„W
Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na
to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa
rzekła do Niego: „Nie mają wina.”. Jezus odpowiedział: „Czyż to moja lub Twoja
sprawa, Niewiasto? Czy jeszcze nie nadeszła godzina moja?”. Wtedy Matka Jego
powiedziała do sług: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.”. Stało zaś tam
sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których
każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Jezus rzekł do sług: „Napełnijcie
stągwie wodą.”. I napełnili je aż po brzegi. Potem powiedział do nich: „Zaczerpnijcie
teraz i zanieście staroście weselnemu.”. Ci więc zanieśli. Gdy zaś starosta
weselny skosztował wody, która stała się winem – a nie wiedział, skąd ono
pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli – przywołał pana młodego
i powiedział do niego: „Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się
napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino do tej pory.”. Taki to
początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej.”
(J 2,1-11)
Jakiż (wydaje mi się)
wypaczony obraz chrześcijanina krąży po świecie we współczesnej dobie
codziennego życia?! Jakiż (w moim odczuciu) obrzydliwy i wyjałowiony portret
sługi Bożego dominuje obecnie, przypominający „nieurodzajny figowiec zasadzony
w winnicy” (Łk 13,1-9)?!
W obliczu czasów mi
współczesnych chrześcijanin stoi pod lawiną oskarżeń, oczekiwań, żądań, wymagań
i nieustających pretensji ze strony społeczeństwa ceniącego sobie wolność,
której pojęcie kształtowane jest indywidualnie i plastycznie według norm
odczuwanych potrzeb. Nakazuje mu się, by szanował i miłował człowieka mimo
wszystko i ponad wszystko bez prawa do zwracania uwagi bliźniemu na złe
postępowanie, na konieczność przystąpienia do sakramentu pokuty, na obowiązek
pojednania się z Bogiem jako formy okazania Ojcu Niebieskiemu szczerej miłości
oraz zaufania i oddania, na potrzebę zachowania w codziennym życiu przyzwoitego
przestrzegania paragrafów prawnych Dekalogu i tym samym na potrzebę walki z
ludzkimi słabościami oraz grzechem. Dziś chrześcijanin winien tolerować
wszystko, akceptować wszystko, spełniać życzenia ogółu niczym dobra wróżka, nie
mieć pretensji czy uwag lub nawet propozycji. Dziś chrześcijanin nie ma prawa
posiadać kręgosłupa moralnego, nie ma prawa przestrzegać Bożych wartości, gdyż
winien miłosiernie, a więc (w rozumieniu obecnych czasów) nijak i bezkręgowo,
niczym wąż (i czy tym samym nie szatan?!), wślizgiwać się w pozycje liberalnej
i niczym nieograniczonej tolerancji oraz przyzwolenia na wszystko według
potrzeb i oczekiwań wszystkich. Dziś odziera się go z szat godności, skazuje na
bezwstydną nagość i pogardę, szyderstwo i drwinę. Dziś żąda się od
chrześcijanina duchowej prostytucji. Dziś nawet Samego Boga zwykło się przedstawiać
jako Ojca bezgranicznie miłującego, wszystko wybaczającego, pobłażliwego,
pozbawionego charakteru i wrażliwości moralnej. Dziś również w Samym Stwórcy
zabija się cechę opisującą Jego Osobowość, a mianowicie Sprawiedliwość. Dziś w
Bogu widzi się Ojca w ogóle nie ingerującego w codzienne życie własnych dzieci,
a jedynie cierpliwie i z bezgraniczną wyrozumiałością oraz pobłażliwością
obserwującego przyziemne poczynania pociech, którym nie poczytuje się czynów
ciężkich, jak chociażby homoseksualizm czy aborcję, za grzech i których tłumnie
wesołymi autobusami licznych pielgrzymek przewozi się z doczesności do
wieczności w Królestwie Niebieskim, jakby piekło w ogóle nie istniało a było
tylko żartobliwą formą przekornego straszenia Baby Jagą.
