
nie zaś przedmiot. W tym też momencie zrozumiałam, że jestem takim samym,
grzesznym człowiekiem, jak wszyscy mnie wokół otaczający i tym samym, poprzez
słabą naturę, tak samo, jak wszyscy wokół mnie, potrzebującym chleba życia –
Jezusa, więc i tak samo, jak wszyscy wokół mnie, posiadającym takie samo prawo
do szacunku, miłości, do prywatności i do wyboru towarzystwa. W tym bowiem
momencie przesiąkłam wiarą, wiedzą, przekonaniem i pewnością, iż obowiązek mam
jedynie wypełniać wolę Boga, a nie kogoś, kto Bogiem nie jest. Nie mam też prawa wkraczać w kompetencje Stwórcy z przesadną gorliwością, gdyż nie jestem nawet Jego marnym, ledwo wyczuwalnym cieniem, więc wiele - mimo szczerych chęci - mogę uczynić niezgodnie z Jego zamiarem i intencją. Zatem!, nie
muszę ulegać presjom, wymagającym ode mnie bycia kimś więcej niż człowiekiem, z
czym bardzo często spotykałam się w relacjach z ludźmi szantażującymi mnie
emocjonalnie moim chrześcijańskim „prykasem” służenia bliźnim, nawet kosztem
siebie, w myśl przykazania: „miłuj bliźniego swego, niekoniecznie siebie
samego”. Nie muszę zadręczać się wrodzoną słabością i niezaradnością bycia
świętą samą w sobie, jakby świętość nie była procesem stawania się kimś
wyjątkowym, a czymś danym odgórnie i z tytułu urodzenia, jakby świętość nie
była wiernym wypełnianiem woli Ojca Wszechmogącego, a obowiązkiem spełniania
zachcianek i kaprysów człowieka.
Dziś jestem wolna. Chociaż często
spotykam się z zarzutami, że „niby jestem taka święta, taka modląca się i
oddana Panu Bogu, a taka nieuległa wobec ludzkich potrzeb, taka nieczuła…”, nie
dbam o to, jak postrzegają mnie ludzie, przez których przemawia egoizm, nie zaś
wrażliwość i empatia. Dziś bowiem rozumiem, że nie zbawię świata, nie dokonam
cudu przeistoczenia niewierzących i przesiąkniętych podłością do szpiku kości,
by mogli czuć cudzy ból i myśleć o innych, a tym samym by potrafili postawić
potrzeby bliźnich przed osobistymi pobudkami oraz zamierzeniami czy korzyściami,
by umieli spojrzeć na kogoś przez pryzmat własnych zalet oraz wad. Nie jestem
przecież Bogiem – nie jestem chlebem życia. Stanowię jedynie mizerny okruch
manny lecącej z nieba za sprawą Ojca Wszechmogącego. Jestem zatem w stanie
ukoić głód duszy jednego z nielicznych i na krótką chwilę. Odchodzę więc od ludzi,
pragnących zaspokoić tylko i wyłącznie swój apetyt na więcej, i więcej, i
jeszcze więcej, gdyż tacy, mogą mnie jedynie skonsumować, zniszczyć, a mimo to
nigdy nie będą w stanie zaspokoić swej wilczej zachłanności.
Czasami trzeba po prostu odstąpić od
takich ludzi, odejść w przeciwnym kierunku, by nie ulec duchowej znieczulicy,
spustoszeniu, zrobaczywieniu i duchowej zgniliźnie. Każdy z nas bowiem powinien
zrozumieć, że jedynym i prawdziwym chlebem życia jest Bóg, i że to tylko z Niego
człowiek może czerpać wszystko to, co jest potrzebne do szczęśliwego, bo
wiecznego istnienia, rozciągającego się poza granicami doczesności. Każdy,
ktokolwiek wydaje się kimś więcej niż tylko człowiekiem, jest jedynie mizernym
okruchem manny lecącej z nieba. Nikt nie jest lepszym od Boga. Charyzmatycy,
czyniący cuda, za którymi ludzie biegają z zachłannością na szczęście, są tylko
Mojżeszami, którzy bez woli Boga nie byliby nawet w stanie nakarmić ludzi na
pustyni lecącą z nieba manną.
Może nastał już czas najwyższy, by całym
sobą zwrócić się do Boga i by podczas Eucharystii przed tabernakulum, podczas
lektury przed Pismem Świętym i podczas rozmowy z Ojcem Wszechmogącym przy
modlitwie szukać siebie samego, a nie kosztem ludzi, których nierzadko traktujemy,
niczym narzędzie lub środek transportu czy obiekt adoracji?... Może czas wreszcie zrozumieć, iż też
jest się tylko okruchem manny lecącej z nieba, a nie chlebem, by umieć
zaakceptować, że nie mam prawa wykorzystywać bliźniego do własnych,
egoistycznych celów, że nie mam prawa drugiego człowieka traktować w sposób
przedmiotowy, że nie jestem kimś lepszym od tego, który drogą doczesności
zmierza do Królestwa Niebieskiego towarzysząc mi ramię w ramię, że i ja, choć
chrześcijanin, nie jestem w stanie zaspokoić głodu spragnionych, nie kogo
innego, jak - Boga?...
Ludzie są tylko manną. Ojciec karmi nimi
potrzebujących w sposób doraźny. Jedynym jednak chlebem życia jest On sam – Bóg
Wszechmogący. Z tego też powodu odsunęłam się w cień, zachowując miłość do
bliźniego, uwzględniającą moje prawo do miłości, do bycia kochaną, a nie tylko
kochającą, a konsturowaną na wzajemnym szacunku oraz uwielbieniu, ale Ojca
Niebieskiego, nie zaś człowieka. Staram się więc być wartościowym okruchem manny
dla potrzebujących. Kiedy jednak spotykam kogoś, kto oczekuje i żąda ode mnie bycia
kimś więcej, odchodzę, zazwyczaj z obciążeniem poniżenia i krytyki, pogardy i nierzadko
przekleństwa, ale odchodzę bez żalu, bo ze świadomością, iż muszę w tym momencie
ustąpić miejsca Temu, który jest chlebem życia i który (w przeciwieństwie do mnie)
jest w stanie uczynić wszystko, cokolwiek zechce uczynić z człowiekiem. Ja jedynie
jestem tylko manną. Charyzmatycy zaś mogą być tylko, niczym Mojżesz karmiący na pustyni głodnych
i potrzebujących… Wszystko jednak zależy, bo pochodzi od Boga. Zatem bez Niego każdy
może się stać czymś jałowym, bezużytecznym, nieprzydatnym i kompletnie niepotrzebnym.
Czas więc najwyższy byśmy się karmili Bogiem
– chlebem życia, a posiłkowali człowiekiem, jako manną lecącą z nieba, a zatem byśmy
uwielbiali Ojca Niebieskiego i Jemu oddawali należną Mu cześć, a szanowali i miłowali bliźniego, jak siebie samych
potrafimy i kochać, i szanować.