środa, 16 kwietnia 2025

ŚLEPOTA

"Kiedy zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!". Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!". Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go: "Co chcesz, abym ci uczynił?". Odpowiedział: "Panie, żebym przejrzał.". Jezus mu odrzekł: "Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła.". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu."

(Łk 18,35-43)

Przytoczony fragment Ewangelii według świętego Łukasza ma dla mnie szczególne, bowiem osobiste znaczenie, które niewiele różni się od kapłańskich komentarzy interpretujących opisane w ów fragmencie wydarzenie, ale które ma wymiar świadectwa - niepodważalnej prawdy będącej esencją ludzkiego życia.

Świat jest pełen ślepców - osób o zdrowych oczach poruszających się po omacku jak zwykli to robić niewidomi rozpoznający przestrzeń po dźwięku czy dotyku, a więc niewyraźnie oraz powierzchownie, kreujący rzeczywistość według bodźców zewnętrznych wyławianych w sposób czysto zmysłowy, tworzący dzięki temu w wyobraźni pewne obrazy będące jedynie cieniem badanego środowiska, bo przecież inną rzeczą jest ujrzenie kwiatu w jego pełnej krasie kolorów, a zupełnie odmienną poczucie na dłoni delikatności jego płatków czy mięsistości łodygi oraz liści albo zapachu jego nektaru, czym widzący również ma szansę się delektować. Odbiór kontemplowanych sygnałów nierzadko więc jest tylko konturem prawdy. Niewidomy przyglądający się bowiem poznawanemu człowiekowi poprzez "wzrok" opuszków palców - zmysł dotyku - jest w stanie wyobrazić sobie twarz znajdującej się naprzeciwko siebie osoby (kształt i wielkość jej oczu, ust, czoła, nosa, wypukłość policzków czy brody), ale nie jest w stanie zobaczyć piegów na skórze albo koloru włosów lub brwi i rzęs czy tęczówek. Uzyskany w niniejszy sposób obraz stanowi w związku z tym jedynie namiastkę badanego podmiotu (czy przedmiotu, a nawet zjawiska, jakie definiują przestrzeń przeżywanej codzienności). Nikt, kto patrzy na świat przez pryzmat fizycznych zdolności swego ciała, nie jest w stanie ujrzeć go takim, jakim jest on w swym pełnym, rzeczywistym wymiarze. Uśpiona, ignorowana dusza staje się bowiem przyczyną ludzkiej ślepoty oraz braku zdolności poznawczych, dzięki którym człowiek może dotrzeć do sedna swej egzystencji. Osoba skoncentrowana jedynie na potrzebach ciała wkracza w codzienność drogą jedynie empirycznych doznań. Istota przekraczająca jej zdolności poznawcze staje się dla niej czymś absolutnie nieosiągalnym, abstrakcyjnym niczym ciemność, do której źrenice człowieka nie są w stanie się przyzwyczaić a tym samym nie potrafią w jej gęstej czerni czegokolwiek wyraźnie dostrzec, choć to swą obecnością całkowicie ją wypełnia, czyniąc z niej tor przeszkód, o jakie osoba w drodze się potyka i rani, wpadając z powodu swej bezradności i ślepoty we frustracje, w stany depresyjne, w sieć zniewolenia, od którego próbuje się uwolnić błędnie rozumianym szczęściem nierzadko utożsamianym z luksusem, finansowym komfortem, wygodą, prestiżem społecznym, sukcesem i wszystkim, co daje tylko krótkotrwałe zadowolenie, wywołując głód na więcej, pobudzając apetyt na doczesne życie i rozbudowując niepohamowane łaknienie na samorealizację do rozmiarów zachłanności, i egoizmu oraz pychy a w konsekwencji obojętności wobec ludzi traktowanych na równi z konkurencją oraz zagrożeniem odbierającym jednostce szansę na zdobycie wytyczonego celu - na bycie najlepszym i niepokonanym.

Świat jest pełen osób przeżywających swoje życie w sposób czysto konsumpcyjny - zmysłowy, oparty jedynie na doznawaniu, doświadczaniu, zaspokajaniu potrzeb, na uruchamianiu niemożliwej do zatrzymania machiny rosnących popędów, przez co człowiek coraz bardziej przypomina chomika biegnącego przed siebie, ale kołowym torem obracającej się pod nim karuzeli, w jakiej jest zamknięty, na skutek czego jego trud, wysiłek i bieg wydają się absurdalnie bezsensowne, a cel owego biegu donikąd niedorzeczny. Chodniki, jezdnie, drogi, ścieżki zalewane są tłumami ludzi nikogo i niczego nie dostrzegających, skoncentrowanych na sobie i na osiągnięciu idealnego poziomu warunków egzystencjalnych, który byłby w stanie usunąć lęki, obawy, niepokoje, frustracje, napięcia..., przywracając wewnętrzną harmonię, wydającą się stanem nieosiągalnym i utopijnym. Zadowolenie i wyciszenie bowiem są krótkotrwałe. Stanowią jedynie efekt osiągniętego czy zrealizowanego działania skoncentrowanego na zdobyciu czegoś, co staje się kolejnym elementem gromadzonej przez codzienne życie bezużytecznej kolekcji - majątku, jakiego po śmierci nigdzie ze sobą nie zabierzemy i jaki już w dobie sędziwej starości traci swoją wartość, przekształcając się nierzadko w lep na muchy, czyli na bliskich ceniących sobie w człowieku (niestety bardzo często) przede wszystkim spadek po nim. Relacje międzyludzkie budowane są nierzadko na płaszczyźnie uzależnienia lub korzyści. Nierzadko słyszę od ludzi, wchodzących w znajomość z kimś nowo poznawanym: Co mi to da?; Do czego ta osoba może mi się przydać?, a przecież człowiek to nie magiczna różdżka czy złota rybka, której celem jest spełnianie życzeń. Od rodziców zaś padają dumne deklaracje budowane na oszukiwaniu samych siebie. Bardzo często (zazwyczaj!) matka czy ojciec chwalą się, że mają dobre dzieci, choć te niewiele lub w ogóle nie angażują się w ich codzienne życie, choć te zaniedbują więzi oraz relacje z nimi, choć te skupione są wyłącznie na własnych problemach i celach, a przecież o tym, że człowiek jest dobry nie stanowi ani jego wykształcenie, ani dochodowa praca na przyzwoitym stanowisku, ani prestiż społeczny czy zasób grubego portfela lub ilość podróżny po świecie liczonych w ciągu roku albo brak konfliktów z prawem. Dobrym dzieckiem nie jest ten, kto cieszy się luksusem osobistych sukcesów, ale ten, kto nie zapomina (np.) o rodzicu, kto się o tego rodzica troszczy i dba o niego, kto ma dla niego czas, kto potrafi zaangażować się w drugiego człowieka, rezygnując z osobistych przyjemności w danym momencie.

