poniedziałek, 2 sierpnia 2021

PERŁY, PSY I ŚWINIE

„Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały.”

(Mt, 7,6)

We wszystkim trzeba zachować umiar, kierując się Bożą mądrością, by nie zatracić szacunku i miłości do siebie samego poprzez nadmierną dbałość o bliźniego lub by nie zaniedbywać bliźniego nadmiernie dbając o osobiste potrzeby i własną wygodę. W jednym i drugim przypadku przyczyniamy się bowiem do niewypełniania woli Ojca Wszechmogącego i do niszczenia dobra, którego tworzenie jest naszym obowiązkiem.

Nigdy nie umiałam zachować wspomnianego dystansu. W relacje międzyludzkie zawsze wchodziłam i angażowałam się całą sobą, bardzo, ale to naprawdę bardzo! często kosztem siebie samej, a niekiedy i kosztem mojej rodziny (męża i syna), ponieważ nie potrafiłam przejść obojętnie obok osoby, w której oczach widziałam chociażby cień smutku, jakiego smak sama znałam doskonale, cień rozpaczy, jakiej było mi dane skosztować niejednokrotnie, cień bezradności, w jakiej nieraz tonęłam sama, z tęsknotą wypatrując ratunku. Ludzka niedola i niemoc, ludzkie cierpienie i ludzie tragedie, ludzki ból i wyniszczająca człowieka samotność, odrzucenie i zawiść oraz mściwość połączone z nienawiścią a wymierzone w bezsilną jednostkę… - wszystko to nie było mi obce, a do tego wysoka wrażliwość, którą posiadam i która została u mnie stwierdzona, oraz przekonanie… a nawet jakiś wewnętrzny, bezwarunkowy wręcz odruch pomagania ludziom znajdującym się w potrzebie, wsparcia ich chociażby swoją obecnością, dobrym słowem lub umiejętnością. Owe wrodzone (?) predyspozycje  połączone z alergią na ludzki smutek czy bezradność nierzadko były podsycane wywodami kapłanów, nakłaniających mnie do angażowania się w człowieka nawet! kosztem mojej rodziny i mnie samej, co jeszcze mocniej ukorzeniało mnie w przeświadczeniu, że należy miłować bliźniego swego, lecz niekoniecznie siebie samego, a tym samym wodziło mnie na pokuszenie i doprowadzało do bezmyślnego łamania przykazania miłości, według którego przede wszystkim powinnam i mam obowiązek „miłować Pana Boga swego z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego”, co zostało mi uświadomione dopiero przez śp. o. Leszka Niewiadomskiego a empirycznie zaprezentowane przez życie, ubogacające mnie ciężkimi bagażami przykrych doświadczeń. W wyniku dojrzewającej we mnie świadomości wiary, nadziei i miłości zaczęłam z dnia na dzień coraz bardziej stawiać Boga na pierwszym – centralnym miejscu mojej jednoosobowej egzystencji, czyniąc to w sposób zupełnie naturalny, wypływający z serca, nie zaś z wyrachowanego rozumu, potrafiącego metodą księgowości, kalkulującą zyski i straty, wybrać drogę osobistych korzyści. Dzięki przykrym doświadczeniom moje codzienne życie nabierało oraz z dnia na dzień nabiera przejrzystości i charakteru. Postępowaniem bowiem umacniałam się i umacniam w zachowaniu odpowiedniej kolejności ucieleśniania oraz przestrzegania przykazania miłości, wypełnianego w sposób naturalny, nie! wyuczony, ale spontaniczny, bo wynikający z owego właśnie doświadczenia bólu i rozczarowania charakterem relacji z poszczególnymi osobami, w których pokładałam nadzieję szczerych i uczciwych kontaktów, będących efektem wzajemnego szacunku, a które zawiodły mnie obojętnością wobec moich jakichkolwiek potrzeb czy kryzysowych sytuacji, oczekujących (na nic innego jak) dobrego słowa, pokrzepiającego i pocieszającego, kojącego i motywującego, ale dobrego! tzn. zanurzonego w prawdzie, a nie wkomponowanego w przesłodzone, przypudrowane zakłamaniem komplementy, jakimi niektórzy zwykli zbywać innych dla tzw. świętego spokoju.

