„Idźcie
na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie
chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Te zaś znaki
towarzyszyć będą tym, którzy uwierzą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać,
nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego
wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będę, a ci odzyskają
zdrowie.”. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po
prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z
nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły.”
(Mk
16,15-20)
W Kościele mnoży się od chrześcijan
spragnionych charyzmatów, pragnących posługiwać poprzez swobodne i samodzielnie
kontrolowane wykorzystywanie darów Ducha Świętego: modlenia się językami,
uwalniania i uzdrawiania, wypraszania łask spełniających ludzkie marzenia oraz
zaspokajających ludzkie potrzeby, prorokowania, wypędzania złych duchów, wskrzeszania
umarłych,… po prostu pragnących w spektakularny sposób być wiernym
odwzorowaniem Jezusa Chrystusa jako Tego, który wszystko może i potrafi, dla
którego nie ma rzeczy niemożliwych. Nierzadko tak bardzo koncentrujemy się na owym
byciu bliźniaczo podobnymi do Syna Człowieczego pod względem zdolności do
uprawiania cudotwórstwa, że (prawdopodobnie) nieświadomie (?!) pomijamy
najistotniejszy cel naszego powołania, jakim jest w rzeczywistości
pokrewieństwo duchowe dzieci Bożych do Mesjasza – dzieci winnych naśladować
swego Nauczyciela bardziej w kontekście Jego całkowitego oddania się Ojcu
Niebieskiemu, będącego następstwem miłości i zaufania, i w kontekście
spełniania woli Stwórcy niż w kontekście urzeczywistniania osobistych pobudek
czy intencji. My, jednak – takie odnoszę wrażenie – odczytujemy wiarę jako
przywilej czynienia dobra, rozumianego i pojmowanego w czysto ludzki sposób.
Chcielibyśmy bowiem posiąść dar wszechmocy i cudotwórstwa, by wypraszać u Boga
wszystko, cokolwiek będzie nam potrzebne, bo zapewniające szczęście tu i teraz
oraz budujące nasz autorytet w społeczeństwie, bez względu na plany Ojca wobec
nas samych i bez względu na nieprzewidywalne przez nas konsekwencje. Wspomniane
charyzmaty traktujemy bardziej jako narzędzie wykorzystywane do osiągania
wytyczanych ambicją celów. Chcielibyśmy bowiem zagwarantować sobie komfortową i
bezpieczną, bo dostatnią i szczęśliwą codzienność. Z tego właśnie powodu – z
powodu strachu przed niepowodzeniem, bólem, cierpieniem, samotnością czy utratą
niezależności w praktykach religijnych czy zawodowych, rodzinnych czy
towarzyskich koncentrujemy się bardziej na charyzmatach i charyzmatykach niż na
samym Panu Bogu. Z tego też powodu wiara praktycznie w ogóle nie przypomina
życia zgodnego z wolą Ojca Niebieskiego, a raczej jest formą maratonu, w którym
niestrudzenie i nieustannie ścigamy posiadających dary Ducha Świętego, mając
nadzieję na dotarcie do cudotwórców, niczym do wróża, by uprosić u nich (już
nie za ich pośrednictwem i wstawiennictwem u Boga) potrzebne nam łaski,
gwarantujące zachowanie kontroli nad teraźniejszością i przyszłością. Nierzadko
też sami pragniemy posiąść tę niebywałą, nadludzką zdolność czynienia
magicznych rzeczy, ułatwiających życie i czyniących je bardziej atrakcyjnym, bo
wymarzonym, atrakcyjnym, pozbawiony nieszczęść, niepowodzeń, bólu, cierpienia i
samotności. W natłoku owych egoistycznych pobudek zaniedbujemy to, co jest
najważniejsze, a mianowicie wiarę, bez której nikt nie może posiąść
charyzmatów, będących następstwem i wynikiem wspomnianej wiary, a stanowiących
bardzo często formę sideł zastawianych przez złego na pysznych i traktujących
Boga w sposób interesowny oraz handlowy. Nierzadko bowiem demony, potrafiące
wcielić się we wszystko oprócz pokory i posłuszeństwa, posługują się
naśladowaniem działania Ducha Świętego w celu omamienia dusz, ściąganych w
piekielne otchłanie wiekuistego potępienia.