Świat jest pełen ludzi uzależnionych od drugiego człowieka. Relacje zaś są niczym sznurki, za które ktoś wyżej postawiony może pociągnąć, by umożliwić swym protegowanym lepsze (cokolwiek to znaczy) życie. Z powodu owych uzależnień społecznych czy zawodowych wielu z nas stara się być wiernym odwzorowaniem cudzych wyobrażeń lub oczekiwań. Robimy wszystko, wyrzekając się nierzadko samych siebie, by kogoś zadowolić, by kogoś nie rozczarować, by kogoś uszczęśliwić i nie zawieźć. Odbierana jest nam wówczas prawdziwa, bo duchowa wolność, rozumiana dziś (niestety) jako (przede wszystkim!) rozwiązłość seksualna.

Owe życie ślepca zniewala nas i odziera z tożsamości. Stajemy się bezbronnymi istotami uwikłanymi w sieci toksycznych relacji, kłamstw, manipulacji, duchowego wyjałowienia, fizycznych potrzeb i standardów, którym winno sprostać współczesne społeczeństwo. Codzienność, w obliczu owej powierzchowności, staje się czymś powtarzalnym i płytkim, o czym zazwyczaj człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę w godzinie śmierci - marność nad marnościami...

Ja również byłam ślepcem. Żyłam szanując nade wszystko bliźniego bardziej niż Boga, który był postacią fikcyjną, i niż siebie, degradując się do poziomu własnej przedmiotowości i użytkowości. Starałam się robić wszystko, by ludzie byli zadowoleni i szczęśliwi. Angażowałam się i pomagałam innym nawet kosztem siebie. Byłam na każde zawołanie. Wyrzucana przez kogoś z jego życia, wracałam niczym wierny pies na zawołanie, kiedy byłam potrzebna do tego, by służyć. Dbałam o rzeczy przyziemne i o sprawy mało istotne. Marzyłam o dobrej pracy i karierze zawodowej, dzięki której mogłabym zapewnić sobie piękny, duży dom i wszystko inne, będące formą luksusu, gwarantującego mi szacunek towarzystwa, w którym byłoby mi dane się obracać. Tak bardzo angażowałam się w ludzi i uzależniałam od ich opinii, że aż zatraciłam poczucie własnej tożsamości, stając się z podmiotu po prostu tylko przedmiotem. Zagłębiając się zaś w nauki niedzielnych kazań, wierzyłam, że poniżana, muszę się z tym pogodzić, nastawiając jak nie prawy, to lewy policzek i cierpliwie znosząc w ten sposób wszelkie upokorzenia, że niechciana i pogardzana, winnam wybaczać w nieskończoność wszelkie przykre dla mnie sytuacje, że moim powołaniem jest służenie tym, którzy o to proszą i którzy tego ode mnie oczekują, że winy krzywdzących mnie osób poczytywałam jako swoje przewinienia, doszukując się w sobie wad a tym samym odrzucając nawet myśl, iż w ogóle cokolwiek potrafię prócz niszczenia. W owych naukach tak mocno akcentowany był obowiązek miłowania bliźniego, że aż obumierała we mnie miłość do siebie samej, a nawet budziła się nienawiść i wstręt. Nieraz miałam ochotę wyrzucić z własnej piersi potężnym krzykiem osobisty ciężar bólu, zżerającego mnie od środka niczym nowotwór. Im bardziej się poświęcałam, z tym większym barkiem szacunku się spotykałam, tym brutalniej byłam traktowana przez ludzi, którym oddawałam nawet to, co zdobywałam ciężką pracą, wierząc, iż sobie bez tego poradzę, a oddając dobra materialne innym - osobom w potrzebie (?!), przyczyniam się do czynienia czegoś nareszcie wartościowego.

28 sierpnia 2010 roku narodziłam się na nowo poprzez nawrócenie. W Miasteczku Krwi Chrystusa w Rawie Mazowieckiej Pan Bóg stanął przede mną już nie jako postać fikcyjna, ale jako Chrystus - żywy, namacalny, prawdziwy Człowiek. Dotknął mego serca. Ustami ks. Leszka Niewiadomskiego uświadomił mi, że szanując bliźniego poprzez zaniedbywanie siebie samej dopuszczam się ciężkiego grzechu, bowiem dla Wszechmogącego jako Jego córka - córka Króla jestem kimś niezwykle ważnym, równie ważnym jak ów wywyższany przeze mnie ślepo bliźni, że najgorętszym uczuciem powinnam obdarowywać przede wszystkim Ojca, gdyż jako Stwórca jest Początkiem i Końcem, Drogą, Prawdą i Życiem, a miłość do siebie i (=) bliźniego winna być światłem mojej więzi z moim Ojcem jako Tym, którego częścią jestem i dzięki któremu w ogóle jestem.

Wiara mnie uzdrowiła. Dzięki nawróceniu przejrzałam na oczy - odzyskałam wzrok, przewartościowałam całe moje życie. Zrozumiałam, że poniżana i pogardzana mam nie tylko prawo, ale i obowiązek wyjść z takich toksycznych relacji, strząsnąć proch z nóg moich i odejść, zabierając ze sobą pokój mego ducha (Mt 10,14), że dać jakąkolwiek część siebie mogę jedynie tym, którzy są tego godni i którzy to docenią, okazując mi szacunek (Mt 10,12-13), że relacje powinnam nawiązywać przede wszystkim z osobami pokrewnego ducha (Mt 10,5-6), rozeznając kim i jakim człowiekiem kto jest, gdyż nie każdy zasługuje na to, czego często żąda ode mnie (Mt 10,11), że mam prawo otrzymywać zapłatę za swoją pracę i zasługuję na uznanie każdej osoby bez względu na to, co posiadam (Mt 10,10), gdyż dobra materialne nie mają w życiu doczesnym praktycznie żadnego znaczenia, ponieważ nie świadczą o wartości swego właściciela (Mt 10,9), że dzielić bezinteresownie powinnam się tym, co zostało mi darmo podarowane (Mt 10,8), że nastawianie policzka prawego lub lewego nie jest obowiązkiem zaciskania zębów oraz godzenia się z byciem uprzedmiotawianym, a umiejętnością nie odczuwania pragnienia zemsty i kontrolowania złości, by nie stać się niewolnikiem gniewu.

