"Kiedy zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!". Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!". Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go: "Co chcesz, abym ci uczynił?". Odpowiedział: "Panie, żebym przejrzał.". Jezus mu odrzekł: "Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła.". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu."
(Łk 18,35-43)
Przytoczony fragment Ewangelii według świętego Łukasza ma dla mnie szczególne, bowiem osobiste znaczenie, które niewiele różni się od kapłańskich komentarzy interpretujących opisane w ów fragmencie wydarzenie, ale które ma wymiar świadectwa - niepodważalnej prawdy będącej esencją ludzkiego życia.
Świat jest pełen ślepców - osób o zdrowych oczach poruszających się po omacku jak zwykli to robić niewidomi rozpoznający przestrzeń po dźwięku czy dotyku, a więc niewyraźnie oraz powierzchownie, kreujący rzeczywistość według bodźców zewnętrznych wyławianych w sposób czysto zmysłowy, tworzący dzięki temu w wyobraźni pewne obrazy będące jedynie cieniem badanego środowiska, bo przecież inną rzeczą jest ujrzenie kwiatu w jego pełnej krasie kolorów, a zupełnie odmienną poczucie na dłoni delikatności jego płatków czy mięsistości łodygi oraz liści albo zapachu jego nektaru, czym widzący również ma szansę się delektować. Odbiór kontemplowanych sygnałów nierzadko więc jest tylko konturem prawdy. Niewidomy przyglądający się bowiem poznawanemu człowiekowi poprzez "wzrok" opuszków palców - zmysł dotyku - jest w stanie wyobrazić sobie twarz znajdującej się naprzeciwko siebie osoby (kształt i wielkość jej oczu, ust, czoła, nosa, wypukłość policzków czy brody), ale nie jest w stanie zobaczyć piegów na skórze albo koloru włosów lub brwi i rzęs czy tęczówek. Uzyskany w niniejszy sposób obraz stanowi w związku z tym jedynie namiastkę badanego podmiotu (czy przedmiotu, a nawet zjawiska, jakie definiują przestrzeń przeżywanej codzienności). Nikt, kto patrzy na świat przez pryzmat fizycznych zdolności swego ciała, nie jest w stanie ujrzeć go takim, jakim jest on w swym pełnym, rzeczywistym wymiarze. Uśpiona, ignorowana dusza staje się bowiem przyczyną ludzkiej ślepoty oraz braku zdolności poznawczych, dzięki którym człowiek może dotrzeć do sedna swej egzystencji. Osoba skoncentrowana jedynie na potrzebach ciała wkracza w codzienność drogą jedynie empirycznych doznań. Istota przekraczająca jej zdolności poznawcze staje się dla niej czymś absolutnie nieosiągalnym, abstrakcyjnym niczym ciemność, do której źrenice człowieka nie są w stanie się przyzwyczaić a tym samym nie potrafią w jej gęstej czerni czegokolwiek wyraźnie dostrzec, choć to swą obecnością całkowicie ją wypełnia, czyniąc z niej tor przeszkód, o jakie osoba w drodze się potyka i rani, wpadając z powodu swej bezradności i ślepoty we frustracje, w stany depresyjne, w sieć zniewolenia, od którego próbuje się uwolnić błędnie rozumianym szczęściem nierzadko utożsamianym z luksusem, finansowym komfortem, wygodą, prestiżem społecznym, sukcesem i wszystkim, co daje tylko krótkotrwałe zadowolenie, wywołując głód na więcej, pobudzając apetyt na doczesne życie i rozbudowując niepohamowane łaknienie na samorealizację do rozmiarów zachłanności, i egoizmu oraz pychy a w konsekwencji obojętności wobec ludzi traktowanych na równi z konkurencją oraz zagrożeniem odbierającym jednostce szansę na zdobycie wytyczonego celu - na bycie najlepszym i niepokonanym.