Czym więc jest wiara?
Uważam, że wiara jest największym i
najpotężniejszym charyzmatem – łaską. To żywa, prawdziwa, niezakłamana i
szczera oraz głęboka, i duchowo wzrastającą relacja człowieka z Bogiem. To
forma kontaktu, którego w żaden sposób nie można stworzyć i wyreżyserować
niczym postaci czy sztuki w teatrze. To jest bowiem forma całkowitego i bezkompromisowego
oddania się Bogu, zawierzenia Mu swojego ciała i swojej duszy oraz całego
swojego życia z bezgranicznym, i z bezwarunkowym zaufaniem jak to potrafi
zrobić tylko dziecko, poddające się woli rodziców z przekonaniem w ich
cudotwórczą moc, gwarantującą bezpieczeństwo, spokój i miłość… po prostu
wszystko, czego tylko potrzeba do bycia szczęśliwym.
Bez wiary, zwłaszcza w dobie kryzysu,
pandemii czy wojny, życie codzienne jest jedynie pasmem cierpień,
przygnębienia, wewnętrznego bólu i spustoszenia, niszczącej nas samotności i
poczucia bezużyteczności, przedmiotowości. Czas ogołacający człowieka z pewnego
standardu bezpiecznej, komfortowej, bo zaspokajającej nasze potrzeby
codzienności obnaża nasz prawdziwy stan duszy. W warunkach ekstremalnych,
zaszczuwających nas strachem, głodem i pragnieniem, chorobą i śmiercią,
samotnością czy zależnością od innych poznajemy naszą wiarę i to, czy w ogóle
ją kiedykolwiek posiadaliśmy lub, czy ją posiadamy, czy jesteśmy w owej łasce owego
niezwykłego charyzmatu, którego posiadając „jako ziarnko gorczycy, moglibyśmy
powiedzieć tej morwie: „Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze!”, a
byłaby nam posłuszna” (Łk 17,6), moglibyśmy czynić rzeczy niemożliwe możliwymi
i oczywistym.
Każdego dnia i w każdej jego sekundzie
dziękuję Bogu za wspomniany dar – za świadome przeżywanie Jego obecności w moim
codziennym życiu. Dzięki temu nie czuję się bowiem samotna, chociaż bywam sama,
nie czuję się zastraszona i zniewolona lękiem, chociaż doświadczam wielu
trudności i niepowodzeń. Dzięki temu też odnajduję siłę i wytrwałość w
momentach bólu i cierpienia, bo zdrowie bardzo często zaniedbuje moje ciało,
będące w nie najlepszej kondycji i formie, odnajduję również cierpliwość i
współczucie wobec tych, którzy nie potrafią okazać mi szacunku lub empatii,
którzy są bezwzględnie wymagający i nierzadko uzurpujący sobie prawo własności
wobec mojej osoby. Dzięki wierze mam zdolność odczuwania miłości i nadziei,
dlatego, chociaż niewiele posiadam, czuję się naprawdę niezwykle bogata i
szczęśliwa. Wiara bowiem pozwala mi zachować godność i honor. Wiara mnie
uszlachetnia i wzmacnia, motywuje i inspiruje, nie pozwala mi się poddawać i
załamywać. Wiara właśnie wyciąga mnie z otchłani niemocy i bezsilności, z mroku
przygnębienia i marazmu, z toksycznych relacji i toksycznego środowiska, z
beznadziei i zgliszczy dnia dzisiejszego, żebrzącego jedynie o śmierć, z
samotności i nieszczęścia. To dzięki świadomemu przeżywaniu obecności Boga w
moim życiu, nawet w chwilach kryzysu i cierpienia udręczonej duszy, podnoszę
się, wstaję i idę dalej.
Wiele jeszcze muszę się nauczyć. Wiele
muszę w sobie zmienić. Wiele mam sobie do zarzucenia i wytknięcia. Wiara moja
jest moją siłą, ale…
Czy jest ona wystarczająca i miła Bogu?