Dziś widzę świat zupełnie inaczej. Dziś bowiem dostrzegam niemal wszystko, co wokół mnie rozpościera się najdrobniejszymi szczegółami, stanowiącymi całość. Dziś Bóg jest dla mnie Drogą, Prawdą i moim Życiem. Nie ma nikogo ważniejszego od Niego. Ludzie zaś są warci tyle, ile ja jestem warta sama dla siebie, więc dbam o kontakty z tymi, dla których jestem osobą równie wartościową jak oni sami są dla siebie wartościowi. Wobec bliźniego stałam się jednakowo wymagająca, jak jestem wymagająca wobec samej siebie. Porzucam towarzystwo tych, z którymi nie jest mi po drodze i (ponieważ!) dla których przedstawiam jedynie wartość podmiotową niczym notowania na giełdzie. Dziś jestem siebie świadoma - jestem świadoma własnej podmiotowości. Odzyskałam swoją tożsamość. Wiem, że ani złoto, ani srebro, ani miedź, ani to jak mieszkam i co posiadam nie stanowią o mojej wartości jako człowieka, ponieważ jako osoba - córka Króla sama w sobie przebijam cenę rzeczy materialnych, nabytych i w rzeczywistości nieistotnych. Zdałam sobie sprawę, iż gromadzenie majątku na ziemi nie jest sednem mojego życia. Nie urodziłam się po to, by eksponować tylko! piękno mego ciała poprzez lusus jakiego ono potrzebuje i w jakim kocha się pławić, ale po to, by dać szansę mojej duszy dojrzeć, rozkwitnąć i stać się lepszą - doskonalszą. To ja jestem żywym złotem, srebrem i miedzią. To ja jestem skarbem nad skarbami i w taki sam sposób traktuję każdego człowieka, dlatego też cudem relacji z bliźnim jest jego osobowość, nie zaś to, co osiągnął czy to, czym się otacza, co posiada, czy to, jak wygląda.

Dziś potrafię siebie kochać i patrzeć na siebie jako kogoś wątkowego. Umiem również cieszyć się każdą drobinką codzienności oraz traktować wszystko w sposób iście królewski jakby (np.) sucha kromka chleba była wykwintną i najdroższą potrawą na świecie. Sukcesem jest dla mnie moje dobre samopoczucie, owocujące komfortem na miarę cesarza, i wolność będąca spokojem sumienia, i brakiem uzależnienia od ludzi, a tym samym byciem szczerą wobec samej siebie i prawdziwą w relacjach z innymi.

Kiedyś wstydziłam się nawet swojego imienia - nie lubiłam go, ponieważ nie potrafiłam zaakceptować siebie jako człowieka - dziewczynki, kobiety, patrząc na siebie oczami otaczających mnie roszczeniowych i plujących jadem krytyki osób. Dzięki wierze, która mnie uzdrowiła, postrzegam siebie zupełnie inaczej. Widzę w sobie kogoś wartościowego. Patrzę na siebie przez pryzmat nie tego, jak postrzegają mnie inni, ani nie przez pryzmat tego, jak wyglądam czy co posiadam, ale przez to, co potrafię oraz co mogę. Dziś jestem dumna ze swojego imienia, oznaczającego "wywyższona przez Boga", bowiem taką się właśnie czuję - wywyższoną przez Stwórcę - córką Króla.

Przejrzałam. Odzyskałam wzrok i moje ciało wyszło z ciemności (Mt 6,22-23),. Dziś świat i życie codzienne postrzegam inaczej (Mt 6,24). Radością i błogosławieństwem jest wszystko, czego doświadczam, i to, kim jestem i kim się staję każdego dnia, starając się być lepszą niż wczoraj (Mt 6,19-21), a priorytetem jest dla mnie to, bym podobała się przede wszystkim Bogu, a nie ludziom, co czyni mnie naprawdę wolną oraz szczęśliwą (Mt 6,1).



niedziela, 1 września 2024

TRADYCJA

"U Jezusa zebrali się faryzeusze i kilku uczonych w Piśmie, którzy przybyli z Jerozolimy. I zauważyli, że niektórzy z Jego uczniów brali posiłek nieczystymi, to znaczy nieobmytymi rękami. Faryzeusze bowiem, i w ogóle Żydzi, trzymając się tradycji starszych, nie jedzą, jeśli sobie rąk nie obmyją, rozluźniając pięść. I gdy wrócą z rynku, nie jedzą, póki się nie obmyją. Jest jeszcze wiele innych zwyczajów, które przejęli i których przestrzegają, jak obmywanie kubków, dzbanków, naczyń miedzianych.

Zapytali Go więc faryzeusze i uczeni w Piśmie: "Dlaczego Twoi uczniowie nie postępują według tradycji starszych, lecz jedzą nieczystymi rękami?" Odpowiedział im: "Słusznie prorok Izajasz powiedział o was, obłudnikach, jak jest napisane: "Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci Mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi.". Uchyliliście przykazanie Boże, a trzymacie się ludzkiej tradycji, [dokonujecie obmywania dzbanków i kubków. I wiele innych podobnych rzeczy czynicie]." I mówił do nich: "Umiecie dobrze uchylać przykazanie Boże, aby swoją tradycję zachować. Mojżesz tak powiedział: "Czcij ojca swego i matkę swoją", oraz: "Kto złorzeczy ojcu lub matce, niech śmiercią zginie.". A wy mówicie" "Jeśli kto powie ojcu lub matce: Korban, to znaczy darem [złożonym w ofierze] jest to, co by ode mnie miało być wsparciem dla ciebie - to już nie pozwalacie mu nic uczynić dla ojca ni dla matki. I znosicie słowo Boże przez waszą tradycję, którąście sobie przekazali Wiele też innych rzeczy czynicie.".. Potem przywołał znowu tłum do siebie i rzekł do niego: "Słuchajcie Mnie, wszyscy, i zrozumcie! Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym; lecz to, co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym. Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym."."

(Mk 7, 1-15)

Czymże jest tradycja w życiu Kościoła Katolickiego, w życiu chrześcijanina?... W jaki sposób osoba wierząca i uznająca Ojca Przedwiecznego za swego Pana winna postępować, by godnie wypełniać Jego wolę i by chwalić Go nie tylko ustami, ale i sercem? Czy istnieje jakaś podejrzana sprzeczność, kiedy Chrystus krytykuje faryzeuszy i uczonych w Piśmie, zarzucając im, iż "uchylają przykazanie Boże, a trzymają się tradycji", o czym świadczy Ewangelia według świętego Marka przytoczona w wyżej zapisanym fragmencie Dobrej Nowiny, a kiedy święty Paweł Apostoł w Drugim Liście do Tesaloniczan nawołuje nas, byśmy "stali niewzruszenie i trzymali się tradycji, o których zostaliśmy pouczeni bądź żywym słowem, bądź za pośrednictwem (tegoż) listu" (2Tes 2,15)? Czy owym wezwaniem do niewzruszonego przestrzegania tradycji św. Paweł sprzeciwia się Jezusowi wydającemu się być niepocieszonym z powodu ludzkiej wierności wobec tradycji przebijającej i wyprzedzającej w życiu człowieka jego posłuszeństwo wobec przykazań Bożych bardzo często traktowanych zbyt pobłażliwie, a niekiedy lekceważonych i ignorowanych?...

