środa, 23 stycznia 2019

WINO


„W Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa rzekła do Niego: „Nie mają wina.”. Jezus odpowiedział: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czy jeszcze nie nadeszła godzina moja?”. Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.”. Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Jezus rzekł do sług: „Napełnijcie stągwie wodą.”. I napełnili je aż po brzegi. Potem powiedział do nich: „Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu.”. Ci więc zanieśli. Gdy zaś starosta weselny skosztował wody, która stała się winem – a nie wiedział, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli – przywołał pana młodego i powiedział do niego: „Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino do tej pory.”. Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej.”
(J 2,1-11)

Jakiż (wydaje mi się) wypaczony obraz chrześcijanina krąży po świecie we współczesnej dobie codziennego życia?! Jakiż (w moim odczuciu) obrzydliwy i wyjałowiony portret sługi Bożego dominuje obecnie, przypominający „nieurodzajny figowiec zasadzony w winnicy” (Łk 13,1-9)?!
W obliczu czasów mi współczesnych chrześcijanin stoi pod lawiną oskarżeń, oczekiwań, żądań, wymagań i nieustających pretensji ze strony społeczeństwa ceniącego sobie wolność, której pojęcie kształtowane jest indywidualnie i plastycznie według norm odczuwanych potrzeb. Nakazuje mu się, by szanował i miłował człowieka mimo wszystko i ponad wszystko bez prawa do zwracania uwagi bliźniemu na złe postępowanie, na konieczność przystąpienia do sakramentu pokuty, na obowiązek pojednania się z Bogiem jako formy okazania Ojcu Niebieskiemu szczerej miłości oraz zaufania i oddania, na potrzebę zachowania w codziennym życiu przyzwoitego przestrzegania paragrafów prawnych Dekalogu i tym samym na potrzebę walki z ludzkimi słabościami oraz grzechem. Dziś chrześcijanin winien tolerować wszystko, akceptować wszystko, spełniać życzenia ogółu niczym dobra wróżka, nie mieć pretensji czy uwag lub nawet propozycji. Dziś chrześcijanin nie ma prawa posiadać kręgosłupa moralnego, nie ma prawa przestrzegać Bożych wartości, gdyż winien miłosiernie, a więc (w rozumieniu obecnych czasów) nijak i bezkręgowo, niczym wąż (i czy tym samym nie szatan?!), wślizgiwać się w pozycje liberalnej i niczym nieograniczonej tolerancji oraz przyzwolenia na wszystko według potrzeb i oczekiwań wszystkich. Dziś odziera się go z szat godności, skazuje na bezwstydną nagość i pogardę, szyderstwo i drwinę. Dziś żąda się od chrześcijanina duchowej prostytucji. Dziś nawet Samego Boga zwykło się przedstawiać jako Ojca bezgranicznie miłującego, wszystko wybaczającego, pobłażliwego, pozbawionego charakteru i wrażliwości moralnej. Dziś również w Samym Stwórcy zabija się cechę opisującą Jego Osobowość, a mianowicie Sprawiedliwość. Dziś w Bogu widzi się Ojca w ogóle nie ingerującego w codzienne życie własnych dzieci, a jedynie cierpliwie i z bezgraniczną wyrozumiałością oraz pobłażliwością obserwującego przyziemne poczynania pociech, którym nie poczytuje się czynów ciężkich, jak chociażby homoseksualizm czy aborcję, za grzech i których tłumnie wesołymi autobusami licznych pielgrzymek przewozi się z doczesności do wieczności w Królestwie Niebieskim, jakby piekło w ogóle nie istniało a było tylko żartobliwą formą przekornego straszenia Baby Jagą.
Czy rodzić, który nie wyznacza granic, tłumacząc czym jest dobro a czym zło, nie wychowuje, nie uczy tym samym samodzielności i odpowiedzialności, a po prostu liberalnie i obojętnie pozwala na wszystko, jest rodzicem prawdziwie kochającym?! Czyż nie jest to ojciec lub matka, traktujący własne dziecko niczym niezaplanowany efekt uboczny uprawianej, seksualnej przyjemności, a przez to odsuwający pociechę na margines osobistego życia gestem „nie przeszkadzaj i idź się pobaw”?! Czy pozwalanie na wszystko i kupowanie wszystkiego nie jest formą zwalniania samego siebie z obowiązku bycia rodzicem?!...