Czy rodzić, który nie
wyznacza granic, tłumacząc czym jest dobro a czym zło, nie wychowuje, nie uczy
tym samym samodzielności i odpowiedzialności, a po prostu liberalnie i
obojętnie pozwala na wszystko, jest rodzicem prawdziwie kochającym?! Czyż nie
jest to ojciec lub matka, traktujący własne dziecko niczym niezaplanowany efekt
uboczny uprawianej, seksualnej przyjemności, a przez to odsuwający pociechę na
margines osobistego życia gestem „nie przeszkadzaj i idź się pobaw”?! Czy
pozwalanie na wszystko i kupowanie wszystkiego nie jest formą zwalniania samego
siebie z obowiązku bycia rodzicem?!...
Bóg jest Ojcem szczerze
kochającym i odpowiedzialnym, dlatego wymagającym i wychowującym, kształtującym
i uświęcającym własne dzieci, które pragnie chronić przed potępieniem i śmiercią,
przed nieszczęściem i wiecznym cierpieniem, i z powodu właśnie owej prawdziwej
i wielkiej Miłości potrafi okazać Miłosierdzie swym grzesznym pociechom,
przystępującym szczerze do sakramentu pokuty i pojednania, ale każdą córkę i
każdego syna potrafi również wynagrodzić sprawiedliwie, bo adekwatnie do
charakteru ich intencji serc jako zaczynu podejmowanych decyzji, wyborów,
działań i wywoływanych owym działaniem skutków.
- taki jest mój Tata!,
taki jest mój Autorytet!, taki jest mój Wzór do naśladowania!
Nie zamierzam być
chrześcijanką wypełniającą wolę człowieka, spełniającą jego oczekiwania i
podporządkowującą się społecznym normom, które nie mają nic wspólnego lub
niewiele wspólnego z rodzicielskimi ostrzeżeniami
Boga Ojca. Nie zamierzam na piedestale Ojcowskiego Majestatu stawiać bliźniego.
Bóg jest moim Ojcem. On jest zawsze na pierwszym miejscu, dlatego przez Niego
pragnę dotrzeć do człowieka. Nie ma dla mnie odwrotnej, innej drogi do
wypełnienia przykazania miłości.
Byłam i być może nadal
jestem wodą w stągwi kamiennej, a być może mizernym winem, postawionym na stole
weselny w Kanie Galilejskiej zaraz na początku owego radosnego przyjęcia, ale
chcę być! wytrawnym winem o bogatym bukiecie woni oraz smaku, którego nutą
zachwycać się będą nieliczni, wybitni koneserzy i znawcy, chcę być! córką,
która potrafi okazać się przyczyną radości i dumy Swego Ojca, chcę żyć! na Jego
chwałę i cześć.
Nie muszę podobać się
ludziom. Nie muszę być przez nich chwalona i podziwiana, lubiana i adorowana,
gdyż nie mnie winni oddawać pokłony i zaszczyty, nie mnie winni adorować czy
podawać za wzór – ja nie jestem nieomylną, doskonałą i prawdziwie mądrą istotą;
ja jestem grzesznikiem nieustannie i niekiedy haniebnie zmagającym się z
osobistymi słabościami oraz skłonnościami, ale grzesznikiem, który prawdziwie
kocha Pana Boga, dlatego:
pragnę być owocem Jego
woli.
Czymże jest nasza
„mądrość”?!, jeśli nie zdobytą wiedzą, nabytą i wyuczoną lub wrodzoną kulturą
osobistą, bagażem doświadczeń i efektem nauki. Czymże jest Mądrość Boga?!,
jeśli nie faktem absolutnym, prawdą absolutną, stanem niedoścignionym i
nieuchwytnym dla człowieka, a przez to niezrozumiałym i tajemniczym, ale
jedynym i słusznym, bo klarownym, czarno-białym a nie wielokolorowym chaosem
wywołującym niepewność i strach.
Kim więc jesteśmy?!, że
narzucamy, oczekujemy, żądamy, wymagamy, oskarżamy i nakazujemy bliźniemu być
usłużnym oraz pokornie wypełniającym naszą wolę i nasze prawo często pozbawione
wyznaczników przyzwoitości. Kim jesteśmy?!, że zmuszając chrześcijanina do
duchowej prostytucji i do zdrady Boga Ojca, używamy do szantażu emocjonalnego przykazania
miłości jako ostrzeżenia przed grzechem. Kim jesteśmy?!, że żądamy, by
chrześcijanin „miłował bliźniego swego jak siebie samego!”, poświęcając się
bezgranicznie i bezkompromisowo owej „miłości” z narażeniem siebie na wieczne
potępienie.
