wtorek, 22 lutego 2022

WOLNOŚĆ

 „Tak mówi Pan: „Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzewu na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście, wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną.

Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców.”.”

(Jr 17,5-8)

Człowiek pragnie wolności i o wolności marzy. Chce bowiem być niezależny oraz nieograniczony kimkolwiek oraz czymkolwiek. Dąży zatem do zapewnienia sobie całkowitej swobody, w której dopatruje się komfortu codziennego życia a także wygody. Unika więc zaangażowania w drugiego człowieka. Omija zakazy i oszukuje prawo. Próbuje kształtować relacje z ludźmi według osobistych potrzeb i oczekiwań. Izoluje się i zamyka w czterech ścianach budowanego niestrudzenie domu jako azylu, w zaciszu którego owa wolność będzie naturalnie wyczuwana. Tymczasem zapomina, iż nie jest istotą stworzoną dla samej siebie i że jako stworzenie stadne uzależniony jest od obecności innych, gdyż towarzystwo kogoś bliskiego stanowi idealne lekarstwo na uciążliwie bolesną samotność. Wbrew owemu wrodzonemu uwarunkowaniu człowiek próbuje oszukać nawet samego siebie, więc doszukuje się zastępczej wartości w pieniądzu. Gromadzi zatem materialne błyskotki, ułatwiające codzienne życie w społecznej strukturze przywilejów przysługujących określonym grupom. Unika ludzi lub usilnie stara się ich sobie podporządkować oraz od siebie uzależnić, oczekując od nich wiernego zaangażowania i kompletnego poświęcenia. Bierze, lecz od siebie niewiele lub nic nie daje. Chowa się za maską szczodrego i hojnego, ale zawsze metodą kalkulacji przewidujących ewentualne korzyści. Unika i wypiera się Boga, bo nie chce zaakceptować faktu, że tylko Stwórca ma wpływ na to, co dla człowieka nieprzewidywalne i niepożądane. Nierzadko sam siebie okrzykuje panem własnego życia, które nieuchronnie się kurczy i kończy. Kiedy jednak siła i młodość, tężyzna i sprawność oraz zdrowie są wyparte nieuniknioną starością, niesprawnością i nieudolnością, słabością i chorobą, człowiek staje się zgorzkniały i nieszczęśliwy. Usycha wówczas w sieci bezwładnego i odmawiającego posłuszeństwa ciała. Gaśnie nierzadko w samotności lub w towarzystwie ludzi nie potrafiących okazać mu szacunku i empatii, a doszukujących się w nim jedynie materialnych korzyści, których brak staje się przyczyną okrutnie bolesnego odrzucenia i samotności, będącej jedynie pasmem cierpień, a w nich narastającego wstrętu do życia w ogóle.

Czym zatem jest wolność?…

Nauka – w moim przypadku – trwała bardzo długo, bo aż czterdzieści pięć lat. Niekiedy wydaje mi się, iż urodziłam się z przeklętym przekonaniem, że jestem dla ludzi, że moim powołaniem jest służenie wszystkim nawet kosztem samej siebie oraz dbanie o komfort psychiczny każdego napotkanego człowieka, stanowiący płaszczyznę poczucia szczęścia oraz bezpieczeństwa. Angażowałam się więc bez opamiętania i bez pohamowania. Odsuwałam siebie na dalszy plan. Rezygnowałam z prawa do własnego życia, by służyć każdemu, ktokolwiek się otrze o moje ramię. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy dana osoba rzeczywiście potrzebuje mojego wsparcia i zaangażowania, czy raczej wysługuje się mną w leniwie bezczelny sposób. Filantropia stała się dla mnie rodzajem narkotyku, bez którego nie mogłam żyć a który, wbrew mej świadomości, wyniszczał mnie i zabijał powolną śmiercią zakopanego w ziemi talentu, dlatego dobro, rozumiane i definiowane w czysto ludzki sposób a płynące z wyżej wspomnianego mojego osobistego przekonania, iż urodziłam się dla innych, i będące efektem mojego ślepego posłuszeństwa wobec ludzi, i oddania, było tak naprawdę przekleństwem.