Bóg jest Ojcem szczerze kochającym i odpowiedzialnym, dlatego wymagającym i wychowującym, kształtującym i uświęcającym własne dzieci, które pragnie chronić przed potępieniem i śmiercią, przed nieszczęściem i wiecznym cierpieniem, i z powodu właśnie owej prawdziwej i wielkiej Miłości potrafi okazać Miłosierdzie swym grzesznym pociechom, przystępującym szczerze do sakramentu pokuty i pojednania, ale każdą córkę i każdego syna potrafi również wynagrodzić sprawiedliwie, bo adekwatnie do charakteru ich intencji serc jako zaczynu podejmowanych decyzji, wyborów, działań i wywoływanych owym działaniem skutków.
- taki jest mój Tata!, taki jest mój Autorytet!, taki jest mój Wzór do naśladowania!
Nie zamierzam być chrześcijanką wypełniającą wolę człowieka, spełniającą jego oczekiwania i podporządkowującą się społecznym normom, które nie mają nic wspólnego lub niewiele wspólnego z rodzicielskimi ostrzeżeniami Boga Ojca. Nie zamierzam na piedestale Ojcowskiego Majestatu stawiać bliźniego. Bóg jest moim Ojcem. On jest zawsze na pierwszym miejscu, dlatego przez Niego pragnę dotrzeć do człowieka. Nie ma dla mnie odwrotnej, innej drogi do wypełnienia przykazania miłości.
Byłam i być może nadal jestem wodą w stągwi kamiennej, a być może mizernym winem, postawionym na stole weselny w Kanie Galilejskiej zaraz na początku owego radosnego przyjęcia, ale chcę być! wytrawnym winem o bogatym bukiecie woni oraz smaku, którego nutą zachwycać się będą nieliczni, wybitni koneserzy i znawcy, chcę być! córką, która potrafi okazać się przyczyną radości i dumy Swego Ojca, chcę żyć! na Jego chwałę i cześć.
Nie muszę podobać się ludziom. Nie muszę być przez nich chwalona i podziwiana, lubiana i adorowana, gdyż nie mnie winni oddawać pokłony i zaszczyty, nie mnie winni adorować czy podawać za wzór – ja nie jestem nieomylną, doskonałą i prawdziwie mądrą istotą; ja jestem grzesznikiem nieustannie i niekiedy haniebnie zmagającym się z osobistymi słabościami oraz skłonnościami, ale grzesznikiem, który prawdziwie kocha Pana Boga, dlatego:
pragnę być owocem Jego woli.
Czymże jest nasza „mądrość”?!, jeśli nie zdobytą wiedzą, nabytą i wyuczoną lub wrodzoną kulturą osobistą, bagażem doświadczeń i efektem nauki. Czymże jest Mądrość Boga?!, jeśli nie faktem absolutnym, prawdą absolutną, stanem niedoścignionym i nieuchwytnym dla człowieka, a przez to niezrozumiałym i tajemniczym, ale jedynym i słusznym, bo klarownym, czarno-białym a nie wielokolorowym chaosem wywołującym niepewność i strach.
Kim więc jesteśmy?!, że narzucamy, oczekujemy, żądamy, wymagamy, oskarżamy i nakazujemy bliźniemu być usłużnym oraz pokornie wypełniającym naszą wolę i nasze prawo często pozbawione wyznaczników przyzwoitości. Kim jesteśmy?!, że zmuszając chrześcijanina do duchowej prostytucji i do zdrady Boga Ojca, używamy do szantażu emocjonalnego przykazania miłości jako ostrzeżenia przed grzechem. Kim jesteśmy?!, że żądamy, by chrześcijanin „miłował bliźniego swego jak siebie samego!”, poświęcając się bezgranicznie i bezkompromisowo owej „miłości” z narażeniem siebie na wieczne potępienie.
