wtorek, 25 maja 2021

WIARA CZY MARA?

„Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Te zaś znaki towarzyszyć będą tym, którzy uwierzą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będę, a ci odzyskają zdrowie.”. Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły.”

(Mk 16,15-20)

W Kościele mnoży się od chrześcijan spragnionych charyzmatów, pragnących posługiwać poprzez swobodne i samodzielnie kontrolowane wykorzystywanie darów Ducha Świętego: modlenia się językami, uwalniania i uzdrawiania, wypraszania łask spełniających ludzkie marzenia oraz zaspokajających ludzkie potrzeby, prorokowania, wypędzania złych duchów, wskrzeszania umarłych,… po prostu pragnących w spektakularny sposób być wiernym odwzorowaniem Jezusa Chrystusa jako Tego, który wszystko może i potrafi, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Nierzadko tak bardzo koncentrujemy się na owym byciu bliźniaczo podobnymi do Syna Człowieczego pod względem zdolności do uprawiania cudotwórstwa, że (prawdopodobnie) nieświadomie (?!) pomijamy najistotniejszy cel naszego powołania, jakim jest w rzeczywistości pokrewieństwo duchowe dzieci Bożych do Mesjasza – dzieci winnych naśladować swego Nauczyciela bardziej w kontekście Jego całkowitego oddania się Ojcu Niebieskiemu, będącego następstwem miłości i zaufania, i w kontekście spełniania woli Stwórcy niż w kontekście urzeczywistniania osobistych pobudek czy intencji. My, jednak – takie odnoszę wrażenie – odczytujemy wiarę jako przywilej czynienia dobra, rozumianego i pojmowanego w czysto ludzki sposób. Chcielibyśmy bowiem posiąść dar wszechmocy i cudotwórstwa, by wypraszać u Boga wszystko, cokolwiek będzie nam potrzebne, bo zapewniające szczęście tu i teraz oraz budujące nasz autorytet w społeczeństwie, bez względu na plany Ojca wobec nas samych i bez względu na nieprzewidywalne przez nas konsekwencje. Wspomniane charyzmaty traktujemy bardziej jako narzędzie wykorzystywane do osiągania wytyczanych ambicją celów. Chcielibyśmy bowiem zagwarantować sobie komfortową i bezpieczną, bo dostatnią i szczęśliwą codzienność. Z tego właśnie powodu – z powodu strachu przed niepowodzeniem, bólem, cierpieniem, samotnością czy utratą niezależności w praktykach religijnych czy zawodowych, rodzinnych czy towarzyskich koncentrujemy się bardziej na charyzmatach i charyzmatykach niż na samym Panu Bogu. Z tego też powodu wiara praktycznie w ogóle nie przypomina życia zgodnego z wolą Ojca Niebieskiego, a raczej jest formą maratonu, w którym niestrudzenie i nieustannie ścigamy posiadających dary Ducha Świętego, mając nadzieję na dotarcie do cudotwórców, niczym do wróża, by uprosić u nich (już nie za ich pośrednictwem i wstawiennictwem u Boga) potrzebne nam łaski, gwarantujące zachowanie kontroli nad teraźniejszością i przyszłością. Nierzadko też sami pragniemy posiąść tę niebywałą, nadludzką zdolność czynienia magicznych rzeczy, ułatwiających życie i czyniących je bardziej atrakcyjnym, bo wymarzonym, atrakcyjnym, pozbawiony nieszczęść, niepowodzeń, bólu, cierpienia i samotności. W natłoku owych egoistycznych pobudek zaniedbujemy to, co jest najważniejsze, a mianowicie wiarę, bez której nikt nie może posiąść charyzmatów, będących następstwem i wynikiem wspomnianej wiary, a stanowiących bardzo często formę sideł zastawianych przez złego na pysznych i traktujących Boga w sposób interesowny oraz handlowy. Nierzadko bowiem demony, potrafiące wcielić się we wszystko oprócz pokory i posłuszeństwa, posługują się naśladowaniem działania Ducha Świętego w celu omamienia dusz, ściąganych w piekielne otchłanie wiekuistego potępienia.

Czym więc jest wiara?