Marzyłam o dużym, pięknym, luksusowo urządzonym domu stojącym na przestworzu bujnie kwitnącego zielenią ogrodu, o wygodzie i komforcie, jakie gwarantowałaby mi zawodowa kariera, ale nigdy nie miałam czasu na realizację owych marzeń, a nawet nie miałam szansy, by znaleźć okazję sprzyjającą realizacji własnych pragnień. Tak bardzo koncentrowałam się na ludziach i na służeniu każdemu napotkanemu człowiekowi, że nawet nie zauważyłam momentu, w którym zostałam zdegradowana i w którym zaczęłam być traktowana przedmiotowo, nie zaś podmiotowo. Niepostrzeżenie prośby osób, zwracających się do mnie o pomoc, stały się nagle żądaniami i roszczeniami. Mało kto pytał, czy mogę, ale mnóstwo uważało, że muszę. Brak możliwości z mojej strony spełnienia wszystkich narzucanych mi oczekiwań, piętnowany był krytyką oraz pretensjami. Nie spotykałam na swojej drodze ludzi, którzy potrafiliby dostrzec we mnie jakąkolwiek wartość podmiotową i którzy doceniliby moje zaangażowanie czy pracę. Z góry traktowano mnie niczym przedmiot – człowieka uległego i elastycznego w kwestii pogodzenia się z najniższym szczeblem w społecznej hierarchii. Moja otwartość wobec ludzi i życzliwość, a nawet wylewność były raczej odczytywane jako wady i słabości. Nikt nie postrzegał owych cech jako zalet i moralnej czy duchowej siły. Doświadczałam więc mnóstwa przykrości i zderzałam się z bolesnymi rozczarowaniami. Nierzadko czułam się poniżana, wykorzystywana, wzgardzana i oszukiwana. Straciłam poczucie własnej wartości i sama siebie postrzegałam w sposób czysto przedmiotowy, nie zaś podmiotowy. Uwierzyłam nawet, że nic mi się od życia i w życiu nie należy, dlatego też uznałam, iż nic innego mi nie pozostało jak konieczność pogodzenia się z przysługującą mi najniższą kastą społeczną. Wegetowałam. Codzienność zaś stawała się dla mnie polem bitwy o cokolwiek. Samotność natomiast była oczywistym i wiernie towarzyszącym mi stanem, w którym się dusiłam i cierpiałam, czując się niczym ptak w sieci konarów, które gąszczem splecionych i poplątanych gałęzi uniemożliwiają mu rozłożenie skrzydeł oraz wzbicie się w górę. Przyszedł jednak w moim życiu czas uwolnienia. Będąc owym wspomnianym ptakiem, nagle, zupełnie nieoczekiwanie poczułam wiatr w piórach – po prostu poznałam Boga, ale w realny, namacalny i prawdziwie żywy sposób jako fizycznie obecną oraz wiernie towarzyszącą mi Osobę. W świetle wiary przestałam pokładać nadzieję w człowieku, a nawet sama siebie postrzegałam jako indywidualne stworzenie – kobietę mającą nie tylko prawo, ale przede wszystkim obowiązek żyć, by rozmnażać, nie zaś zakopywać, powierzone mi przez Stwórcę talenty. Zaczęłam więc koncentrować się na Bogu i na relacjach z Nim, a przez pryzmat owych więzi starałam się patrzeć na innych. W moim Stwórcy i Panu zaczęłam pokładać ufność oraz nadzieję. Tym sposobem wiara stała się dla mnie wiatrem, którego podmuch rozchylił gałęzie drzew, pozwalając uwięzionej w sieci konarów ptaszynie rozłożyć skrzydła i wzbić się w niebo. Wyfrunęłam więc w przestrzeń prawdziwej wolności. Uczyłam się asertywności. Zaczęłam odmawiać, kiedy uznawałam to za konieczne w celu zachowania szacunku (nie tylko innym, ale przede wszystkim) wobec mnie jako osoby – podmiotu, nie! przedmiotu, w celu zadbania (nie tylko o innych, ale również) o siebie jako człowieka. Zrozumiałam bowiem, że przesadne poświęcanie się ludziom i służenie im bez względu na okoliczności oraz konsekwencje w rezultacie ślepego zaangażowania a także oddania niszczy ich moralnie, zabija w nich wrażliwość, budząc pychę, egoizm, despotyzm i narcyzm. Zrozumiałam również, iż okradanie siebie z siebie samej, rzucanej w postaci karmy pod nogi wszystkich czegoś ode mnie żądających i wymagających, jest zniewoleniem i tym samym przyczyną nieszczęścia oraz bolesnej samotności. Zrozumiałam też, że podmiotowość jest mi zagwarantowana jako przywilej bycia szanowaną, prawnie uzasadniony w Przykazaniu Miłości. Budząca się we mnie asertywność, kształtowana na bazie wiary i moich relacji jako człowieka z Panem Bogiem, stała się formą leczenia mnie z uzależnień od ludzi w świadomości podmiotu, nie zaś uległości przedmiotu. Początkowo niesamowicie cierpiałam z powodu wrogości, wywoływanej szacunkiem, jaki sobie okazywałam i jakiego oczekiwałam od wszystkich, nie potrafiących pogodzić się z moją świadomością podmiotowości. Im bardziej ranili mnie ludzie, tym bardziej koncentrowałam się na Panu Bogu, w Nim pokładając ufność i nadzieję, a jednocześnie skutecznie uwalniając się od ubezwłasnowalniających mnie relacji z bliźnimi. Dzięki owej koncentracji – wierze stawałam się odporniejsza na ból zadawany przez rozczarowanych i oburzonych moim przebudzeniem w podmiotowości.