Dziś niestety często,
nawet niekiedy i w Kościele podczas nabożeństwa, wspomniane przykazanie wydaje (mi)
się być nadużywane w błędnej interpretacji, bo w odwróconej kolejności obowiązku
wynikającego z relacji dziecka Bożego z Ojcem i z bratem lub siostrą. Dziś
nagminnie wygłasza się konieczność miłowania bliźniego swego jak siebie samego,
ale (jakby!) z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił
swoich, zaniedbując i zapominając, że tego rodzaju przywilej należy się tylko i
wyłącznie Bogu a nie człowiekowi. Dziś – w obliczu owej błędnej interpretacji
wspomnianego przykazania – żąda się od chrześcijanina, by służył człowiekowi,
by pokornie mu służył, wypełniając obowiązki, przedstawiane prośby czy
oczekiwania, realizując ambitnie na rzecz bliźniego wszelkie jego polecenia czy
szanując i dostosowując się do jego poglądów lub mniemań nawet! kosztem
grzechów świętokradztwa. Dziś (mam wrażenie) echem donośnym rozbrzmiewa podniebnie
powtarzane hasło, jako „odrysowanie” Bożej woli, wygłaszające i pouczające, by:
„miłować bliźniego swego z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze
wszystkich sił swoich, a Pana swojego jak siebie samego”. Dziś owa liberalna
postawa wobec chrześcijaństwa, wobec Jezusa, jako równego ludziom pod każdym
względem – postawa, wynikająca właśnie z błędnego odczytania wspomnianego wyżej
przykazania miłości – staje się przyczyną utraty wszelkich zasad
odpowiadających za możliwość utrzymania kondycji moralnej. Dziś, w obliczu
szerzącej się niebezpiecznie pobłażliwości i tolerancji wszystkiego, co
ludzkie, Ciało Chrystusa staje się jedynie torbą chipsów rozdawaną byle komu,
byle jak i byle gdzie.
Wstyd!
Jeżeli aż tak bardzo i
tak bezczelnie degradujemy Boga, zabijamy Go w ludzkich sercach i świadomości,
ukazując jako coś, co się każdemu bez wyjątku należy, bo wrzucił na tacę wdowi
grosz(?!), to… w jaki sposób jesteśmy zdolni potraktować człowieka?!...
Nie zamierzam być całe
życie wodą w kamiennej stągwi. Pragnę być winem i to tym z kolekcji Pana Boga –
bardzo dobrym winem, dlatego nie będę „miłować bliźniego swego z całego serca
swego, z całej duszy swojej, z całych sił swoich”, a jedynie „jak siebie
samego”. Cała bowiem należę do Boga. Moje życie pochodzi od Niego i jest Jego,
dlatego Ojca stawiam na pierwszym miejscu, a nie! człowieka i chociaż to, co
ludzkie nie jest mi obce, to na pewno nie jest wyznacznikiem i esencją prawa,
któremu winna jestem ślepo i bezkompromisowo się podporządkować, gdyż owym
wyznacznikiem i esencją mojej nędznej codzienności powinno i jest Prawo Boga
Ojca Wszechmogącego – zapis Jego oczekiwań względem mojej osoby i powołania do
świętości.
Nie chcę być wodą w kamiennej
stągwi!
Dziś nie czuję się
„porzucona” czy „spustoszona” i niczyja, bo dziś właśnie jestem „poślubiona” (Iż
62,1-5) i jako poślubiona, pragnę wypełniać wolę mojego Oblubieńca a nie
wszystkich dokoła, pragnę być Mu wierna a nie usłużna wszystkim kosztem moich
zaślubin.
Pragnę, by „Bóg mój mną
się radował” (Iż 62,1-5). Pragnę być winem w Kanie Galilejskiej a nie całe
życie zwykłą, bezsmakową wodą w kamiennej stągwi.
Kim pragniesz być ty?...