Uważam, że wiara jest największym i najpotężniejszym charyzmatem – łaską. To żywa, prawdziwa, niezakłamana i szczera oraz głęboka, i duchowo wzrastającą relacja człowieka z Bogiem. To forma kontaktu, którego w żaden sposób nie można stworzyć i wyreżyserować niczym postaci czy sztuki w teatrze. To jest bowiem forma całkowitego i bezkompromisowego oddania się Bogu, zawierzenia Mu swojego ciała i swojej duszy oraz całego swojego życia z bezgranicznym, i z bezwarunkowym zaufaniem jak to potrafi zrobić tylko dziecko, poddające się woli rodziców z przekonaniem w ich cudotwórczą moc, gwarantującą bezpieczeństwo, spokój i miłość… po prostu wszystko, czego tylko potrzeba do bycia szczęśliwym.

Bez wiary, zwłaszcza w dobie kryzysu, pandemii czy wojny, życie codzienne jest jedynie pasmem cierpień, przygnębienia, wewnętrznego bólu i spustoszenia, niszczącej nas samotności i poczucia bezużyteczności, przedmiotowości. Czas ogołacający człowieka z pewnego standardu bezpiecznej, komfortowej, bo zaspokajającej nasze potrzeby codzienności obnaża nasz prawdziwy stan duszy. W warunkach ekstremalnych, zaszczuwających nas strachem, głodem i pragnieniem, chorobą i śmiercią, samotnością czy zależnością od innych poznajemy naszą wiarę i to, czy w ogóle ją kiedykolwiek posiadaliśmy lub, czy ją posiadamy, czy jesteśmy w owej łasce owego niezwykłego charyzmatu, którego posiadając „jako ziarnko gorczycy, moglibyśmy powiedzieć tej morwie: „Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze!”, a byłaby nam posłuszna” (Łk 17,6), moglibyśmy czynić rzeczy niemożliwe możliwymi i oczywistym.

Każdego dnia i w każdej jego sekundzie dziękuję Bogu za wspomniany dar – za świadome przeżywanie Jego obecności w moim codziennym życiu. Dzięki temu nie czuję się bowiem samotna, chociaż bywam sama, nie czuję się zastraszona i zniewolona lękiem, chociaż doświadczam wielu trudności i niepowodzeń. Dzięki temu też odnajduję siłę i wytrwałość w momentach bólu i cierpienia, bo zdrowie bardzo często zaniedbuje moje ciało, będące w nie najlepszej kondycji i formie, odnajduję również cierpliwość i współczucie wobec tych, którzy nie potrafią okazać mi szacunku lub empatii, którzy są bezwzględnie wymagający i nierzadko uzurpujący sobie prawo własności wobec mojej osoby. Dzięki wierze mam zdolność odczuwania miłości i nadziei, dlatego, chociaż niewiele posiadam, czuję się naprawdę niezwykle bogata i szczęśliwa. Wiara bowiem pozwala mi zachować godność i honor. Wiara mnie uszlachetnia i wzmacnia, motywuje i inspiruje, nie pozwala mi się poddawać i załamywać. Wiara właśnie wyciąga mnie z otchłani niemocy i bezsilności, z mroku przygnębienia i marazmu, z toksycznych relacji i toksycznego środowiska, z beznadziei i zgliszczy dnia dzisiejszego, żebrzącego jedynie o śmierć, z samotności i nieszczęścia. To dzięki świadomemu przeżywaniu obecności Boga w moim życiu, nawet w chwilach kryzysu i cierpienia udręczonej duszy, podnoszę się, wstaję i idę dalej.

Wiele jeszcze muszę się nauczyć. Wiele muszę w sobie zmienić. Wiele mam sobie do zarzucenia i wytknięcia. Wiara moja jest moją siłą, ale…

Czy jest ona wystarczająca i miła Bogu?