Dziś…

Dziś jestem wolna. Wspomnianą wolnością jest Bóg. Relacje z Nim czynią mnie silniejszą i odporniejszą na niepowodzenia, krytykę czy oskarżenia będące jadem rozczarowanych roszczeń oraz żądań ludzi uparcie wymagających ode mnie przedmiotowej uległości. Dzięki owym relacjom czuję się niezależna i nieubezwłasnowolniona, a nawet kiedy jestem sama, nie czuję się samotna, bo tak naprawdę wolnością jest Sam Bóg, co z pewnością wielu trudno pojąć i zaakceptować, czego potwierdzeniem jest rosnące sprzeniewierzenie się Stwórcy poprzez odrzucenie i zanegowanie Jego Istnienia, poprzez ignorowanie czy łamanie Jego Prawa czy poprzez profanacje nabożeństw i dewastację miejsc świętych. Pogrążamy się w owej walce z Panem Nieba i Ziemi, wpadając w coraz to mocniej zaciskające się wokół nas sidła jeszcze gorszego zniewolenia, z którym z dnia na dzień mniej sobie radzimy, nie rozumiejąc przyczyny tegoż niszczącego nas stanu i szukając pocieszenia w środkach krótkotrwałego zadowolenia. W konsekwencji ludzkiego uporu, zagłuszającego zdrowy rozsądek, pochłania nas depresja i niechęć do życia. Poranne przebudzenie i konieczność otwarcia oczu staje się więc bólem nie do udźwignięcia. Zatracamy się w przygnębieniu i trawimy na rozmyślaniu o utraconej znajomości, przyjaźni czy miłości. Uzależnieni od człowieka nie potrafimy pogodzić się z rozstaniem. W efekcie rozłąki umieramy na skutek wewnętrznej, krzyczącej w głowie niezgody i konamy w wyniku pękającego z powodu zdrady serca. Dusimy się w samotności odrzuceniem i izolacją. Żyjemy w potwornym strachu przed krytyką czy brakiem akceptacji grupy, której pragniemy być częścią. Szukamy wolności, ale odrzucając Boga, sami siebie skazujemy na niewolę. Człowiek bowiem może nas zawieść i zranić. My również możemy sami siebie zaskoczyć i rozczarować przegraną kończącą wyścig w konkursie najlepszej osobowości, utratą szansy na bycie adorowanym i kochanym, podziwianym i stawianym za wzór godny naśladowania.