Jak pojąć sens owych dwóch, zdawałoby się, sprzecznych ze sobą wypowiedzi?

Nierzadko znaczenie owego określenia - tradycji - łączymy wyłącznie z tym, co z pokolenia na pokolenie jest przekazywane w formie ustnej lub pisemnej a co w konsekwencji stanowi fundament kultury danej społeczności, objaśniającej ogólnie przyjęte zwyczaje i obyczaje oraz pielęgnującej reguły doczesnego życia czy obrzędów odzwierciedlających charakter wyznania religijnego tejże właśnie społeczności. Nierzadko tradycja jest dla nas wszystkim tym, co stworzył i poprzez wychowanie, jak również edukację, wcielił, a także skrupulatnie i konsekwentnie wciela w przyziemną codzienność człowiek. To twór ludzkich upodobań, poglądów, wierzeń, potrzeb, zdolności i umiejętności, a jednocześnie to wytyczna kształtująca charakter relacji oraz decydująca o specyfice codziennego życia. To "ogół i ciągłość obyczajów, norm, zachowań (itp.) właściwych jakiejś grupie społecznej, przekazywanych z pokolenia na pokolenie" (Słownik Języka Polskiego PWN).

I gdybyśmy, tylko!, skupili się na semantyce definiującej znaczenie słowa "tradycja" w wyżej przytoczony sposób, mielibyśmy albo głowę pełną sprzecznych myśli oraz pełną wątpliwości i popadlibyśmy w obłęd wewnętrznego chaosu - dezorientacji, albo poddalibyśmy się bez reszty tej wypowiedzi (Jezusa lub św. Pawła), według której moglibyśmy żyć najwygodniej, jak nam się tylko podoba, z zachowaniem spokoju czystego (?!) sumienia. Tymczasem, jako chrześcijanie, winniśmy przyjąć za oczywiste, że ludzki byt - byt w ogóle - jest strukturą złożoną, dualistyczną, bo stanowi połączenie materii - ciała i metafizyki - ducha. W związku z tym nie można za bezsprzeczny i słuszny wyznacznik przyjmować definicji podyktowanej w sposób czysto rozumowy. Należy bowiem uwzględnić również czynnik duchowy, wyższy, gdyż wywodzący się z Początku wszelkiego istnienia, czyli pochodzący od Boga.

W obliczu owej dwoistości bytu jako dzieła Stwórcy tradycja zdradza swe podwójne znaczenie. Wówczas bowiem rozumiemy ją jako "ogół i ciągłość obyczajów, norm, zachowań (itp.) właściwych jakiejś grupie społecznej, przekazywanych z pokolenia na pokolenie", ale i (a nawet przede wszystkim!) jako stałą, czyli to, co dał człowiekowi Bóg, by ten żył według owej stałej, która jest (niczym innym jak) kodeksem obowiązującego Prawa - spisem Przykazań, jakie "winniśmy wypełniać, aby żyć i dojść do posiadania ziemi obiecanej nam przez Pana naszych ojców" (Pwt 4,1), spisem nakazów, jakich w żaden sposób nie wolno nam zmieniać, bo zostaliśmy zobowiązani, by "nic (do nich) nie dodawać i nic (z nich) nie odejmować" (Pwt 4,2). Zatem w kontekście czysto duchowym tradycja jest formą reguł i zasad przedstawiających człowiekowi wolę Stwórcy, którą każdy chrześcijanin ma obowiązek wypełniać, wyrzekając się samego siebie i własnego przyziemnego życia, przyjmując z pokorą swój krzyż, by naśladować Chrystusa (Mk 8, 34). Z tego to właśnie powodu - z nałożonego na nas przez Pana Nieba i Ziemi posłuszeństwa wobec Niego, i całkowitego oddania się Ojcu Przedwiecznemu - Mojżesz "nauczał nas praw i nakazów, jak mu rozkazał czynić Pan, Bóg nasz, abyśmy je wypełniali" (Pwt 4,5). Jeśli więc skupimy się na tradycji, czyli na wszystkim tym, co jest przekazywane z pokolenia na pokolenie, począwszy od czasów Mojżesza, i przestrzegane przez chrześcijan nie! jako ogół czy ciągłość obyczajów, norm, zachowań (itp.) właściwych danej grupie społecznej, czym jest (chociażby) "obmywanie kubków i dzbanków oraz naczyń miedzianych albo rąk", lecz jako! treść reguł ustalonych przez Stwórcę i nałożonych na nas obowiązkiem przestrzegania Dekalogu bez wprowadzania w zapis wyliczonych w nim przykazań zmian dodających cokolwiek czy cokolwiek odejmujących, dostrzeżemy, iż wypowiedź Jezusa i wypowiedź świętego Pawła to jednakowo brzmiący głos Słowa Bożego. Chrystus, podobnie jak święty Apostoł, nakazują nam skupić się na Istocie ludzkiego życia, którą jest Prawo ustalone i dane nam przez Pana Nieba oraz Ziemi. Winniśmy zatem wypełniać wolę Boga poprzez skrupulatne oraz wierne przestrzeganie Jego przykazań i nakazów. Owa stała jest bowiem tradycją, przy której każdy chrześcijanin powinien "stać niewzruszenie i trzymać się jej" (święty Paweł - w Drugim Liście do Tesaloniczan), i której nie ma prawa "uchylać na rzecz tej tradycji, którąśmy sobie sami przyznali" (Chrystus - w Ewangelii według świętego Marka), bo ktokolwiek "zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszym w królestwie niebieskim, a kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim"(Mt 5,19), ktokolwiek zaś nie będzie posiadał "sprawiedliwości większej niż uczeni w Piśmie i faryzeusze, nie wejdzie do królestwa niebieskiego" (Mt 5,20). Owa stała winna zostać nienaruszona ludzką skłonnością do nadinterpretacji, selekcji, by móc wybrać w egoistyczny sposób w życiu doczesnym to, co wygodniejsze i niewymagające poświęcenia oraz zaangażowania, o czym wspomina sam Jezus wyraźnie i świadomie zaznaczając, iż "dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni" (Mt 5,18), do czego zobowiązuje się nawet Syn Boży zapewniający, że "nie przyszedł znieść Prawa ani Proroków - nie przyszedł znieść, ale wypełnić" (Mt 5,17).