Dziś niestety często, nawet niekiedy i w Kościele podczas nabożeństwa, wspomniane przykazanie wydaje (mi) się być nadużywane w błędnej interpretacji, bo w odwróconej kolejności obowiązku wynikającego z relacji dziecka Bożego z Ojcem i z bratem lub siostrą. Dziś nagminnie wygłasza się konieczność miłowania bliźniego swego jak siebie samego, ale (jakby!) z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich, zaniedbując i zapominając, że tego rodzaju przywilej należy się tylko i wyłącznie Bogu a nie człowiekowi. Dziś – w obliczu owej błędnej interpretacji wspomnianego przykazania – żąda się od chrześcijanina, by służył człowiekowi, by pokornie mu służył, wypełniając obowiązki, przedstawiane prośby czy oczekiwania, realizując ambitnie na rzecz bliźniego wszelkie jego polecenia czy szanując i dostosowując się do jego poglądów lub mniemań nawet! kosztem grzechów świętokradztwa. Dziś (mam wrażenie) echem donośnym rozbrzmiewa podniebnie powtarzane hasło, jako „odrysowanie” Bożej woli, wygłaszające i pouczające, by: „miłować bliźniego swego z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich, a Pana swojego jak siebie samego”. Dziś owa liberalna postawa wobec chrześcijaństwa, wobec Jezusa, jako równego ludziom pod każdym względem – postawa, wynikająca właśnie z błędnego odczytania wspomnianego wyżej przykazania miłości – staje się przyczyną utraty wszelkich zasad odpowiadających za możliwość utrzymania kondycji moralnej. Dziś, w obliczu szerzącej się niebezpiecznie pobłażliwości i tolerancji wszystkiego, co ludzkie, Ciało Chrystusa staje się jedynie torbą chipsów rozdawaną byle komu, byle jak i byle gdzie.
Wstyd!
Jeżeli aż tak bardzo i tak bezczelnie degradujemy Boga, zabijamy Go w ludzkich sercach i świadomości, ukazując jako coś, co się każdemu bez wyjątku należy, bo wrzucił na tacę wdowi grosz(?!), to… w jaki sposób jesteśmy zdolni potraktować człowieka?!...
Nie zamierzam być całe życie wodą w kamiennej stągwi. Pragnę być winem i to tym z kolekcji Pana Boga – bardzo dobrym winem, dlatego nie będę „miłować bliźniego swego z całego serca swego, z całej duszy swojej, z całych sił swoich”, a jedynie „jak siebie samego”. Cała bowiem należę do Boga. Moje życie pochodzi od Niego i jest Jego, dlatego Ojca stawiam na pierwszym miejscu, a nie! człowieka i chociaż to, co ludzkie nie jest mi obce, to na pewno nie jest wyznacznikiem i esencją prawa, któremu winna jestem ślepo i bezkompromisowo się podporządkować, gdyż owym wyznacznikiem i esencją mojej nędznej codzienności powinno i jest Prawo Boga Ojca Wszechmogącego – zapis Jego oczekiwań względem mojej osoby i powołania do świętości.
Nie chcę być wodą w kamiennej stągwi!
Dziś nie czuję się „porzucona” czy „spustoszona” i niczyja, bo dziś właśnie jestem „poślubiona” (Iż 62,1-5) i jako poślubiona, pragnę wypełniać wolę mojego Oblubieńca a nie wszystkich dokoła, pragnę być Mu wierna a nie usłużna wszystkim kosztem moich zaślubin.
Pragnę, by „Bóg mój mną się radował” (Iż 62,1-5). Pragnę być winem w Kanie Galilejskiej a nie całe życie zwykłą, bezsmakową wodą w kamiennej stągwi.
Kim pragniesz być ty?...



wtorek, 8 stycznia 2019

RODZICIELSTWO


„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze daj mi część własności, która na mnie przypada.”. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swoją własność, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał wielki głód w owej krainie, i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał na służbę do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: „Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu przymieram głodem. Zabiorę się i pójdę do mego ojca i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mnie choćby jednym z twoich najemników.”. Zebrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Niebu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem.”. Lecz ojciec powiedział do swoich sług: „przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i weselić się, ponieważ ten syn mój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się.”. I zaczęli się weselić.”
(Łk 15,11-24)

Bardzo często powyższy fragment Ewangelii według świętego Łukasza interpretowany jest w kontekście relacji Boga i człowieka – Ojca i dziecka lub w kontekście relacji czysto międzyludzkich, nierzadko ukształtowanych na płaszczyźnie wzajemnej rywalizacji czy zazdrości, dzielącej różnicami charakteru oraz pozycji społecznej, albo też duchowej dwóch braci – bohaterów przytoczonej przypowieści, a tym samym nas samych jako rodzeństwa, jako przyjaciół czy kolegów, albo jako sąsiadów. Od niedawna dostrzegam jednak w owym fragmencie Dobrej Nowiny obraz miłości rodzicielskiej, odsłoniętej w wymiarze naszych przyziemnych i ograniczonych możliwości. Przytoczona przypowieść jest dla mnie receptą na szczęśliwe, choć na pewno niełatwe, bycie mamą i tatą. To forma Bożej wskazówki, ukazującej mądry i jedyny! słuszny kierunek postępowania oraz kształtowania zdrowych i prawidłowych relacji rodzica z dzieckiem, mających na celu wydobycie z pociechy w procesie edukacyjno – wychowawczym wszystkiego tego, co najlepsze w małym człowieku, bo pochodzące od Stwórcy i odsłaniające jego pokrewieństwo z Ojcem Niebieskim.
