„Nie
dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich
nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały.”
(Mt,
7,6)
We wszystkim trzeba zachować umiar,
kierując się Bożą mądrością, by nie zatracić szacunku i miłości do siebie
samego poprzez nadmierną dbałość o bliźniego lub by nie zaniedbywać bliźniego
nadmiernie dbając o osobiste potrzeby i własną wygodę. W jednym i drugim przypadku
przyczyniamy się bowiem do niewypełniania woli Ojca Wszechmogącego i do
niszczenia dobra, którego tworzenie jest naszym obowiązkiem.
Nigdy nie umiałam zachować wspomnianego
dystansu. W relacje międzyludzkie zawsze wchodziłam i angażowałam się całą sobą,
bardzo, ale to naprawdę bardzo! często kosztem siebie samej, a niekiedy i
kosztem mojej rodziny (męża i syna), ponieważ nie potrafiłam przejść obojętnie
obok osoby, w której oczach widziałam chociażby cień smutku, jakiego smak sama
znałam doskonale, cień rozpaczy, jakiej było mi dane skosztować
niejednokrotnie, cień bezradności, w jakiej nieraz tonęłam sama, z tęsknotą
wypatrując ratunku. Ludzka niedola i niemoc, ludzkie cierpienie i ludzie
tragedie, ludzki ból i wyniszczająca człowieka samotność, odrzucenie i zawiść
oraz mściwość połączone z nienawiścią a wymierzone w bezsilną jednostkę… -
wszystko to nie było mi obce, a do tego wysoka wrażliwość, którą posiadam i
która została u mnie stwierdzona, oraz przekonanie… a nawet jakiś wewnętrzny,
bezwarunkowy wręcz odruch pomagania ludziom znajdującym się w potrzebie,
wsparcia ich chociażby swoją obecnością, dobrym słowem lub umiejętnością. Owe
wrodzone (?) predyspozycje połączone z
alergią na ludzki smutek czy bezradność nierzadko były podsycane wywodami kapłanów,
nakłaniających mnie do angażowania się w człowieka nawet! kosztem mojej rodziny
i mnie samej, co jeszcze mocniej ukorzeniało mnie w przeświadczeniu, że należy
miłować bliźniego swego, lecz niekoniecznie siebie samego, a tym samym wodziło
mnie na pokuszenie i doprowadzało do bezmyślnego łamania przykazania miłości,
według którego przede wszystkim powinnam i mam obowiązek „miłować Pana Boga
swego z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich, a
bliźniego swego jak siebie samego”, co zostało mi uświadomione dopiero przez
śp. o. Leszka Niewiadomskiego a empirycznie zaprezentowane przez życie,
ubogacające mnie ciężkimi bagażami przykrych doświadczeń. W wyniku
dojrzewającej we mnie świadomości wiary, nadziei i miłości zaczęłam z dnia na
dzień coraz bardziej stawiać Boga na pierwszym – centralnym miejscu mojej
jednoosobowej egzystencji, czyniąc to w sposób zupełnie naturalny, wypływający
z serca, nie zaś z wyrachowanego rozumu, potrafiącego metodą księgowości,
kalkulującą zyski i straty, wybrać drogę osobistych korzyści. Dzięki przykrym
doświadczeniom moje codzienne życie nabierało oraz z dnia na dzień nabiera
przejrzystości i charakteru. Postępowaniem bowiem umacniałam się i umacniam w
zachowaniu odpowiedniej kolejności ucieleśniania oraz przestrzegania
przykazania miłości, wypełnianego w sposób naturalny, nie! wyuczony, ale
spontaniczny, bo wynikający z owego właśnie doświadczenia bólu i rozczarowania
charakterem relacji z poszczególnymi osobami, w których pokładałam nadzieję
szczerych i uczciwych kontaktów, będących efektem wzajemnego szacunku, a które
zawiodły mnie obojętnością wobec moich jakichkolwiek potrzeb czy kryzysowych
sytuacji, oczekujących (na nic innego jak) dobrego słowa, pokrzepiającego i
pocieszającego, kojącego i motywującego, ale dobrego! tzn. zanurzonego w
prawdzie, a nie wkomponowanego w przesłodzone, przypudrowane zakłamaniem
komplementy, jakimi niektórzy zwykli zbywać innych dla tzw. świętego spokoju.
W relacjach z człowiekiem byłam całą
sobą, bezwstydnie i bezwarunkowo zaangażowaną w tego właśnie człowieka.
