poniedziałek, 17 czerwca 2019

MODLITWA ZA...


Nie potrafię oderwać się od Boga…
Dowiedziałam się, że bliska memu sercu osoba jest bardzo ciężko chora. Wspomniana wiadomość wyrwała z mego ciała duszę, rozpalając ją ogniem pragnienia nieustającej modlitwy w intencji nawrócenia i uświęcenia oraz uzdrowienia.
Budzę się i padam błagalnie do stóp mego umiłowanego Pana, prosząc przede wszystkim o łaskę Miłosierdzia i o zagłuszenie Bożej Sprawiedliwości Potęgą Miłości Jezusowego Serca. Ciało krąży w labiryncie codziennych obowiązków z kroplą wewnętrznej słodyczy niewytłumaczalnego i naprawdę bardzo trudnego do opisania pokoju, a dusza klęczy przed Bogiem, wtulając się w Niego i wtapiając całą sobą z ogromnym oddaniem oraz ufnością. Wykonuję wszystkie zadania bez jakichkolwiek problemów czy niedociągnięć, zaniedbań czy zniechęcenia. Ciało moje funkcjonuje bez zarzutu, ale wydaje się pozostawione sam na sam ze sobą w przyziemnym wymiarze podporządkowanym różnym rolom społecznym, które stanowią treść mojego powołania…
Nie potrafię do końca wytłumaczyć lub wyjaśnić stanu, w jakim obecnie się znajduję. Nie umiem opisać czy scharakteryzować owego stanu w żaden możliwy, ludzki sposób… To jest po prostu niewyobrażalnie trudne, wręcz nierealne, bo niezwykle piękne, a nawet przepiękne i przekraczające wszelkie normy, którymi człowiek starałby się zobrazować doskonałość błogości i odczuwanej miłości.
Wykonuję daną czynność, podczas której każdym zmysłem doświadczam mojej duszy wtulonej w stopy Pana Boga, wręcz oplecionej wokół Jego stóp wianuszkiem próśb zroszonego wzruszeniem błagania. Rozmawiam z bliskimi, siedząc obok, a jednocześnie będąc w Ojcu Niebieskim i przy Ojcu Niebieskim, jakbym była maleńką kroplą w bezpiecznych dłoniach rozgrzanych ciepłem Miłości, jakbym była w dwóch różnych miejscach jednocześnie. Czuję Boga całą sobą, każdym zmysłem a z minuty na minutę coraz silniej i mocniej, coraz bardziej namacalnie, coraz bardziej realnie…
Nie umiem się od Niego oderwać… Nie chcę!... Pragnę zostać przy moim Panu i w moim Panu… Czuję się spokojna, bo bezpieczna i kochana, wysłuchiwana i pocieszana…
Gdziekolwiek się nie ruszę, cokolwiek nie robię jestem z Bogiem i w Bogu. Duszą wrastam w Niego niczym drzewo spragnione wody. Żaden człowiek, żadna rozmowa, nikt i nic absolutnie nie jest w stanie dać mi cienia tego wszystkiego, co otrzymuję od mego Ojca. Ufam memu Stwórcy i wierzę Jemu oraz w Niego, dlatego oddaję się cała Panu Bogu, zawierzając Mu wszystkich i prosząc o owocne wypełnienie Jego woli, będącej przecież Intencją Miłości.