W relacjach z człowiekiem byłam całą sobą, bezwstydnie i bezwarunkowo zaangażowaną w tego właśnie człowieka. Niejednokrotnie poświęcałam mu swój czas, nie skąpiąc nie tylko minut, ale i nierzadko wielu godzin dziennie. Żyłam tym człowiekiem, dźwigając na swych ramionach ciężar jego problemów i ciesząc się szczęściem jego sukcesów. Pomagałam, jak tylko potrafiłam i mogłam, i nigdy nie żałowałam poświęconego na to czasu i nie żałuję, ponieważ postępowałam zawsze zgodnie z sumieniem serca, które z pewnością nieraz błędnie podyktowało mi myśli, słowa czy czyny, powodując, iż mimo starania mogłam dopuścić się zaniedbania – nie spełnienia wszystkich oczekiwań osoby, jaką starałam się objąć swoją troską.

Ileż razy wchodziłam duszą i ciałem w życie kogoś, kto chętnie korzystał z mojej uprzejmości i pomocy, ale kiedy nie byłam potrzebna, milczał, nie pamiętając nawet o krótkiej, pięciominutowej rozmowie, w której okazałby zainteresowanie moim samopoczuciem czy sytuacją – nie pamiętając o moim istnieniu, wygrzebywanym jedynie w momentach mojej przedmiotowej przydatności. Ileż lat poświeciłam na znajomości, błędnie odczytane jako przyjaźń, wielokrotnie godzinami wsłuchując się i angażując w problemy bliskich (?!) mi osób, nie umiejących okazać wyrozumiałości wobec (np.) trzech dni mojej nieobecności, wynikających z bardzo trudnej sytuacji osobistej, nie zaś z ignorancji i z bezduszności, za jakie zostałam oskarżona i obrzucona pretensjami oraz roszczeniami, za jakie zostałam osądzona i przedstawiona jako egoistka zachłanna na komplementy oraz przesłodzone słówka, nie mające dla mnie żadnego znaczenia, a nawet wywołujące u mnie wstręt i zniechęcenie… Ileż razy musiałam doświadczyć zranienia i bólu, by dojrzeć sedno mądrości płynącej z przykazania miłości, będącego gwarancją wolności, bezpieczeństwa, szczęścia i normalności.

Zauważyłam, że kiedy wchodzę w relacje całą sobą, angażując się w bliźniego bezwarunkowo i bezgranicznie, wywołuję wówczas, wręcz automatycznie, w takim ważnym dla mnie człowieku mechanizm uzurpowania sobie przez tegoż człowieka prawa własności mojej osoby. W efekcie wspomniany człowiek już nie prosi o pomoc, a żąda pomocy. W efekcie wyszczególnionego mechanizmu ów człowiek nie bierze pod uwagę tego, czy ja coś mogę, ale wręcz wychodzi z przekonania, że ja muszę, co w rezultacie tak toksycznych relacji powoduje zniszczenie mojej podmiotowości poprzez uprzedmiotowienie mnie i zdegradowanie do poziomu narzędzia, wykorzystywanego tylko i wyłącznie w momentach ewentualnych potrzeb, lecz nie moich, a osoby uzurpującej sobie do mnie wyłączne prawo własności.

W obliczu przedstawionych doświadczeń, które posiadam, stałam się kobietą nie tylko rozumiejącą, ale i doskonale zdającą sobie sprawę z tego, że „traci się wszystko, co z siebie umieszcza się w ludziach poza Jezusem” i że trzeba „nie ufać, nie opierać się na trzcinie chwiejącej się na wietrze, bo ciało (człowiek) to siano, a cały blask jego jak kwiat na łące opadnie” (Tomasz a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa” – w tym: „Zachęty do życia wewnętrznego”, rozdział VII), że jedynym, prawdziwym przyjacielem jest Bóg, ponieważ On jeden, jedyny nie zawiedzie, niesprawiedliwie nie oceni i nie potraktuje, nie wykorzysta, nie okradnie z godności i nie narazi na niesłuszne nieprzyjemności oraz na ból zadawany z pobudek osobistych – egoistycznych.

Nie żałuję żadnych znajomości, które mnie zraniły, które mnie rozczarowały, bowiem to właśnie dzięki nim – przez pryzmat owego przykrego i niełatwego doświadczenia – stałam się dojrzalsza, bo skoncentrowana bardziej na relacjach z moim Panem niż z człowiekiem. To właśnie dzięki owym bolesnym perypetiom dziś nie tylko znam przykazanie miłości, ale i staram się być Przykazaniem Miłości. W związku z tym dziś miłuję Pana Boga swego z całego serca mego, z całej duszy mojej i ze wszystkich sił moich, a bliźniego swego jak siebie samego, a nie jak kiedyś!, kiedy to miłowałam bliźniego swego (niekoniecznie siebie samą) całym sercem moim, z całej duszy swojej i ze wszystkich swoich sił, wierząc, iż Miłosierny Ojciec Wszechmogący zrozumie tę potrzebę, pokornie usuwając się w bok i ustępując miejsca adoracji po prostu człowiekowi znajdującemu się w „potrzebie” (?!).