Nie wiem. Może jeszcze nie… Na pewno, a przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem nigdy nie próbowałam, więc prawdopodobnie nie potrafię „w imię Jezusa Chrystusa wyrzucać złych duchów, mówić nowymi językami, brać węży do rąk czy pić co zatrutego, by mi nie szkodziło, kłaść rąk na chorych, aby ci odzyskiwali zdrowie”. Nie umiem modlić się tak gorliwie za innych, by wypowiadane przeze mnie słowa i adresowane do Boga były formą prośby o charakterze żądającej lub roszczeniowej. Jeśli w ogóle za kimkolwiek się wstawiam, przedstawiam intencję danej osoby, ale z zaznaczeniem: „niech Twoja wola się stanie”… Nie umiem inaczej. Wiem bowiem, że Bóg wie najlepiej, co dla danego człowieka jest dobre w określonym momencie i w określonym etapie jego życia. Niekiedy złe rzeczy i przykre doświadczenia niszczą w nas skłonność, niepohamowaną i nieokiełznaną skłonność do pychy, ćwiczą nas w pokorze i w cierpliwości, uczą mądrości i doskonalą w miłości, więc to wszystko biorę pod uwagę i wysyłając jakąkolwiek depeszę do Ojca Niebieskiego ze znaczkiem mojej osobistej modlitwy, Jemu pozostawiam prawo do decyzji i działania. Nie potrafię też prosić o siebie, gdyż ufam, że Pan Bóg Sam najlepiej wie, czego potrzebuję i do czego dojrzałam, by móc mądrze, ponieważ według Jego woli, z tego korzystać i tym się cieszyć, aby się nie zatracić. Prawdopodobnie nie umiem też mówić nowymi językami. Najczęściej bowiem odczuwam potrzebę milczenia i adorowania Boga w głębokim skupieniu i w zanurzeniu ciała oraz duszy w ciszy. Węży do rąk nigdy nie brałam, ponieważ nie bawię się w eksperymenty, egzaminujące stan mojej wiary. Nie sięgam także po truciznę, którą (w moim odczuciu) jest nienawiść i gniew wobec ludzi, zazdrość i zawiść, mściwość i złorzeczenie.

Czy w związku z tym moja wiara jest miła Bogu, a mnie wystarczająca?...

Nie wiem… Naprawdę nie mam pojęcia. Nie umiem odpowiedzieć na przytoczone wyżej pytanie. Wiem jedynie, że mimo wszystko i wbrew wszystkiemu oraz wszystkim jestem szczęśliwa dzięki namacalnej, bo wyczuwalnej całym ciałem i całą duszą obecności Boga w moim codziennym życiu, i kiedy spotykam się z ludźmi, którzy w obliczu osobistych nieszczęść lub w obliczu współczesnych trudności wynikających z obostrzeń, z pandemii czy polityki państwowej lub kościelnej, którzy toną w poczuciu beznadziejności, samotności, przygnębienia i niemocy, tęskniąc za śmiercią,… czuję w sercu smutek i szczerze im współczuję, widząc ich brak zakorzenienia w wierze, w relacjach z Panem Bogiem. Tacy ludzie niczego nie dostrzegają w kolorach nadziei. Świat traci dla nich wartość i znaczenie, a nawet staje się źródłem skażonym samymi niepowodzeniami, nieszczęściami, cierpieniami i bólem. Tacy ludzie tylko we śmierci widzą swój ratunek. Tacy ludzie nierzadko czują się rozczarowani i oszukani. Odchodzą więc od Kościoła, a w konsekwencji od Boga. Tacy ludzie widzą jedynie świat w czarnych kolorach, koncentrują się na kapłanach grzesznych i zrobaczywiałych wprowadzających zgniliznę w Kościół, a nie potrafiących skupić się tylko! i wyłącznie na Chrystusie, który jest przecież Kościołem – Tym gromadzącym na Eucharystii wszystkich w Niego wierzących.