Niejednokrotnie poświęcałam mu swój czas, nie skąpiąc nie tylko minut, ale i
nierzadko wielu godzin dziennie. Żyłam tym człowiekiem, dźwigając na swych
ramionach ciężar jego problemów i ciesząc się szczęściem jego sukcesów.
Pomagałam, jak tylko potrafiłam i mogłam, i nigdy nie żałowałam poświęconego na
to czasu i nie żałuję, ponieważ postępowałam zawsze zgodnie z sumieniem serca,
które z pewnością nieraz błędnie podyktowało mi myśli, słowa czy czyny,
powodując, iż mimo starania mogłam dopuścić się zaniedbania – nie spełnienia
wszystkich oczekiwań osoby, jaką starałam się objąć swoją troską.
Ileż razy wchodziłam duszą i ciałem w
życie kogoś, kto chętnie korzystał z mojej uprzejmości i pomocy, ale kiedy nie
byłam potrzebna, milczał, nie pamiętając nawet o krótkiej, pięciominutowej
rozmowie, w której okazałby zainteresowanie moim samopoczuciem czy sytuacją –
nie pamiętając o moim istnieniu, wygrzebywanym jedynie w momentach mojej
przedmiotowej przydatności. Ileż lat poświeciłam na znajomości, błędnie
odczytane jako przyjaźń, wielokrotnie godzinami wsłuchując się i angażując w
problemy bliskich (?!) mi osób, nie umiejących okazać wyrozumiałości wobec
(np.) trzech dni mojej nieobecności, wynikających z bardzo trudnej sytuacji
osobistej, nie zaś z ignorancji i z bezduszności, za jakie zostałam oskarżona i
obrzucona pretensjami oraz roszczeniami, za jakie zostałam osądzona i
przedstawiona jako egoistka zachłanna na komplementy oraz przesłodzone słówka,
nie mające dla mnie żadnego znaczenia, a nawet wywołujące u mnie wstręt i
zniechęcenie… Ileż razy musiałam doświadczyć zranienia i bólu, by dojrzeć sedno
mądrości płynącej z przykazania miłości, będącego gwarancją wolności,
bezpieczeństwa, szczęścia i normalności.
Zauważyłam, że kiedy wchodzę w relacje
całą sobą, angażując się w bliźniego bezwarunkowo i bezgranicznie, wywołuję
wówczas, wręcz automatycznie, w takim ważnym dla mnie człowieku mechanizm
uzurpowania sobie przez tegoż człowieka prawa własności mojej osoby. W efekcie
wspomniany człowiek już nie prosi o pomoc, a żąda pomocy. W efekcie
wyszczególnionego mechanizmu ów człowiek nie bierze pod uwagę tego, czy ja coś
mogę, ale wręcz wychodzi z przekonania, że ja muszę, co w rezultacie tak
toksycznych relacji powoduje zniszczenie mojej podmiotowości poprzez
uprzedmiotowienie mnie i zdegradowanie do poziomu narzędzia, wykorzystywanego
tylko i wyłącznie w momentach ewentualnych potrzeb, lecz nie moich, a osoby
uzurpującej sobie do mnie wyłączne prawo własności.
W obliczu przedstawionych doświadczeń,
które posiadam, stałam się kobietą nie tylko rozumiejącą, ale i doskonale
zdającą sobie sprawę z tego, że „traci się wszystko, co z siebie umieszcza się
w ludziach poza Jezusem” i że trzeba „nie ufać, nie opierać się na trzcinie
chwiejącej się na wietrze, bo ciało (człowiek) to siano, a cały blask jego jak
kwiat na łące opadnie” (Tomasz a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa” – w tym:
„Zachęty do życia wewnętrznego”, rozdział VII), że jedynym, prawdziwym
przyjacielem jest Bóg, ponieważ On jeden, jedyny nie zawiedzie,
niesprawiedliwie nie oceni i nie potraktuje, nie wykorzysta, nie okradnie z
godności i nie narazi na niesłuszne nieprzyjemności oraz na ból zadawany z
pobudek osobistych – egoistycznych.
Nie żałuję żadnych znajomości, które
mnie zraniły, które mnie rozczarowały, bowiem to właśnie dzięki nim – przez
pryzmat owego przykrego i niełatwego doświadczenia – stałam się dojrzalsza, bo
skoncentrowana bardziej na relacjach z moim Panem niż z człowiekiem. To właśnie
dzięki owym bolesnym perypetiom dziś nie tylko znam przykazanie miłości, ale i
staram się być Przykazaniem Miłości. W związku z tym dziś miłuję Pana Boga
swego z całego serca mego, z całej duszy mojej i ze wszystkich sił moich, a
bliźniego swego jak siebie samego, a nie jak kiedyś!, kiedy to miłowałam
bliźniego swego (niekoniecznie siebie samą) całym sercem moim, z całej duszy
swojej i ze wszystkich swoich sił, wierząc, iż Miłosierny Ojciec Wszechmogący
zrozumie tę potrzebę, pokornie usuwając się w bok i ustępując miejsca adoracji po
prostu człowiekowi znajdującemu się w „potrzebie” (?!).