Jaką jesteś mamą?... Jakim jesteś tatą?...
W codziennym życiu koncentrujemy się na zapewnieniu naszym pociechom wszystkiego, co najlepsze, ale… czy to, co my uznajemy za najlepsze, rzeczywiście jest najlepsze w oczach Boga?!, czy to, co nam wydaje się słuszne, jest faktycznie dobre dla naszych dzieci w Mądrości i w Miłości Ojca Niebieskiego?!...
Jakimi jesteśmy rodzicami i czy naprawdę potrafimy nimi być? Czy nie jesteśmy przypadkiem pracownikami, dbającymi o krzewy róż w ogrodzie a nieznającymi się na pielęgnacji owych wyjątkowo pięknych i delikatnych kwiatów? Czy rzeczywiście jesteśmy rzetelnymi i profesjonalnymi ogrodnikami?
W powyżej przytoczonej przypowieści znalazłam odpowiedź na samą siebie jako matkę, która masę czasu poświęca na poważne rozmowy z własnym synem, która niestrudzenie i wytrwale wszelkimi możliwymi metodami stara się wydobyć z własnej pociechy umiejętności i talenty, predyspozycje i zdolności, pobudzając wrażliwość i ambicję, niszcząc lenistwo i obojętność, która z wielkim bólem znosi porażki i która nieustannie, krytycznie analizuje własne postępowanie jako rodzica, wymagając od siebie samej więcej i więcej i coraz więcej, by z każdym dniem być coraz lepszą i coraz bardziej kompetentną mamą, i która… ciężko znosi trud wrodzonej niedoskonałości, cierpiąc z powodu niepowodzeń dziecka, z powodu jego upadków czy rozczarowań.
Czyż nie jest właśnie tak, że chcielibyśmy tarczą własnej piersi osłonić umiłowane potomstwo przed niesprawiedliwością i brutalnością otaczającego nas świata? Czyż nie chcielibyśmy zapewnić naszym dzieciom komfortu realizowania ambicji, zainteresowań, planów i celów, by osiągnęły sukces, by cieszyły się karierą, by posiadały przywileje i wygody, by mogły radować się pełnią życia? Czyż nie chcielibyśmy, by nasze potomstwo wzbudzało podziw wśród ludzi, by było lubiane i szanowane w społeczeństwie, by napawało nas nieustannie dumą i zadowoleniem? Czyż nie nosilibyśmy ukochanego dziecka na rękach bez względu na jego wiek, aby nie musiało ono doświadczać bólu i cierpienia, aby nie musiało zmagać się z trudnościami i konsekwencjami błędów, z jakimi nam było dane się zmierzyć? Czy potrafimy z ufnością, choć bólem serca, stanąć w progu rodzicielskiej dojrzałości jak ojciec Syna Marnotrawnego, by pozwolić ukochanej pociesze podjąć decyzję, nawet niezgodną z naszymi oczekiwaniami i z naszą mądrością jako esencją zdobytych doświadczeń, by pozwolić jej odejść i zrealizować ową decyzję w dorastającym, codziennym życiu? Czy stać by nas było na ten wielki gest? Czy bylibyśmy w stanie otworzyć drzwi rodzinnego gniazda, aby pozwolić dziecku samodzielnie wyfrunąć w świat, mając świadomość, że nie umie ono jeszcze dobrze latać? Czy raczej… odmówilibyśmy umiłowanemu synowi czy ukochanej córce części własności, która jemu lub jej przypada, zamykając pociechę bezpiecznie w domu, zabraniając jej samodzielnego podjęcia tej! właśnie błędnej (?!) decyzji i żądając, aby postąpiła tak, jak podpowiada nam matczyne lub ojcowskie doświadczenie oraz troska, bo przecież to, co my! przewidzieliśmy i wybraliśmy jest słuszne, dobre, korzystne i poprawne?!...