Nie wiem. Może jeszcze nie… Na pewno, a
przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem nigdy nie próbowałam, więc
prawdopodobnie nie potrafię „w imię Jezusa Chrystusa wyrzucać złych duchów,
mówić nowymi językami, brać węży do rąk czy pić co zatrutego, by mi nie szkodziło,
kłaść rąk na chorych, aby ci odzyskiwali zdrowie”. Nie umiem modlić się tak
gorliwie za innych, by wypowiadane przeze mnie słowa i adresowane do Boga były
formą prośby o charakterze żądającej lub roszczeniowej. Jeśli w ogóle za
kimkolwiek się wstawiam, przedstawiam intencję danej osoby, ale z zaznaczeniem:
„niech Twoja wola się stanie”… Nie umiem inaczej. Wiem bowiem, że Bóg wie
najlepiej, co dla danego człowieka jest dobre w określonym momencie i w
określonym etapie jego życia. Niekiedy złe rzeczy i przykre doświadczenia
niszczą w nas skłonność, niepohamowaną i nieokiełznaną skłonność do pychy,
ćwiczą nas w pokorze i w cierpliwości, uczą mądrości i doskonalą w miłości,
więc to wszystko biorę pod uwagę i wysyłając jakąkolwiek depeszę do Ojca
Niebieskiego ze znaczkiem mojej osobistej modlitwy, Jemu pozostawiam prawo do
decyzji i działania. Nie potrafię też prosić o siebie, gdyż ufam, że Pan Bóg
Sam najlepiej wie, czego potrzebuję i do czego dojrzałam, by móc mądrze,
ponieważ według Jego woli, z tego korzystać i tym się cieszyć, aby się nie
zatracić. Prawdopodobnie nie umiem też mówić nowymi językami. Najczęściej
bowiem odczuwam potrzebę milczenia i adorowania Boga w głębokim skupieniu i w
zanurzeniu ciała oraz duszy w ciszy. Węży do rąk nigdy nie brałam, ponieważ nie
bawię się w eksperymenty, egzaminujące stan mojej wiary. Nie sięgam także po
truciznę, którą (w moim odczuciu) jest nienawiść i gniew wobec ludzi, zazdrość
i zawiść, mściwość i złorzeczenie.
Czy w związku z tym moja wiara jest miła
Bogu, a mnie wystarczająca?...
Nie wiem… Naprawdę nie mam pojęcia. Nie
umiem odpowiedzieć na przytoczone wyżej pytanie. Wiem jedynie, że mimo wszystko
i wbrew wszystkiemu oraz wszystkim jestem szczęśliwa dzięki namacalnej, bo
wyczuwalnej całym ciałem i całą duszą obecności Boga w moim codziennym życiu, i
kiedy spotykam się z ludźmi, którzy w obliczu osobistych nieszczęść lub w
obliczu współczesnych trudności wynikających z obostrzeń, z pandemii czy
polityki państwowej lub kościelnej, którzy toną w poczuciu beznadziejności,
samotności, przygnębienia i niemocy, tęskniąc za śmiercią,… czuję w sercu
smutek i szczerze im współczuję, widząc ich brak zakorzenienia w wierze, w
relacjach z Panem Bogiem. Tacy ludzie niczego nie dostrzegają w kolorach
nadziei. Świat traci dla nich wartość i znaczenie, a nawet staje się źródłem
skażonym samymi niepowodzeniami, nieszczęściami, cierpieniami i bólem. Tacy
ludzie tylko we śmierci widzą swój ratunek. Tacy ludzie nierzadko czują się
rozczarowani i oszukani. Odchodzą więc od Kościoła, a w konsekwencji od Boga.
Tacy ludzie widzą jedynie świat w czarnych kolorach, koncentrują się na
kapłanach grzesznych i zrobaczywiałych wprowadzających zgniliznę w Kościół, a
nie potrafiących skupić się tylko! i wyłącznie na Chrystusie, który jest
przecież Kościołem – Tym gromadzącym na Eucharystii wszystkich w Niego
wierzących.