Powyższa analiza tradycji bezdyskusyjnie wskazuje centralne i pierwsze miejsce w życiu człowieka, należące się nikomu i niczemu innemu jak Bogu - Początkowi i Końcowi wszelkiego bytu, i stworzenia. Tradycja bowiem rozumiana jako Prawo ustanowione przez Pana Nieba i Ziemi, w którym "ani jedna jota, ani jedna kreska się nie zmienią, póki się wszystko nie spełni" winna wyprzedzać tradycję jakąśmy sobie - ludzie - przyznali, czyli ów "ogół i ciągłość obyczajów, norm, zachowań (itp.) właściwych jakiejś grupie społecznej, przekazywanych z pokolenia na pokolenie". Niestety wspomniany porządek, wynikający z obowiązku przestrzegania tradycji przede wszystkim jako przykazań i nakazów Bożych, został naruszony. W wyniku soboru watykańskiego II (11 października 1962 roku - 8 grudnia 1965 roku) Bóg zostaje zdegradowany (coraz wyraźniej kładzie się - zdecydowanie większy - nacisk na miłowanie bliźniego niż na miłowanie Ojca Przedwiecznego z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich sił) a Pan Jezus przeprowadzony z ołtarza do tabernakulum w bocznej nawie przypomina już przypisaną Mu rolą widza i obserwatora, nie zaś Pana, którego wierni powinni adorować i przy którym powinni czuwać. Stwórca Wszechmogący jest dziś postrzegany bardziej jako rodzic bezstresowo wychowujący swoje dzieci, przesadnie, wręcz rażąco!, Miłosierny, ale już (bardzo rzadko) Sprawiedliwy. Coraz częściej można spotkać kapłanów wygłaszających pocieszenia w stylu: Pan Bóg wybaczy i (chciałoby się kolokwialnie napisać) zagłaszcze grzesznika na śmierć ojcowską pobłażliwością oraz miłością. Dostojnicy Kościoła Katolickiego stali się (w potopowej wręcz ilości) bardziej miłosierni niż Stwórca. Dodają do przykazań i nakazów Bożych nadinterpretacje o czysto humanistycznym znaczeniu, przesadnie skupiając się na wspaniałomyślnej wyrozumiałości Ojca Wszechmogącego, który (w świetle owych nadinterpretacji) zdaje się puszczać płazem wszelkie wykroczenia, a tym samym ujmują powagę Prawu, narażając powierzonych im łaską kapłaństwa wiernych na zatracenie i być może nawet potępienie. Ignorancja tradycji jako nakazów ustanowionych przez Stwórcę a przekazanych nam przez Mojżesza powoduje, że obecnie ustalane są nierzadko i coraz śmielej własne reguły, i tworzone są oraz wdrażane w życie osobiste definicje poszczególnych przykazań. Coraz odważniej i coraz bezczelniej (niestety) szerokie grono dostojników kościelnych (z wyjątkiem wiernych Bogu kapłanów) dodaje i odejmuje, i tym samym nie wypełnia Prawa, a jednocześnie znosi Proroków, czego nie dopuszczał się Sam Jezus Chrystus, a na co pozwalają sobie niektórzy duchowni, angażując się (na przykład) w ekumenizm rozrastający się w niebezpieczny dla chrześcijan sposób a będący ciężkim grzechem wobec (obiektywnie pisząc) pierwszego przykazania (Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną), którego zdeptanie świat miał okazję oglądać, współuczestnicząc (aktywnie lub biernie) chociażby w "spektaklu" związanym z amazońskim rytuałem czczącym inkaską boginię ziemi, zapewniającą (według pradawnych wierzeń czasów prekolumbijskich mieszkańców górzystych terenów Ameryki Południowej) żyzność i płodność pól - boginię wprowadzoną przez papieża Franciszka do Bazyliki świętego Piotra na wzór cielca ze złota stworzonego przez Arona na prośbę Izraelitów podczas nadspodziewanie długiej nieobecności Mojżesza (Wj 32,1-10).

Arogancja w Kościele Katolickim rośnie a jej destrukcyjne zjawisko wprowadza chaos. Duchowni, a za ich przykładem również wierni, powinni wypełniać Prawo i naśladować Chrystusa, który wyraźnie zaznacza, iż "ani jedna jota, ani jedna kreska się nie zmienią się w owym Prawie, dopóki niebo i ziemia nie przeminą", więc skoro utrzymanie stałej jest dla Zbawiciela - Boga tak ważne, to jakiż przywilej przywłaszczono sobie do dodawania nadinterpretacji i odejmowania znaczenia stawiającego przed człowiekiem niełatwe do spełnienia oczekiwania Stwórcy, a tym samym przekształcania w owej stałej joty i kreski. Skoro Jezus przyszedł, by wypełnić wspomniane Prawo, to winniśmy Go w tym naśladować. Zatem z tytułu jakich przywilejów, kiedy Zbawiciel wspomina, że naszym bratem jest ten, kto wypełnia wolę Ojca Wszechmogącego (Mt 12,48-50), niektórzy duchowni głoszą, iż wszyscy (bez względu na wyznanie) jesteśmy braćmi, bo jesteśmy stworzeni przez Boga, co w świetle przytoczonych słów Mesjasza brzmi niczym bluźnierstwo. Owszem - każdy byt, każda istota są dziełem Stwórcy. Trudno jednak każdego człowieka nazwać bratem i traktować jak brata. Niewierzący czy innowiercy niewypełniający woli Ojca Przedwiecznego nie są - zgodnie z nauką Jezusa - braćmi chrześcijan. Na pewno są istotami stworzonymi przez Boga i z tego tytułu zasługują na szacunek, co nie ulega wątpliwości. Nie możemy jednak uważać muzułmanów, hindusów, buddystów itd. za swoich braci, bo to określenie przysługuje tym, którzy wypełniają wolę Ojca Wszechmogącego - wypełniają Prawo.

Wiele jest dzisiaj dowodów na dodawanie i odejmowanie jot oraz kresek w tradycji, jaka powinna być stałą naszego codziennego życia. Czego zatem (w dobie współczesnych zdarzeń i demoralizacji) powinien trzymać się chrześcijanin? - Oczywiście Słowa Bożego. Dzięki bowiem lekturze Pisma Świętego jesteśmy w stanie rozeznać Prawo i poznać Proroków, a tym samym jesteśmy w stanie strzec się przed wilkami w owczej skórze, by odbudować Kościół wierny tradycji - Bogu Ojcu Wszechmogącemu, unikając tym samym zagrożenia, jakim jest utrata kontroli nad niewiernym sercem rodzącym złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pychę, głupotę. Dzięki bowiem niewzruszonemu staniu na straży tejże właśnie tradycji - stałej - i trzymaniu się przestrzegania oraz wypełniania przykazań, i nakazów Stwórcy, a równocześnie naśladowania w tym Chrystusa chrześcijanin jest w stanie utrzymać wewnętrzny spokój, czyli wolność uwarunkowaną poczuciem nieobciążonego winą sumienia. Należy bowiem pamiętać, iż "całe to (wyżej wymienione) zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym, a przez to uległym wobec reformatorów zniekształcających Kościół poprzez dodawanie i odejmowanie jot oraz kresek w Prawie Bożym, modernizowanym według ludzkiej, a przez to pozbawionej mądrości, intencji niewiele mającej wspólnego z wolą Ojca Przedwiecznego.




piątek, 5 stycznia 2024

"I NIE WÓDŹ NAS NA POKUSZENIE"

II. NIESPÓJNOŚĆ ARGUMENTU

"To nie Bóg popycha mnie ku pokusie, by patrzeć jak upadam. Ojciec tak nie postępuje. Ojciec natychmiast pomaga wstać. To Szatan prowadzi nas na pokuszenie."