Kogo wówczas byśmy stworzyli? Kogo byśmy wykształcili i wychowali? i… Czy w pełnieniu roli matki lub ojca towarzyszy nam Bóg?
Adorując Najświętszy Sakrament, zawierzając mojego syna Bogu i przepraszając Jezusa za macierzyńskie błędy oraz słabości, za rodzicielską ułomność i niezaradność, zrozumiałam, że każdy człowiek – każdy noworodek, podawany rodzicom przez pracownika szpitala położniczego w kokonie pieluszek i kocyków, jest doskonałym dziełem Stwórcy, bo ukształtowanym na Jego wzór i podobieństwo, że już w momencie pierwszego oddechu i krzyku, dotyku i spojrzenia to bezbronne maleństwo jest obdarzone wybranymi przez Ojca Niebieskiego predyspozycjami i talentami, dopasowanymi do powołania, które ów niewinna istota powinna wypełnić, że już właśnie w akcie narodzin Krzysia czy Agatki, Jasia czy Marysi, Piotrusia czy Ani obejmujemy lekarza lub kucharkę ze szkolnej stołówki, mechanika samochodowego lub siostrę zakonną, niepokornego podróżnika drepczącego ścieżkami indywidualizmu lub nieśmiałą panią weterynarz – już właśnie w akcie narodzin jest nam dane trzymać w ramionach maleńkiego dorosłego mężczyznę lub kobietę, bowiem Bóg, „zanim ukształtował kogokolwiek z nas w łonie matki, już! każdego z nas znał, więc nim każdy z nas przyszedł na świat, już! został poświęcony i ustanowiony” (Jr 1,5) czy to hydraulikiem, czy kapłanem, czy stolarzem, czy adwokatem, czy informatykiem, czy nauczycielem, czy malarzem czy śmieciarzem…
Czy szanujemy tę doskonałość? Czy pielęgnujemy to, co zostało zasiane przez Boga w sercu i duszy obejmowanego w ramionach maluszka? Czy kiedykolwiek zatrzymujemy się w codziennym pędzie żmudnej, mozolnej roli bycia rodzicem, by choć przez chwilę zastanowić się nad wolą Ojca Niebieskiego?
Często nie szanujemy wyborów własnych dzieci. Często narzucamy pociechom osobiste wyobrażenia ich świetlanej (?!) przyszłości, wymagając od nich tego wszystkiego, co jest naszym pragnieniem, naszym zamierzeniem i celem, naszą ambicją lub presją społeczeństwa. Często zaniedbujemy własne potomstwo w imię ludzkiej opinii, bo przecież mój syn czy moja córka musi być grzecznym i ułożonym dzieckiem – dzieckiem wzorowym i przykładnym, bo przecież mój syn czy moja córka musi skończyć dobrą szkołę, dostać się na dobrą uczelnię, by nikt z grona rodziny, przyjaciół lub znajomych nie posądził mojego syna czy córki o brak zdolności i predyspozycji, by nikt jego czy jej nie ocenił jako osoby przeciętnej intelektualnie, by wszyscy mogli mi zazdrościć tak wybitnie zdolnego i udanego (?!) potomka.
Czy ktokolwiek z nas liczy się z wolą Boga? Czy ktokolwiek z nas zastanawia się nad powołaniem, z którym rodzi się nasze dziecko? Czy głosem naszej rodzicielskiej nadopiekuńczości i troski nie woła o pomstę do Nieba egoizm oraz pycha?
Osobiście nigdy nie miałam problemu z powołaniem mojego syna. Sen z powiek raczej strącała mi troska o drogę, jaką wybierał mój mały chłopiec, by odkryć w sobie powołanie i by móc do niego dotrzeć w formie wypełnienia Bożej woli. Zawsze starałam się zaszczepić w moim umiłowanym dziecku mądrość będącą owocem moich osobistych doświadczeń, by uchronić ukochanego synka przed wszystkim złym i niepożądanym, bolesnym i okrutnym, czego sama doznałam i z czym sama musiałam się zmierzyć. Cierpiałam z powodu krnąbrności i upartości charakteru mojej pociechy, z powodu jego nieszczęść małych i dużych, niepowodzeń i upadków, z powodu niesprawiedliwości czy podłości ludzi, których spotykał i którzy niszczyli w nim wszystko to, co piękne, wrażliwe, delikatne i niewinne. Chciałam zamknąć drzwi na klucz, by uchronić własne dziecko przed brutalnością otaczającego nas świata, by pomóc mu dorosnąć, by nauczyć go latać zanim wyfrunie z rodzinnego gniazda i by móc go przygotować na najgorsze, ale… adorując Najświętszy Sakrament, zrozumiałam, iż nie jestem ani do tego zdolna, ani powołana, ani nawet nie taka jest wola Ojca Wszechmogącego. Zrozumiałam, że mam być jak rodzic Syna Marnotrawnego – mam dbać o dziecko, kochać je i pielęgnować jak winorośl, zapewniając mu poczucie bezpieczeństwa i będąc dla niego wzorem godnym naśladowania, a przede wszystkim mam ufać Bogu, Jemu zawierzać własną pociechę i z Nim oraz w Nim ją wychowywać oraz kształcić, trwając w Panu i z Panem przy modlitwie w miłości, wierze i w nadziei.