Podejrzewam, że nie jestem odosobniona i jedyna z tego rodzaju bagażem doświadczeń. Wielu z nas jest poranionych niesprawiedliwie rozwijającymi się, a w konsekwencji toksycznymi znajomościami, dlatego też pragnę podzielić się osobistymi przemyśleniami i doznaniami, by choć trochę pocieszyć i pokrzepić, zachęcając do szukania przyjaźni w Jezusie i z Jezusem przez Najświętszą Maryję Pannę, a przez tę przyjaźń do budowania zdrowych i mądrych relacji z człowiekiem, których kamieniem węgielnym będzie i powinno być Przykazanie Miłości. Z pewnością spotkamy jeszcze wielu takich, którzy obróciwszy się przeciwko nam, nas poszarpią, depcząc wszystko to, cokolwiek im ofiarujemy, choćby to były dla nas najcenniejsze perły zaangażowanie nas całych w bliźniego, ale mimo to nie pozwólmy, by niesmak rozczarowania przykrych znajomości uprzedzał nas do ludzi. Wówczas bowiem narażamy się na utratę szansy poznania kogoś wartościowego i duchowo bogatego, dzięki komu sami możemy stać się lepsi przede wszystkim mentalnie, wewnętrznie, empatycznie. Ważne jest jednak w owym poszukiwaniu, najważniejsze nawet!, byśmy nie wchodzili w relacje z człowiekiem bez Boga w sercu, bez zawierzenia siebie całego Ojcu Wszechmogącemu. Brak Jezusa może jedynie narazić nas na zdeptanie i poszarpanie przez ludzi egoistycznych, zaborczych, mściwych i zawistnych, kierujących się zazdrością i egoistycznym pragnieniem zaspokojenia jedynie własnych potrzeb. Zauważyłam, że im większą pokładam nadzieję i miłość w Bogu, tym piękniejszych, bo dobrych ludzi spotykam na swojej drodze, nie skąpiących mi błogosławieństwa i swej szczerej obecności w moim codziennym życiu, tym uczciwszych relacji doświadczam, budowanych na wzajemnym szacunku i wyrozumiałości.

Zaangażowanie w drugiego człowieka jest naszym powołaniem. Musi ono jednak być aktem miłości mądrej, bo płynącej od Boga i będącej Bogiem. Jeśli będziemy uwikłani w ziemskie przywiązania, nie będziemy czyści i wolni wewnętrznie, a przez to nie będziemy otwarci na działanie Ducha Świętego, dzięki którego obecności nie jesteśmy nędzni i słabi, i wystawieni na ciosy (Tomasz a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa” – w tym: „Zaczęty do życia wewnętrznego”, rozdział VIII). Brak żywej racji z Jezusem skazuje nas na porażkę. Bez wiary, nadziei i miłości pokładanych w Bogu możemy jedynie narazić się na spotkanie z ludźmi, którzy mogą okazać się egoistami oraz egocentrykami i przed którymi ostrzega nas sam Chrystus, zaznaczając, byśmy „nie dawali psom tego, co święte, i nie rzucali swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, nas nie poszarpały.”

Panu mojemu – Ojcu Wszechmogącemu z całego serca dziękuję za każdego człowieka, napotkanego na codziennej drodze mojego doczesnego życia, bez względu na charakter relacji z nim nawiązanych, gdyż dzięki temu każdemu człowiekowi jestem dziś osobą bogatszą, bo bardziej skoncentrowaną na Bogu, bo czystszą niż byłam i silniejszą niż byłam, a przede wszystkim bardziej ufającą Temu, Który mnie stworzył oraz nie uwikłaną i nieuzależnioną od przyziemnych powiązań międzyludzkich kontaktów.

Niech Pan Bóg błogosławi i strzeże każdego, kogo poznałam, wynagradzając mu to, co dobre we mnie zasiał, i zapominając mu to, czym mnie boleśnie zranił.

W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…