Pragnę zaznaczyć, iż opisanych przeze
mnie ludzi nie traktuję jako gorszych ode mnie, ponieważ mam świadomość, że wiara
nie jest odzwierciedleniem naszych możliwości czy charakterów, a jest łaską, o
czym wspomina Sam Jezus, zaznaczając: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was
wybrałem i przeznaczyłem na to, abyście szli i owoc przynosili”, bo dopiero
wówczas, kiedy spełnimy warunek „przynoszenia owoców”, a więc spełniania woli
Syna Człowieczego, „wszystko da nam Ojciec, o cokolwiek Go prosić będziemy w
imię Jego” – Chrystusa (J 15,16). Zatem wiara, jako żywa relacja z Bogiem, jako
życie według Jego woli, według Jego Przykazań i zgodnie z Jego oczekiwaniami,
jest jedynym źródłem i jedyną gwarancją ludzkiego szczęścia, polegającego nie
na codzienności pławiącej się w luksusie i komforcie, w sukcesach i w wygodach,
a budowanej na odporności wobec wszelkich niepowodzeń i utrapień, na czerpaniu
siły i wytrwałości, cierpliwości i radości z obcowania z naszym Stwórcą, który
przecież może wszystko. Kiedy więc spotykam ludzi nie potrafiących nawiązać tak
prawdziwych i bezwstydnie szczerych relacji z Ojcem Niebieskim, nie krytykuję
ich i staram się ich nie pouczać czy od nich wymagać, a jedynie próbuję wskazać
im drogę, jakiej szlakiem staram się podążać sama w asyście anioła stróża oraz
opieki Matki Bożej. Wówczas też proszę za nich wszystkich, aby stanowili jedno,
jak Bóg w Jezusie, a Chrystus w Bogu, aby uwierzyli, a przez ich wiarę, aby i
świat cały uwierzył (J 17,20-26) – to jest przecież powołaniem każdego
chrześcijanina: pójść z Dobrą Nowiną, głosić Dobrą Nowinę i przynosić owoce w
postaci ludzi nawróconych.
Łatwo i przyjemnie jest wierzyć, kiedy
życie codzienne układa się według naszych potrzeb i zamiarów, ale czy owa wiara
jest rzeczywiście wiarą, weryfikują doświadczenia. Utrata kontroli nad tym, co
się wokół nas dzieje i co się z nami staje, odsłania prawdziwy i faktyczny stan
duszy. W obliczu niepowodzeń, nieszczęść, samotności, poranień, choroby, bólu i
cierpienia, w obliczu wszystkiego tego, czego pragnęlibyśmy uniknąć,
przekonujemy się, czy wierzymy?!,… czy raczej staliśmy w kolejce oczekujących
na prezent pełen spełnionych przez Boga próśb i życzeń, planów i celów,
zamiarów i żądań?... Jeśli się okaże, że w lawinie wszelakich przykrości i
udręczeń, utrapień i obciążeń potrafimy (mimo wszystko!) z obecności Ojca
Niebieskiego czerpać siłę, nadzieję, miłość, wytrwałość i cierpliwość,
potrafimy ufać naszemu Stwórcy i zawierzać się w naszym byciu samymi, lecz nie!
samotnymi, to znaczy, iż mamy w sobie charyzmat najsilniejszy i najważniejszy
ze wszystkich – wiarę. Jeśli zaś okaże się, iż w obliczu wszelakich trudności i
zmartwień usychamy, i cierpimy, czując się porzuconymi przez Boga,
zapomnianymi, oszukanymi i niepotrzebnymi, a przez to i pragnącymi bardziej
śmierci niż kogokolwiek i czegokolwiek, wówczas oznacza to, że potrzebujemy
modlitwy o uwolnienie i uzdrowienie, o nawrócenie i uświęcenie. Zatem, kiedy już
doświadczymy realnego zderzenia z prawdą o nas samych, przekonamy się, czy jesteśmy
tymi, „którzy mają i dodane im będzie, przez co nadmiar mieć będą, czy raczej tymi,
którzy nie mają i którym raczej zabrane będzie również to, co posiadają” (Mt 13,12).
Gdyby zaś okazało się, że mamy w sobie prawdziwą, gorliwą wiarę, módlmy się za tymi,
pozbawionymi owego charyzmatu – owej łaski, by i w nich Syn Człowieczy rozpalił
żywy Ogień Bożej Miłości oraz Mądrości, by i oni uwierzyli, i by razem z nami stanowili
jedno w Jezusie Chrystusie Panu naszym, pamiętając, iż „latorośl nie może przynosić
owocu sama z siebie – jeśli nie trwa w winnym krzewie – tak samo i my, jeżeli w
[Bogu] trwać nie będziemy, bo to On jest krzewem winnym, my – latoroślami.” (J 15,4-5).