Podejrzewam, że nie jestem odosobniona i
jedyna z tego rodzaju bagażem doświadczeń. Wielu z nas jest poranionych
niesprawiedliwie rozwijającymi się, a w konsekwencji toksycznymi znajomościami,
dlatego też pragnę podzielić się osobistymi przemyśleniami i doznaniami, by
choć trochę pocieszyć i pokrzepić, zachęcając do szukania przyjaźni w Jezusie i
z Jezusem przez Najświętszą Maryję Pannę, a przez tę przyjaźń do budowania
zdrowych i mądrych relacji z człowiekiem, których kamieniem węgielnym będzie i
powinno być Przykazanie Miłości. Z pewnością spotkamy jeszcze wielu takich,
którzy obróciwszy się przeciwko nam, nas poszarpią, depcząc wszystko to,
cokolwiek im ofiarujemy, choćby to były dla nas najcenniejsze perły – zaangażowanie nas całych w bliźniego,
ale mimo to nie pozwólmy, by niesmak rozczarowania przykrych znajomości
uprzedzał nas do ludzi. Wówczas bowiem narażamy się na utratę szansy poznania
kogoś wartościowego i duchowo bogatego, dzięki komu sami możemy stać się lepsi
przede wszystkim mentalnie, wewnętrznie, empatycznie. Ważne jest jednak w owym
poszukiwaniu, najważniejsze nawet!, byśmy nie wchodzili w relacje z człowiekiem
bez Boga w sercu, bez zawierzenia siebie całego Ojcu Wszechmogącemu. Brak
Jezusa może jedynie narazić nas na zdeptanie i poszarpanie przez ludzi
egoistycznych, zaborczych, mściwych i zawistnych, kierujących się zazdrością i
egoistycznym pragnieniem zaspokojenia jedynie własnych potrzeb. Zauważyłam, że
im większą pokładam nadzieję i miłość w Bogu, tym piękniejszych, bo dobrych
ludzi spotykam na swojej drodze, nie skąpiących mi błogosławieństwa i swej
szczerej obecności w moim codziennym życiu, tym uczciwszych relacji
doświadczam, budowanych na wzajemnym szacunku i wyrozumiałości.
Zaangażowanie w drugiego człowieka jest
naszym powołaniem. Musi ono jednak być aktem miłości mądrej, bo płynącej od
Boga i będącej Bogiem. Jeśli będziemy uwikłani w ziemskie przywiązania, nie
będziemy czyści i wolni wewnętrznie, a przez to nie będziemy otwarci na
działanie Ducha Świętego, dzięki którego obecności nie jesteśmy nędzni i słabi,
i wystawieni na ciosy (Tomasz a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa” – w tym:
„Zaczęty do życia wewnętrznego”, rozdział VIII). Brak żywej racji z Jezusem
skazuje nas na porażkę. Bez wiary, nadziei i miłości pokładanych w Bogu możemy
jedynie narazić się na spotkanie z ludźmi, którzy mogą okazać się egoistami
oraz egocentrykami i przed którymi ostrzega nas sam Chrystus, zaznaczając,
byśmy „nie dawali psom tego, co święte, i nie rzucali swych pereł przed świnie,
by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, nas nie poszarpały.”
Panu mojemu – Ojcu Wszechmogącemu z całego
serca dziękuję za każdego człowieka, napotkanego na codziennej drodze mojego doczesnego
życia, bez względu na charakter relacji z nim nawiązanych, gdyż dzięki temu każdemu
człowiekowi jestem dziś osobą bogatszą, bo bardziej skoncentrowaną na Bogu, bo czystszą
niż byłam i silniejszą niż byłam, a przede wszystkim bardziej ufającą Temu, Który
mnie stworzył oraz nie uwikłaną i nieuzależnioną od przyziemnych powiązań międzyludzkich
kontaktów.
Niech Pan Bóg błogosławi i strzeże każdego,
kogo poznałam, wynagradzając mu to, co dobre we mnie zasiał, i zapominając mu to,
czym mnie boleśnie zranił.
W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…