Trwam przy moim Ojcu i błagam nieustannie, by uwolnił i uzdrowił, nawrócił i uświęcił duszę bliskiej memu sercu a chorującej osoby, prosząc równocześnie o uleczenie ciała. Leżę u stóp mego Pana w intencji zbawienia. Błagam o Miłosierdzie. Proszę o uzdrowienie ciała, jeśli taka jest Jego wola, ale przede wszystkim walczę o duszę… Nie umiem bowiem nie patrzyć w odległą przyszłość, znacznie ważniejszą od nadchodzącego jutra…
Panie mój umiłowany i Boże mój najukochańszy… rozpal duszę tego biednego, poranionego człowieka ogniem Twojej POTĘŻNEJ Miłości!, namaść ją ŻYCIEM – Duchem Świętym, pozostaw tegoż człowieka w doczesnym pielgrzymowaniu, jeśli taka jest Twoja wola, i uczyń z niego pochodnię Twojego Światła – świadectwo Twojej Obecności, by dla innych był wzorem do naśladowania i przewodnikiem w drodze do Królestwa Niebieskiego. Panie, Ty wszystko możesz, bowiem Ty jesteś Początkiem i Końcem, Ty jesteś Życiem. Uczyń z tegoż biednego, schorowanego, poranionego i cierpiącego człowieka, w którym tli się doczesność, Swego apostoła jak z Szawła uczyniłeś Pawła. Wyłuskaj w nim, co najlepsze, bo pochodzące od Ciebie i niedotknięte oraz nieskażone złem. Rozpal go Miłością, Światłem, Prawdą i Życiem, by dzięki jego uzdrowionej duszy oraz wyleczonego ciała ludzie z nim obcujący zobaczyli Ciebie i by Ciebie zapragnęli w swoim codziennym pielgrzymowaniu do Domu Rodzinnego…
Jeśli taka jest Twoja wola Panie…
Wybacz mi nędznej, że opisuję swój lament, bo kimże jestem by Ci wskazywać, wyliczać, dyktować czy podpowiadać lub radzić wypowiadanymi prośbami?!, ale, błagam!, miej baczenie na krwawiące rany serca tegoż człowieka, którego ciało choruje a dusza cierpi z powodu okrutnych poranień. Pomóż mu zobaczyć w oczach Jezusa jego własne pełne bólu spojrzenie. Pozwól mu ujrzeć w Twym Ukrzyżowanym Synu ciężar wszystkich osobistych cierpień i poranień, które Chrystus Drzewem Zbawienia wziął z jego duszy i ciała na własne ramiona. Daj temuż biednemu człowiekowi doświadczyć siebie w umęczonym Jezusie. Podaruj mu szansę odwzajemnienia Twojej Ojcowskiej Miłości, a poprzez chorobę i ból z nią związany oraz strach naucz go kochać Twoim Sercem Panie, niszcząc w nim wszystko, co Tobie niemiłe, a budząc do życia to, co Ciebie Boże odzwierciedla.
Ten biedny człowiek nigdy nie słyszał z ust własnego ojca swego imienia, więc Ty go zawołaj po imieniu mój Ojcze umiłowany, powołując tegoż biednego człowieka do znacznie piękniejszego doczesnego życia niż kiedykolwiek nim ono było, do życia, którym mógłby służyć Tobie, w równie biednych i upadłych rozpalając nadzieję oraz pragnienie miłości i wiary słowem świadectwa o Tobie mój Panie…
Jeśli tylko taka jest Twoja wola…
Błogosław mu Panie i strzeż go, rozpromieniając nad nim oblicze Swoje i obdarzając go Swą łaską, a zwracając ku niemu oblicze, napełniaj tegoż biednego, poranionego człowieka pokojem w imię bolesnej Męki Najmilszego Syna Twojego a Pana mojego Jezusa Chrystusa.


Przykładam głowę swoją Panie mój i Boże do Twych stóp, jak się wtula skroń do poduszki, ufając całym sercem i całą duszą, że się spełni Twoja wola.




poniedziałek, 3 czerwca 2019

PÓŁMROK


Nie umiem się ostatnio odnaleźć… Najchętniej bym się schowała, odizolowała od towarzystwa, którego właśnie na obecnym etapie mojego życia wcale nie potrzebuję; a przynajmniej tak mi się wydaje. Marzy mi się cisza, spokój i samotność, ale gdzieś poza otaczającą mnie rzeczywistością.
Zmęczenie?...
Nie wiem. Nawet nie umiem określić stanu, w którym obecnie się znajduję.
Tęsknota?...