Pragnę zaznaczyć, iż opisanych przeze mnie ludzi nie traktuję jako gorszych ode mnie, ponieważ mam świadomość, że wiara nie jest odzwierciedleniem naszych możliwości czy charakterów, a jest łaską, o czym wspomina Sam Jezus, zaznaczając: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem na to, abyście szli i owoc przynosili”, bo dopiero wówczas, kiedy spełnimy warunek „przynoszenia owoców”, a więc spełniania woli Syna Człowieczego, „wszystko da nam Ojciec, o cokolwiek Go prosić będziemy w imię Jego” – Chrystusa (J 15,16). Zatem wiara, jako żywa relacja z Bogiem, jako życie według Jego woli, według Jego Przykazań i zgodnie z Jego oczekiwaniami, jest jedynym źródłem i jedyną gwarancją ludzkiego szczęścia, polegającego nie na codzienności pławiącej się w luksusie i komforcie, w sukcesach i w wygodach, a budowanej na odporności wobec wszelkich niepowodzeń i utrapień, na czerpaniu siły i wytrwałości, cierpliwości i radości z obcowania z naszym Stwórcą, który przecież może wszystko. Kiedy więc spotykam ludzi nie potrafiących nawiązać tak prawdziwych i bezwstydnie szczerych relacji z Ojcem Niebieskim, nie krytykuję ich i staram się ich nie pouczać czy od nich wymagać, a jedynie próbuję wskazać im drogę, jakiej szlakiem staram się podążać sama w asyście anioła stróża oraz opieki Matki Bożej. Wówczas też proszę za nich wszystkich, aby stanowili jedno, jak Bóg w Jezusie, a Chrystus w Bogu, aby uwierzyli, a przez ich wiarę, aby i świat cały uwierzył (J 17,20-26) – to jest przecież powołaniem każdego chrześcijanina: pójść z Dobrą Nowiną, głosić Dobrą Nowinę i przynosić owoce w postaci ludzi nawróconych.

Łatwo i przyjemnie jest wierzyć, kiedy życie codzienne układa się według naszych potrzeb i zamiarów, ale czy owa wiara jest rzeczywiście wiarą, weryfikują doświadczenia. Utrata kontroli nad tym, co się wokół nas dzieje i co się z nami staje, odsłania prawdziwy i faktyczny stan duszy. W obliczu niepowodzeń, nieszczęść, samotności, poranień, choroby, bólu i cierpienia, w obliczu wszystkiego tego, czego pragnęlibyśmy uniknąć, przekonujemy się, czy wierzymy?!,… czy raczej staliśmy w kolejce oczekujących na prezent pełen spełnionych przez Boga próśb i życzeń, planów i celów, zamiarów i żądań?... Jeśli się okaże, że w lawinie wszelakich przykrości i udręczeń, utrapień i obciążeń potrafimy (mimo wszystko!) z obecności Ojca Niebieskiego czerpać siłę, nadzieję, miłość, wytrwałość i cierpliwość, potrafimy ufać naszemu Stwórcy i zawierzać się w naszym byciu samymi, lecz nie! samotnymi, to znaczy, iż mamy w sobie charyzmat najsilniejszy i najważniejszy ze wszystkich – wiarę. Jeśli zaś okaże się, iż w obliczu wszelakich trudności i zmartwień usychamy, i cierpimy, czując się porzuconymi przez Boga, zapomnianymi, oszukanymi i niepotrzebnymi, a przez to i pragnącymi bardziej śmierci niż kogokolwiek i czegokolwiek, wówczas oznacza to, że potrzebujemy modlitwy o uwolnienie i uzdrowienie, o nawrócenie i uświęcenie. Zatem, kiedy już doświadczymy realnego zderzenia z prawdą o nas samych, przekonamy się, czy jesteśmy tymi, „którzy mają i dodane im będzie, przez co nadmiar mieć będą, czy raczej tymi, którzy nie mają i którym raczej zabrane będzie również to, co posiadają” (Mt 13,12). Gdyby zaś okazało się, że mamy w sobie prawdziwą, gorliwą wiarę, módlmy się za tymi, pozbawionymi owego charyzmatu – owej łaski, by i w nich Syn Człowieczy rozpalił żywy Ogień Bożej Miłości oraz Mądrości, by i oni uwierzyli, i by razem z nami stanowili jedno w Jezusie Chrystusie Panu naszym, pamiętając, iż „latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – jeśli nie trwa w winnym krzewie – tak samo i my, jeżeli w [Bogu] trwać nie będziemy, bo to On jest krzewem winnym, my – latoroślami.” (J 15,4-5).