Świat jest pełen osób przeżywających swoje życie w sposób czysto konsumpcyjny - zmysłowy, oparty jedynie na doznawaniu, doświadczaniu, zaspokajaniu potrzeb, na uruchamianiu niemożliwej do zatrzymania machiny rosnących popędów, przez co człowiek coraz bardziej przypomina chomika biegnącego przed siebie, ale kołowym torem obracającej się pod nim karuzeli, w jakiej jest zamknięty, na skutek czego jego trud, wysiłek i bieg wydają się absurdalnie bezsensowne, a cel owego biegu donikąd niedorzeczny. Chodniki, jezdnie, drogi, ścieżki zalewane są tłumami ludzi nikogo i niczego nie dostrzegających, skoncentrowanych na sobie i na osiągnięciu idealnego poziomu warunków egzystencjalnych, który byłby w stanie usunąć lęki, obawy, niepokoje, frustracje, napięcia..., przywracając wewnętrzną harmonię, wydającą się stanem nieosiągalnym i utopijnym. Zadowolenie i wyciszenie bowiem są krótkotrwałe. Stanowią jedynie efekt osiągniętego czy zrealizowanego działania skoncentrowanego na zdobyciu czegoś, co staje się kolejnym elementem gromadzonej przez codzienne życie bezużytecznej kolekcji - majątku, jakiego po śmierci nigdzie ze sobą nie zabierzemy i jaki już w dobie sędziwej starości traci swoją wartość, przekształcając się nierzadko w lep na muchy, czyli na bliskich ceniących sobie w człowieku (niestety bardzo często) przede wszystkim spadek po nim. Relacje międzyludzkie budowane są nierzadko na płaszczyźnie uzależnienia lub korzyści. Nierzadko słyszę od ludzi, wchodzących w znajomość z kimś nowo poznawanym: Co mi to da?; Do czego ta osoba może mi się przydać?, a przecież człowiek to nie magiczna różdżka czy złota rybka, której celem jest spełnianie życzeń. Od rodziców zaś padają dumne deklaracje budowane na oszukiwaniu samych siebie. Bardzo często (zazwyczaj!) matka czy ojciec chwalą się, że mają dobre dzieci, choć te niewiele lub w ogóle nie angażują się w ich codzienne życie, choć te zaniedbują więzi oraz relacje z nimi, choć te skupione są wyłącznie na własnych problemach i celach, a przecież o tym, że człowiek jest dobry nie stanowi ani jego wykształcenie, ani dochodowa praca na przyzwoitym stanowisku, ani prestiż społeczny czy zasób grubego portfela lub ilość podróżny po świecie liczonych w ciągu roku albo brak konfliktów z prawem. Dobrym dzieckiem nie jest ten, kto cieszy się luksusem osobistych sukcesów, ale ten, kto nie zapomina (np.) o rodzicu, kto się o tego rodzica troszczy i dba o niego, kto ma dla niego czas, kto potrafi zaangażować się w drugiego człowieka, rezygnując z osobistych przyjemności w danym momencie.
Świat jest pełen ludzi uzależnionych od drugiego człowieka. Relacje zaś są niczym sznurki, za które ktoś wyżej postawiony może pociągnąć, by umożliwić swym protegowanym lepsze (cokolwiek to znaczy) życie. Z powodu owych uzależnień społecznych czy zawodowych wielu z nas stara się być wiernym odwzorowaniem cudzych wyobrażeń lub oczekiwań. Robimy wszystko, wyrzekając się nierzadko samych siebie, by kogoś zadowolić, by kogoś nie rozczarować, by kogoś uszczęśliwić i nie zawieźć. Odbierana jest nam wówczas prawdziwa, bo duchowa wolność, rozumiana dziś (niestety) jako (przede wszystkim!) rozwiązłość seksualna.
Owe życie ślepca zniewala nas i odziera z tożsamości. Stajemy się bezbronnymi istotami uwikłanymi w sieci toksycznych relacji, kłamstw, manipulacji, duchowego wyjałowienia, fizycznych potrzeb i standardów, którym winno sprostać współczesne społeczeństwo. Codzienność, w obliczu owej powierzchowności, staje się czymś powtarzalnym i płytkim, o czym zazwyczaj człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę w godzinie śmierci - marność nad marnościami...