Być może…
Nie potrafię znaleźć pocieszenia, a nawet jeśli delikatna radość wkradnie się do mojego serca niczym ledwo wyczuwalny podmuch wiosennego orzeźwienia przez szczelinę lekko uchylonego okna duszy, natychmiast następuje po niej stan głębokiej zadumy, osamotnienia… Przyglądam się sobie jakby w lustrzanym odbiciu, w zwierciadle całkowitego ogołocenia, bezwstydnej prawdy i szczerości, i widzę rażące, jakże brzydkie rysy własnej nędzy, brudu, paskudztwa i marności, i płaczę, i uwielbiam, chwaląc Boga i wywyższając swego Pana pełna wdzięczności za Jego OGROMNĄ wszechogarniającą mnie Miłość – Miłość, która kocha mnie właśnie taką nędzną, brudną, słabą, grzeszną, paskudną i marną, taką w żaden sposób nie odzwierciedlającą Tego, Kim jest Ojciec Niebieski – Miłość, która mnie otacza, obejmuje, przytula i koi, która patrzy na mnie oczami wyrozumiałości i przebaczenia, troski i łaskawości, podziwu i zachwytu, która widzi we mnie piękno bez względu na wszelkie uchybienia i deformacje, poranienia i kalectwa, błędy i wypaczenia, bez względu na cokolwiek, co tworzy mą mizerną osobowość… Płaczę, bo jest mi bardzo, niewyobrażalnie bardzo żal z powodu mojej niezdolności odwzajemnienia, chociażby w maleńkiej, szlachetnej i czystej części wielkości kropli rosy, głosu serca rozmiłowanego w moim Stwórcy… Płaczę z powodu osobistej ułomności jakie towarzyszą mi nieustannie w relacjach z moim ukochanym Ojcem… Płaczę, bo tak przeogromnie jestem wdzięczna za Jego Miłość, a jednocześnie tak nieudolna w odwzajemnieniu wszelkiego dobra, którego doświadczam każdego dnia… Płaczę, bo pragnę rzucić się w ramiona ukochanego Ojca, bo w każdej chwili mogłabym zasnąć na wieki, a jednocześnie wiem, jak bardzo nie jestem godna owego spotkania z powodu grzechu i brudu duszy, z powodu mojego nieustannego, zawziętego powracania do zachowań, jakimi ranię swego Pana… Płaczę, ponieważ mimo wszystko nie chcę niczego i nikogo bardziej jak mego Boga, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie zasługuję na to szczególne wyróżnienie i szlachetne pochodzenie, do którego uzurpuję sobie prawo i z którego powodu odczuwam szczęście oraz dumę… Płaczę, bo wiem, iż częściej potrafię zawieść i rozczarować, a także zranić mego Ojca niż ucieszyć… Płaczę, ponieważ wciąż trzymam w dłoniach gwoździe i młotek, którymi mój Pan był przybity do Krzyża…
Jakaż jestem nędzna i jakaż odrażająca bez Boga… Jakaż jestem wstrętna i ohydna bez Pana, który mnie upiększa, uzdrawia, uświęca, ratując resztki ludzkiej godności. Jakaż jestem mała, mizerna i mniej znacząca dla świata niż deszcz czy słońce, wiatr czy woda. Jakaż jestem niegodna Miłości, którą mnie otacza Ojciec Niebieski. Jak bardzo nie zasługuję na Jego troskę, Miłosierdzie, a jak bardzo powinnam być poddana Jego Sprawiedliwości…
Nic nie potrafi mnie w pełni ucieszyć i zaspokoić. We wszystkim szukam mego Boga. Wołam Go brzmieniem echa, w którym odbija się bicie mojego serca, w którym błądzi moja dusza…
Słońce już nie jest tak złote i przyjemne jak kiedyś… Wydaje się świecić zza szyby. Liście już nie są tak świeżo soczyste w zieleni jak dawniej… Wydają się mienić odcieniami szarości. Nawet kwiaty zdają się spragnione wody i cienia…