(papież Franciszek)

Czy aby na pewno?

Człowiek ma krnąbrną naturę i twardy kark, czego potwierdzenie znajdziemy bez problemu w Piśmie Świętym lub historii czy w codziennym, również osobistym, życiu, zaś "pycha, jako przekora miłości - jak twierdził św. Josemaria Escrivá de Balaguer - narasta w nim (w każdym z nas) z wiekiem, jeśli nie zostanie w porę poskromiona". Zatem - według św. Josemarii Escrivy de Balaguera - jedynym ratunkiem dla nas jest "upokorzenie, uniżenie, ukrycie się i zniknięcie, które powinny być całkowite i absolutne", co potwierdza także Sam! Jezus Chrystus, zwracając się do każdego z nas słowami: "Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swoje życie z mego powodu, ten je zachowa." (Łk 9, 23-24)

Bóg, wypędzając z Raju Adama i Ewę, nie obiecał im luksusu, wygody, pomyślności, szczęścia czy zdrowia. Rozgniewany ich nieposłuszeństwem nakazał obojgu opuścić miejsce, w którym to wszystko mieli zagwarantowane, a co stracili sprzeniewierzając się woli Ojca. Życie doczesne jest zatem dla każdego człowieka karą za grzech Adama i Ewy, i za grzechy, jakich się dopuszczamy każdego dnia nieprzestrzeganiem (np.) Dziesięciu Przykazań. Bóg, wypędzając człowieka z Raju, zadał mu pokutę. Żąda więc i oczekuje, że każdy z nas oczyści swoją duszę z grzechów "trudem brzemienności, bólem rodzenia dzieci, trudem zdobywania pożywienia, zbieraniem cierni i ostów, potem ciężkiej pracy" (Rdz 3,16-19), czyli (odwołując się do wypowiedzi św. Josemarii Escrivy de Balaguera), że swym upokorzeniem, uniżeniem, ukryciem się i zniknięciem w znoju codzienności doszczętnie zniszczy w sobie pychę, czyniąc w swym sercu miejsce dla Miłości jaką jest Ojciec Wszechmogący. Życie doczesne jest jedynie prochem, z którego jesteśmy i w który się obrócimy (Rdz 3,19). Chrystus zaś jest Drogą, Prawdą i Życiem. To dzięki Jezusowi i przez Jezusa możemy wrócić do "ziemi, z której zostaliśmy wzięci" (Rdz 3,19). Tylko dzięki Chrystusowi możemy żyć wiecznie, wyrzekając się siebie, naśladując Go i na Jego wzór dźwigając Jego jarzmo i ucząc się od Niego, gdyż On jest cichy i pokorny sercem (Mt 11,29).

Z tego właśnie powodu - z powodu naszej pychy i grzesznej natury - Ojciec Wszechmogący, wiernie nam towarzysząc, przeprowadza nas przez cierpienia i przykrości codziennego życia, czyli wodzi nas, by każdą i każdego oczyścić z win, wzmocnić w wierze, zahartować w nadziei i rozpalić Miłością, by poskromić w nas pychę. Uczy nas samodzielności i odporności na to, co złe i dla nas zgubne. Nie odstępuje nas nawet na krok, ale z tytułu podarowanej nam wolnej woli - prawa do podejmowania decyzji czy dokonywania wyborów, do popełniania błędów - pozwala nam iść przez codzienne życie własnymi ścieżkami. Obserwuje nas czujnie, lecz nie przenosi nas na rękach przez kałuże znajdujące się na drodze doczesnej tułaczki, w której nierzadko zmagamy się z trudnościami, cierpieniami, bólem, niedostatkiem, upadając pod ciężarem druzgocącego nas poczucia winy czy bezradności, niemocy i bezsilności. Bóg - jako kochający człowieka Ojciec - nie interweniuje w ludzkie porażki nieproszony w sposób nadopiekuńczy i przesadnie troskliwy. Z tytułu właśnie Swej Miłości do nas pragnie nauczyć każdą i każdego z nas samodzielności. W tę naukę chodzenia wpisane są więc upadki i niepowodzenia, stłuczenia i cierpienia. W końcu raczkująca pociecha, starająca się stanąć na własnych nogach, by dzięki nim móc się przemieszczać, musi podjąć próbę owej samodzielności. Żaden rodzić nie nauczy swego dziecka chodzić, jeśli będzie je nosić na rękach przez całe życie, jeśli je będzie nadopiekuńczo asekurować, by nie stała mu się absolutnie żadna krzywda. Prawdziwie kochający ojciec czy szczerze kochająca matka dają swej pociesze przestrzeń, by ta miała możliwość podjęcia próby samodzielnego poruszania się, a więc (moglibyśmy powiedzieć:) wodzą ją na pokuszenie, czyli zmuszają ją do odważenia się postawienia pierwszego kroku, do usiłowania pokonania dystansu dzielącego ją od opiekuna, co na drodze pełnej przeszkód (np. w umeblowanym, ciasnym pokoju) może okazać się niebezpieczne i w przypadku upadku bolesne.

Identycznie postępuje z człowiekiem Bóg.

Ojciec Wszechmogący pragnie nauczyć nas samodzielności. Pozwala nam więc podejmować decyzje i dokonywać wyboru, uważnie się nam przyglądając, czyli Swą obserwacyjną i milczącą obecnością popycha nas ku pokusie - sprawdza ludzkie umiejętności stawiania pierwszych kroków, tj. radzenia sobie ze złem w doczesnym, codziennym życiu, od którego nie da się w żaden sposób uciec. Efektem przyziemnej wędrówki potykającej się o różnorakie trudności są upadki i niepowodzenia oraz przykrości, dzięki czemu torem błędnych decyzji czy niechwalebnych wyborów rozwijamy się duchowo, doświadczając tego, co dobre, i tego, co niepożądane, bo niemiłe Bogu a dla nas zgubne; dojrzewamy w prawdzie i mądrości, a tym samym metodą prób i błędów dążymy do świętości niczym (chociażby) Hiob i Abraham wystawieni na próbę - na pokuszenie, czyli (jak to tłumaczy "Słownik języka polskiego" PWN) zmuszeni do odważenia się na coś i do usiłowania dokonania czegoś niebezpiecznego oraz trudnego w ramach egzaminu dojrzałości duchowej - wiary, nadziei i miłości - egzaminu, który obaj zdają chwalebnie, pokonując w sobie ludzkie słabości.