Ja również byłam ślepcem. Żyłam szanując nade wszystko bliźniego bardziej niż Boga, który był postacią fikcyjną, i niż siebie, degradując się do poziomu własnej przedmiotowości i użytkowości. Starałam się robić wszystko, by ludzie byli zadowoleni i szczęśliwi. Angażowałam się i pomagałam innym nawet kosztem siebie. Byłam na każde zawołanie. Wyrzucana przez kogoś z jego życia, wracałam niczym wierny pies na zawołanie, kiedy byłam potrzebna do tego, by służyć. Dbałam o rzeczy przyziemne i o sprawy mało istotne. Marzyłam o dobrej pracy i karierze zawodowej, dzięki której mogłabym zapewnić sobie piękny, duży dom i wszystko inne, będące formą luksusu, gwarantującego mi szacunek towarzystwa, w którym byłoby mi dane się obracać. Tak bardzo angażowałam się w ludzi i uzależniałam od ich opinii, że aż zatraciłam poczucie własnej tożsamości, stając się z podmiotu po prostu tylko przedmiotem. Zagłębiając się zaś w nauki niedzielnych kazań, wierzyłam, że poniżana, muszę się z tym pogodzić, nastawiając jak nie prawy, to lewy policzek i cierpliwie znosząc w ten sposób wszelkie upokorzenia, że niechciana i pogardzana, winnam wybaczać w nieskończoność wszelkie przykre dla mnie sytuacje, że moim powołaniem jest służenie tym, którzy o to proszą i którzy tego ode mnie oczekują, że winy krzywdzących mnie osób poczytywałam jako swoje przewinienia, doszukując się w sobie wad a tym samym odrzucając nawet myśl, iż w ogóle cokolwiek potrafię prócz niszczenia. W owych naukach tak mocno akcentowany był obowiązek miłowania bliźniego, że aż obumierała we mnie miłość do siebie samej, a nawet budziła się nienawiść i wstręt. Nieraz miałam ochotę wyrzucić z własnej piersi potężnym krzykiem osobisty ciężar bólu, zżerającego mnie od środka niczym nowotwór. Im bardziej się poświęcałam, z tym większym barkiem szacunku się spotykałam, tym brutalniej byłam traktowana przez ludzi, którym oddawałam nawet to, co zdobywałam ciężką pracą, wierząc, iż sobie bez tego poradzę, a oddając dobra materialne innym - osobom w potrzebie (?!), przyczyniam się do czynienia czegoś nareszcie wartościowego.
28 sierpnia 2010 roku narodziłam się na nowo poprzez nawrócenie. W Miasteczku Krwi Chrystusa w Rawie Mazowieckiej Pan Bóg stanął przede mną już nie jako postać fikcyjna, ale jako Chrystus - żywy, namacalny, prawdziwy Człowiek. Dotknął mego serca. Ustami ks. Leszka Niewiadomskiego uświadomił mi, że szanując bliźniego poprzez zaniedbywanie siebie samej dopuszczam się ciężkiego grzechu, bowiem dla Wszechmogącego jako Jego córka - córka Króla jestem kimś niezwykle ważnym, równie ważnym jak ów wywyższany przeze mnie ślepo bliźni, że najgorętszym uczuciem powinnam obdarowywać przede wszystkim Ojca, gdyż jako Stwórca jest Początkiem i Końcem, Drogą, Prawdą i Życiem, a miłość do siebie i (=) bliźniego winna być światłem mojej więzi z moim Ojcem jako Tym, którego częścią jestem i dzięki któremu w ogóle jestem.
Wiara mnie uzdrowiła. Dzięki nawróceniu przejrzałam na oczy - odzyskałam wzrok, przewartościowałam całe moje życie. Zrozumiałam, że poniżana i pogardzana mam nie tylko prawo, ale i obowiązek wyjść z takich toksycznych relacji, strząsnąć proch z nóg moich i odejść, zabierając ze sobą pokój mego ducha (Mt 10,14), że dać jakąkolwiek część siebie mogę jedynie tym, którzy są tego godni i którzy to docenią, okazując mi szacunek (Mt 10,12-13), że relacje powinnam nawiązywać przede wszystkim z osobami pokrewnego ducha (Mt 10,5-6), rozeznając kim i jakim człowiekiem kto jest, gdyż nie każdy zasługuje na to, czego często żąda ode mnie (Mt 10,11), że mam prawo otrzymywać zapłatę za swoją pracę i zasługuję na uznanie każdej osoby bez względu na to, co posiadam (Mt 10,10), gdyż dobra materialne nie mają w życiu doczesnym praktycznie żadnego znaczenia, ponieważ nie świadczą o wartości swego właściciela (Mt 10,9), że dzielić bezinteresownie powinnam się tym, co zostało mi darmo podarowane (Mt 10,8), że nastawianie policzka prawego lub lewego nie jest obowiązkiem zaciskania zębów oraz godzenia się z byciem uprzedmiotawianym, a umiejętnością nie odczuwania pragnienia zemsty i kontrolowania złości, by nie stać się niewolnikiem gniewu.