Czuję, jakby za tym wszystkim, co mnie otacza, było coś znacznie cudowniejszego, niewyobrażalnie piękniejszego i wyrazistszego w kolorach oraz w kształtach, w zapachach i w smakach, COŚ!, czemu dusza nie może się oprzeć, a czego ciało nie dosięga zmysłami… Chcę się wydostać ze skorupy, by przejść właśnie do owego sąsiadującego z doczesnym życiem miejsca, ale ściany niewidzialnych luster odzwierciedlają jedynie to, co nie jest mi obce i co mnie oplata mizerną kopią ideału. Staram się więc funkcjonować i realizować wszystko, cokolwiek stanowi treść mojej tu i teraz egzystencji. Z przyjemnością wykonuję własne obowiązki, realizuję zamiłowania i pasje korzystając z umiejętności oraz talentów, które otrzymałam, ale równocześnie odczuwam jakąś niewytłumaczalną, wewnętrzną pustkę, duchowe ssanie tęsknoty za Kimś… za Bogiem…
Ludzie pędzą za marzeniami, bogactwem, pracą, karierą, dobrami świata, a ja wydaję się stać z boku, uważnie się im przyglądając i nie dostrzegając w ich pędzie niczego atrakcyjnego oraz ważnego, jakby za chwilę czas miał się zatrzymać, zakończyć… To, co mnie otacza i czego doświadczam, co poznaję jest mało lub nie jest nic ważne, nieistotne, bo kruche, krótkotrwałe i tak naprawdę niewiele potrzebne do uzyskania szczęścia, ale w pełnym tego określenia znaczeniu – szczęścia, którym jest tylko i wyłącznie Bóg; i… gdyby nie osoby bliskie memu sercu, byłoby mi jeszcze trudniej, jeszcze gorzej, jeszcze bardziej nie do wytrzymania. W nich więc szukam pocieszenia i inspiracji, nieustannie we wszystkich i wszystkim doszukując się Ojca Niebieskiego – Jego dotyku, spojrzenia, barwy głosu, zapachu, uśmiechu, dobra i miłości. Owym sposobem – sposobem poszukiwania obecności Boga w świecie i w doczesnym życiu – zachowuję wewnętrzną równowagę i spokój, chociaż wciąż odczuwam duchowy niedosyt i przekonanie, że robię za mało, zbyt mało dla umiłowanego Pana, że daję od siebie niewiele… Serce moje płonie miłością i pragnieniem uszczęśliwienia, rozradowania mego Ojca, a ręce, którymi pragnę pracować, tworzyć, działać i czynić, by dać Mu to, czego właśnie serce pragnie, wydają się niezgrabne, niezdarne, niezaradne, powykrzywiane artretyzmem nieudolności i słabości, drętwe i napuchnięte ludzką ułomnością oraz grzesznością… Ciało po prostu zdaje się być niezgodne z duchem, nienadążające za nim i pozostające w tyle…
Co poradzić?!
Modlitwa jedynie zwilża usta kroplą krótkotrwałego orzeźwienia. Zatrzymuję się więc w miejscu, zapadam w zadumę i mówię do Boga o wszystkim, o wszystkich, lamentując i przepraszając Go za swą nędzę i mizerność, za nijakość i jałowość. Niekiedy nawet – w momentach dokuczliwych niepowodzeń i kryzysów, upadków i rozczarowań – krzyczę do i na Niego, wylewając lawinę pretensji, roszczeń, goryczy i nierzadko żądań. Czasami też milczę i ugodowo przyjmuję, co wręcza przysłowiowy los. Zawsze jednak dziękuję za wszystkich i wszystko, nawet!, jeśli nie stanowi to części moich osobistych potrzeb czy oczekiwań, upodobań czy pasji. Nie umiem inaczej. Wiem bowiem, że bez Bożego błogosławieństwa i bez Bożej łaski w ogóle bym nie istniała, byłabym niczym, dlatego przepełnia mnie wdzięczność, niepohamowana i niezmącona wdzięczność za cierpienia i porażki, które mnie uszlachetniają niszcząc pychę, za dach nad głową i chleb oraz wodę, dzięki którym poznaję smak bezpieczeństwa, za serdeczność i przyjaźń, która mnie uskrzydla, za rodzinę, która mnie tworzy i uzupełnia, za… życie po prostu w każdej jego nieprzewidywalnej, niedoścignionej, nieokiełznanej i tajemniczej postaci, ale mimo to biegnę za moim Panem, szukam Go i wołam, by być zawsze blisko Ojca.