Oczywiście można wyszczególnione przykłady bohaterów Starego Testamentu zanegować, uzasadniając ich odporność na pokusę - żądze i namiętności - stwierdzeniem, że zostali oni wybrani przez Stwórcę, co automatycznie nadaje im status wyjątkowości, z jaką przeciętny człowiek nie jest godzien się porównywać lub utożsamiać ze względu na grzeszną naturę i brak silnej woli. Wówczas jednak takie uzasadnienie okaże się bluźnierczym zaprzeczeniem słowom Samego Jezusa, zapewniającego, iż każdy chrześcijanin - każdy wierzący w Chrystusa - w Boga Ojca Wszechmogącego jest wybrany, a więc wyjątkowy, co Mesjasz dobitnie wyjaśnia i podkreśla, zwracając się do nas wyjaśnieniem następującej wypowiedzi:

"Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili" (J 15,16).

W przytoczonym cytacie Pan Nieba i Ziemi podkreśla nasze wyróżnienie jakim jest podarowana nam łaska wiary. Oprócz tego przedstawia nam również nasze przeznaczenie - powołanie. Wyraźnie bowiem zaznacza, że mamy iść i przynosić owoce, co wiąże się z konieczności opanowania sztuki samodzielnego poruszania się, czyli!: podejmowania decyzji i dokonywania wyborów, które powinny zmierzać do wypełnienia woli Ojca, a które z tytułu wspomnianej samodzielności i specyfiki codziennego życia będą narażone na pokusy - na odczuwane przez nas żądze i namiętności, pragnienia wynikające z pychy i naszego ego. Można zatem śmiało stwierdzić - na podstawie wyżej przytoczonej wypowiedzi Jezusa Chrystusa - że papież Franciszek użył nieprzemyślanego i sprzecznego z ową wypowiedzią uzasadnienia zmian, jakie postanowił wprowadzić w Modlitwę Pańską. Bóg bowiem posyła nas byśmy szli i przynosili owoce. Oczekuje więc, iż posiądziemy umiejętność bycia istotami samodzielnymi na Jego chwałę, w obliczu czego chrześcijanin jest niczym małe dziecko próbujące stanąć na własnych nogach, odważające się utrzymać w pionowej pozycji - w ryzach - swe ciało i usiłujące pokonać drogę dzielącą je od ramion kochającego Ojca stawianymi niezdarnie krokami, co wiąże się z niebezpieczeństwem niepowodzeń, pokus - żądz i namiętności, upadków, słabości wobec pragnień i kaprysów współczesnego świata. W obliczu owych oczekiwań naszego Stwórcy i Pana trudno zatem mówić o tym, bezmyślnie i naiwnie powtarzając słowa papieża Franciszka, że "Ojciec natychmiast pomaga nam wstać", gdyż nie! każde ludzkie, rozpaczliwe wołanie o pomoc kończy się wyraźną i wyczuwalną fizycznie interwencją wzywanego na ratunek Boga, co potwierdza chociażby przykład Hioba czy co potwierdzają doświadczenia ludzi zmagających się z cierpieniami przez długie, zdające się ciągnąć w nieskończoność lata.

Niekiedy człowiek popychany bywa przez Stwórcę ku pokusie na wzór Syna Marnotrawnego, który, sprzeniewierzając się swemu Rodzicowi, musiał osobiście odczuć skutki swej krnąbrnej i niepokornej natury, tzw. twardego karku, wielokrotnie upadając i coraz bardziej pogrążając się w upokorzeniu, uniżeniu, ukryciu się i zniknięciu, i który, gdy tylko całkowicie i absolutnie poddał się pokorze, poskramiając w sobie pychę, wstał świadomy swych błędów i wrócił do Ojca błagając o wybaczenie (Łk 15,11-32).

Jak zatem, w świetle owej przypowieści, rozumieć argumentację papieża Franciszka?!

Jeżeli Biskup Rzymski twierdzi, że "Bóg nie popycha człowieka ku pokusie, by patrzeć jak człowiek upada" i że tylko "Szatan prowadzi na pokuszenie", bo "Ojciec tak nie postępuje, bo Ojciec pomaga nam natychmiast wstać" to:

Jak wytłumaczyć Mękę Pańską?! Czy Ofiara Chrystusa była działaniem wyłącznie Szatana?! Czy tym samym Męka Pańska jest potwierdzeniem, że Stwórca obserwujący maltretowanie Mesjasza i przyglądający się Jego upadkom oraz pozwalający na zakatowanie Zbawiciela przez Jego ukrzyżowanie nie jest Ojcem Syna Bożego, gdyż gdyby Nim był (zgodnie z logiką Biskupa Rzymskiego), pomógłby Jezusowi i nie dopuścił do przelewu Jego Przenajdroższej Krwi, a podniósłby Go i nie postąpiłby w sposób narażający Nazarejczyka na odważenie się przyjęcia tego kielichu (Łk 22,42) i na usiłowanie udźwignięcia niewyobrażalnego cierpienia jako niebezpieczeństwa zatrważającego ludzkie serca oraz przerastającego człowieczą odporność na ból?!

Tymczasem Bóg powołał Chrystusa, by ten pokornie przyjął na Siebie winę grzeszników, by obmył ich dusze strumieniami własnej Krwi, by stał się Barankiem złożonym w ofierze całopalnej w imię zbawienia człowieka. Ojciec Wszechmogący poświęcił własnego Syna. Pchnął Go ku pokusie, obnażającej się w chwili słabości, zasygnalizowanej przez błagającego o litość Mesjasza, zwracającego się do Pana Nieba i Ziemi słowami modlitwy: "zabierz ode mnie ten kielich!", po których pojawia się akt zgody i oddania: "Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie" (Łk 22.42), na skutek czego Stwórca decyduje się przeprowadzić Jezusa przez Mękę, by Ten umarł na Krzyżu i oddał Swego Ducha przybity do Drzewa Zbawienia.