Dziś widzę świat zupełnie inaczej. Dziś bowiem dostrzegam niemal wszystko, co wokół mnie rozpościera się najdrobniejszymi szczegółami, stanowiącymi całość. Dziś Bóg jest dla mnie Drogą, Prawdą i moim Życiem. Nie ma nikogo ważniejszego od Niego. Ludzie zaś są warci tyle, ile ja jestem warta sama dla siebie, więc dbam o kontakty z tymi, dla których jestem osobą równie wartościową jak oni sami są dla siebie wartościowi. Wobec bliźniego stałam się jednakowo wymagająca, jak jestem wymagająca wobec samej siebie. Porzucam towarzystwo tych, z którymi nie jest mi po drodze i (ponieważ!) dla których przedstawiam jedynie wartość podmiotową niczym notowania na giełdzie. Dziś jestem siebie świadoma - jestem świadoma własnej podmiotowości. Odzyskałam swoją tożsamość. Wiem, że ani złoto, ani srebro, ani miedź, ani to jak mieszkam i co posiadam nie stanowią o mojej wartości jako człowieka, ponieważ jako osoba - córka Króla sama w sobie przebijam cenę rzeczy materialnych, nabytych i w rzeczywistości nieistotnych. Zdałam sobie sprawę, iż gromadzenie majątku na ziemi nie jest sednem mojego życia. Nie urodziłam się po to, by eksponować tylko! piękno mego ciała poprzez lusus jakiego ono potrzebuje i w jakim kocha się pławić, ale po to, by dać szansę mojej duszy dojrzeć, rozkwitnąć i stać się lepszą - doskonalszą. To ja jestem żywym złotem, srebrem i miedzią. To ja jestem skarbem nad skarbami i w taki sam sposób traktuję każdego człowieka, dlatego też cudem relacji z bliźnim jest jego osobowość, nie zaś to, co osiągnął czy to, czym się otacza, co posiada, czy to, jak wygląda.
Dziś potrafię siebie kochać i patrzeć na siebie jako kogoś wątkowego. Umiem również cieszyć się każdą drobinką codzienności oraz traktować wszystko w sposób iście królewski jakby (np.) sucha kromka chleba była wykwintną i najdroższą potrawą na świecie. Sukcesem jest dla mnie moje dobre samopoczucie, owocujące komfortem na miarę cesarza, i wolność będąca spokojem sumienia, i brakiem uzależnienia od ludzi, a tym samym byciem szczerą wobec samej siebie i prawdziwą w relacjach z innymi.
Kiedyś wstydziłam się nawet swojego imienia - nie lubiłam go, ponieważ nie potrafiłam zaakceptować siebie jako człowieka - dziewczynki, kobiety, patrząc na siebie oczami otaczających mnie roszczeniowych i plujących jadem krytyki osób. Dzięki wierze, która mnie uzdrowiła, postrzegam siebie zupełnie inaczej. Widzę w sobie kogoś wartościowego. Patrzę na siebie przez pryzmat nie tego, jak postrzegają mnie inni, ani nie przez pryzmat tego, jak wyglądam czy co posiadam, ale przez to, co potrafię oraz co mogę. Dziś jestem dumna ze swojego imienia, oznaczającego "wywyższona przez Boga", bowiem taką się właśnie czuję - wywyższoną przez Stwórcę - córką Króla.
Przejrzałam. Odzyskałam wzrok i moje ciało wyszło z ciemności (Mt 6,22-23),. Dziś świat i życie codzienne postrzegam inaczej (Mt 6,24). Radością i błogosławieństwem jest wszystko, czego doświadczam, i to, kim jestem i kim się staję każdego dnia, starając się być lepszą niż wczoraj (Mt 6,19-21), a priorytetem jest dla mnie to, bym podobała się przede wszystkim Bogu, a nie ludziom, co czyni mnie naprawdę wolną oraz szczęśliwą (Mt 6,1).