Mam wrażenie, że w owej codziennej plątaninie szukamy wolności, starając się z siebie samych stworzyć bogiem, a nieświadomie poszukując Tego, który nas Stworzył i który został przez nas odrzucony. Boimy się jednak Panu swemu zaufać i w Nim pokładać nadzieję. Wydaje nam się bowiem, że zakazami Dziesięciu Przykazań Bóg ogranicza naszą wolność, odbiera nam prawo do samodzielnego podejmowania codziennych decyzji czy wyborów. Nie zadajemy sobie sprawy, że dzięki posłuszeństwu utemperowanemu w nas przez wspomniane przykazania, tak naprawdę chronimy siebie samych przed zniewoleniem. Prawo Boże gwarantuje bowiem człowiekowi zachowanie spokoju sumienia, a tym samym stoi na straży poczucia naszej wolności, która przede wszystkim i wbrew pozorom nie jest stanem swobody, wykorzystywanej do myślenia, mówienia, czynienia według własnego upodobania, a jest owocem wewnętrznego uporządkowania i duchowej harmonii, gdyż wolność (w pełnym jej znaczeniu i wartości) jest kondycją i samopoczuciem duszy, nie zaś przywilejem ciała. Każdy, kto pragnie jej doświadczyć, winien skupić się na relacjach ze Stwórcą, a nie na kontaktach z ludźmi. Koncentrując się jedynie na potrzebach ciała i na drugim człowieku, uzależniamy się od przyziemnych i kruchych rzeczy oraz zjawisk, a tym samym skazujemy siebie samych na niedosyt i nieustanne, niemożliwe do zaspokojenia dbanie o apetyt na więcej i więcej, i jeszcze więcej. W konsekwencji zaś stajemy się niewolnikami krótkotrwałych stanów radości i ulotnego zadowolenia, budząc się ciągle u progu rozczarowań i cierpień oraz zawiedzionych nadziei, a jednocześnie u progu początku działania zmierzającego do bycia niezależnym i szczęśliwym, a więc wolnym. Koncentrując się jednak na potrzebach duszy, stajemy się centralnie ukierunkowani na relacje z Bogiem, co pozwala nam zachować wewnętrzną równowagę i wyciszenie oraz harmonię spokojnego sumienia. Owa dojrzałość staje się nagle, bo jakby podświadomie, stanem, którego pragnęliśmy, szukaliśmy, do którego dążyliśmy, a w którym nie potrafiliśmy się znaleźć ze względu na rozpraszające myśli ciało, wprowadzające zamieszanie i chaos w podejmowane decyzje, i działania. Wówczas – w relacjach z Bogiem, w pokładaniu w Nim zaufania i nadziei – dostrzegamy, ponieważ namacalnie i zmysłowo doświadczamy czym tak naprawdę jest wolność, czujemy się wolni i szczerze jesteśmy wolni, gdyż żyjemy ponad układami oraz zależnościami. Wówczas przypominamy ptaka zawieszonego w przestrzeni na nieboskłonie szeroko rozpostartymi skrzydłami, w których wiatr upewnia nas, iż nie ma dla nas w Panu naszym rzeczy niemożliwych do zrobienia czy osiągnięcia.

Wolnością jest Bóg, dlatego każdy człowiek karmiący się wiarą, nadzieją i miłością jest „podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców”.