Jak zatem argument papieża Franciszka ma się do owego (jakże nieludzkiego) Wyznania Miłości? Czy Bóg, który cierpliwie przygląda się Męce Swego Syna, pozwala Mu trzy razy upaść pod ciężarem dźwiganego Krzyża, nie przybywa na ratunek katowanemu w bestialski sposób Mesjaszowi i czuwa nad okrutną śmiercią Umiłowanego Dziecka, nie jest Ojcem Chrystusa, bo (jak twierdzi Biskup Rzymski) "Ojciec tak nie postępuje"?!

Sprzeczność papieskiej wypowiedzi z owym przytoczonym przykładem, zaczerpniętym z Pisma Świętego, razi mnie potwornie i rani. Uwłacza ona bowiem Majestatowi i Wszechmocy Boga jako Ojca Syna Człowieczego. Jeżeli bowiem - jak stwierdza Biskup Rzymski - "tylko Szatan prowadzi na pokuszenie", czyli na odważenie się (jak to wyjaśnia semantycznie "Słownik języka polskiego" PWN) na coś trudnego i na usiłowanie zrobienia czegoś niebezpiecznego, to... Kto był adresatem wypowiedzianej w Ogrójcu prośby Chrystusa, wołającego: "Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!" (Łk 22,42)?! Skoro Ojciec miałby (zdaniem głowy Kościoła - papieża Franciszka) nie dopuścić do upadku, bo "Ojciec tak by nigdy nie postąpił", to kto powołał Jezusa do złożenia tak Wielkiej Ofiary Miłości w imię zbawienia człowieka?! Kto był decydującym w sprawie Męki, jaką odważył się i usiłował znieść Chrystus, by ocalić nas ode złego, by nas Swą Krwią odkupić, uwolnić i uświęcić?!

Argumentacja Białego Pielgrzyma brzmi w wypowiedzi Bergoglio niczym zgrzyt rozcieranej zębami mokrej wełny.

To Bóg Ojciec Wszechmogący dopuścił do Męki Pańskiej. To On pozwolił, by żądni Krwi Jezusa ludzie zadali Nazarejczykowi potworne cierpienie i by skazali Go na śmierć przez ukrzyżowanie, bo w imię Miłości do człowieka pragnął, aby ten wrócił do ziemi, z której został wzięty, i aby cieszył się życiem wiecznym w Niebie (Rdz 3,19). To Bóg poświęcił Swego Jednorodzonego Syna. To Ojciec Wszechmogący wodził Chrystusa na pokuszenie, czyli idąc z Nim ramię w ramię, przeprowadził Go przez Mękę - przez miejsca Stacji Jego Drogi Krzyżowej, na którą Mesjasz został skazany, i był przy Umiłowanym Synu, kiedy Ten odważył się na przyjęcie kielichu Swego Cierpienia, wyrzekając w Ogrójcu słowa: "Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!" (Łk 22,42), i kiedy Ten usiłował udźwignąć ból, jakiego żadna oraz żaden z nas nie byłby w stanie znieść. To nie Szatan, a Bóg "tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne" (J 3,16).

Jak więc można było powiedzieć, że "Ojciec tak nie postępuje"?!

Miłość Boga do człowieka przejawia się w przywileju wolności, czyli w podarowanej mu wolnej woli, z tytuły czego nie jesteśmy "natychmiast podnoszeni", kiedy upadamy, co nie oznacza, że nie jesteśmy kochani przez Stwórcę. Ojciec Wszechmogący pozwala nam uczyć się bycia samodzielnymi. Pozwala nam dorastać i dojrzewać w wierze, nadziei i miłości, której Wyznaniem Rodzicielskim jest męczeńska śmierć Syna Jego Jednorodzonego. Skoro więc zostaliśmy wybrani i wierzymy w Chrystusa Pana naszego, i Zbawiciela, mamy obowiązek "wziąć Jego jarzmo na siebie i uczyć się od Niego, gdyż On jest cichy i pokorny sercem" (Mt 11,29). Mamy obowiązek naśladować Jezusa i tym samym mamy obowiązek cierpliwie oraz pokornie znosić upokorzenia, uniżenia, cierpienia bez roszczeń i pretensji, że Kochający nas Ojciec nie biegnie nam na ratunek, nie pomaga nam natychmiast wstać, a niekiedy popycha nas ku pokusie i patrzy jak upadamy, byśmy nauczyli się samodzielnie chodzić, aby przynosić owoce swego życia jako świadectwa wiary, nadziei i miłości. Mamy obowiązek walczyć z pychą, która - jak twierdził św. Josemaria Escrivá de Balaguer - narasta w nas z wiekiem, jeśli nie zostanie w porę poskromiona. Musimy więc mieć świadomość, że łaska wiary i zaszczyt bycia wybranym przez Zbawiciela - przez Boga w imię Miłości, by Ją krzewić i budzić w sercach ludzi, czyni nas podobnymi do Hioba czy Abrahama. Możemy zatem zostać powołani do odważenia się na podjęcie trudnych dla nas wyrzeczeń czy strat oraz do usiłowania zrobienia czegoś, co może okazać się dla nas (w naszym odczuciu lub wyobrażeniu) niemożliwe oraz niebezpieczne. Musimy jednak zawsze mieć świadomość tego, że Bóg Ojciec wodzący nas na pokuszenie, czyli przeprowadzający nas przez cierpienie i znój codzienności, zawsze idzie obok nas ramię w ramię, i nigdy nas nie opuszcza, chociaż upadamy i musimy się podnieść. Musimy mieć świadomość tego, że jarzmo, które bierzemy na siebie na wzór Chrystusa jest słodkie, a Jego brzmię lekkie i że poprzez utrudzenie niszczymy w sobie pychę, a tym samym "znajdujemy ukojenie dla naszych dusz" (Mt 11, 29-30).

Mamy obowiązek naśladować Jezusa, ale też mamy prawo w Jego Imię prosić Boga Ojca Wszechmogącego, by "nie wodził nas na pokuszenie" - nie poddawał nas próbie, której z tytułu wrodzonej słabości i grzeszności moglibyśmy nie podołać. Musimy jednak pamiętać, że nie zawsze zostaniemy natychmiast podniesieni z upadku, że niekiedy zostaniemy pchnięci ku pokusie jak Hiob czy Syn Marnotrawny (na własne życzenie), jeśli kochający nas Pan uzna, iż jest to konieczne, by okiełznać i poskromić w nas pychę. Bóg bowiem jest Panem Miłosiernym, ale i Sprawiedliwym!, o czym wielu dostojników Kościoła katolickiego zdaje się zapominać, wygłaszając - za przykładem papieża Franciszka - hasła o Ojcu pobłażliwym, nadopiekuńczym, przesadnie cierpliwym i bezstresowo "wychowującym" swe pociechy, a tym samym... czy naprawdę i szczerze kochającym, czy raczej kompletnie obojętnym wobec losu swych dzieci?