Dziś jestem na progu mojego rodzicielstwa, ucząc się nieustannie owej jakże pięknej, ale i wyjątkowo trudnej roli – ucząc się towarzyszyć mojemu synowi w odkrywaniu przez niego jego! powołania. Niekiedy bezradnie staję w drzwiach, z bólem akceptując podejmowane przez niego decyzje czy znosząc niestosowne zachowanie. Niekiedy dźwigam w sercu ból jego niepowodzeń i porażek, rozczarowań i upokorzeń, cierpień i błędów czy grzechów. Zawsze jednak odwracam się za siebie, spoglądam na ojca Syna Marnotrawnego, starając się go naśladować, ufając Bogu, zawierzając Bogu, kochając, wierząc i cierpliwie z nadzieją czekając na powrót mojego umiłowanego dziecka, które właśnie nie! dzięki mojej nadopiekuńczości i rodzicielskiej asekuracji a dzięki czasami bezlitosnym oraz naprawdę bezwzględnym doświadczeniom ma szansę stać się dobrym człowiekiem, bo szczerze i wiernie kochającym, pokornym i potrafiącym walczyć z pokusą oraz pychą.
Wszyscy jesteśmy powołani do różnych zawodów a przede wszystkim wszyscy jesteśmy powołani do świętości. Droga naszego powołania może być jednak szlakiem całkiem odmiennym niż tor wybrany przez większość społeczeństwa. Nie każdy bowiem od dziecka będzie przykładnym i wzorowym człowiekiem – chrześcijaninem jak chociażby Maksymilian Maria Kolbe. Niektórzy bowiem mogą być krnąbrni i niepokorni, zawzięci i waleczni, lekceważący wszystko i wszystkich – niektórzy mogą podążać do celu swego powołania śladami chociażby św. Augustyna. Rolą rodzica jest więc czuwać i trwać w modlitwie, w miłości, wierze i nadziei, ufając Bogu bezgranicznie i bezwarunkowo oraz zawierzając Ojcu Niebieskiemu pociechę, będącą powierzonym nam figowcem „wsadzonym na winnicy” (Łk 13,6-9), którym tak winniśmy się opiekować, by „okopując go i obkładając gnojem owa snać wydała owoc i by figowiec nie został wycięty” (Łk 13,6-9).
Czy jestem spokojna, bo pewna rodzicielskiego sukcesu?
Nieustannie trwam w powołaniu bycia mamą i czasami odczuwam w sercu podejrzenie, że owego rodzicielskiego sukcesu, jako pewności, że wywiązałam się z powierzonego mi obowiązku ogrodniczej dbałości o figowiec, mogę nie doczekać. Wierzę jednak, że gorliwą i wytrwałą modlitwą za mojego syna, ufnie i z miłością oraz nadzieją zawierzanego Bogu każdego dnia i każdej nocy, wyproszę Ojcowskie Miłosierdzie, ciesząc się możliwością radowania się życiem wiecznym w Królestwie Niebieskim u boku mojej pociechy – to jest dla mnie najważniejsze i nic poza tym się nie liczy.
Będę spacerować alejami rajskiego ogrodu u boku mojego syna, trzymając go pod rękę, wpatrując się w jego piękne, duże oczy i celebrując jego szczęśliwy, beztroski uśmiech, delektując się aksamitnym brzmieniem jego spokojnego i dojrzałego głosu, którym będzie mi opowiadał o wszystkich tajemnicach swego serca, jakich nie było mi dane poznać w dobie doczesności… Będę w Królestwie Niebieskim z moim synem – i tylko to jest dla mnie najważniejsze jako matki.
Tak mi dopomóż Bóg.